Ghazuah/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Ghazuah
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Eine Ghasuah 
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Abu Djom.

Przetrwaliśmy szczęśliwie bardzo wyczerpującą jazdę, przybyliśmy bowiem aż z Dar Abu Uma, oddalonego od Nilu o sto mil geograficznych, a mieliśmy jeszcze z pół dnia drogi do zachodniej jego odnogi, Bahr el Abiad. Mówiąc w liczbie mnogiej, mam na myśli, oprócz siebie, jeszcze małego, dzielnego, hadżego Halefa Omara, długoletniego mego służącego i prawdziwego murzyna z Fori, nazwiskiem Marraba, który sobie ślubował, że sam odbędzie pielgrzymkę do Mekki i prosił nas, żebyśmy go zabrali z sobą, ponieważ spodziewał się przy nas bezpieczeństwa przed łowcami niewolników. Spełniłem tę jego prośbę ze względów ludzkości, a że on znał dokładnie okolice aż do Nilu, przeto mógł nam się przydać jako przewodnik. Biedak ubrany był tylko w bawełnianą koszulę, a siedział na naszym jucznym koniu, który tym razem nie miał nic do dźwigania. Broń jego składała się ze starego noża i z jeszcze starszej piki, ale nie było obawy, żeby jedna lub druga broń wyrządziła komu szkodę, zaraz bowiem pierwszego dnia okazał się ich właściciel bardzo poczciwym, ale nadzwyczajnym tchórzem. Halef i ja jechaliśmy na młodych, ale bardzo silnych ogierach Fadazi, które rozwijają wielką szybkość na piasku pustynnym, a w wodzie pływają jak ryby.
Od rana mieliśmy dzisiaj daleko przed sobą bezwodny teraz Nid e’ Nil po prawej ręce, spodziewałem się zatem, że dojedziemy do Bahr el Abiad w okolicy wyspy Abu Nimul lub Miszrah Omm Oszrin. Była to kraina zupełnie równa, a step, zieleniejący w porze deszczowej, przedstawiał nam się teraz jako łysa, wysuszona płaszczyzna, bez źdźbła trawy, króremby się oko mogło ucieszyć. W dodatku paliło słońce takim żrącym żarem, że musieliśmy zatrzymać się w południe, aby dać koniom wypocząć i przeczekać największą spiekotę dzienną.
Siedząc cicho obok siebie, jedliśmy daktyle, które nam jeszcze pozostały, gdy wtem Halef wskazał na wschód i rzekł:
— Sidi, tam na widnokręgu widzę punkt biały. Czy to nie jeździec?
Ponieważ byłem plecyma zwrócony do wskazanego kierunku, przeto wstałem i obejrzałem się.
— Widzisz go? — pytał dalej mały Halef.
— Widzę — odpowiedziałem. — Punkt, o którym mówisz, porusza się ku nam. Ten biały połysk pochodzi od burnusa. Ruch jest tak szybki, że będzie to z pewnością jeździec, a nie piechur.
— Czy uzbrojony? — zapytał murzyn trwożliwie.
— Oczywiście! Wiesz przecież, że każdy chodzi tu uzbrojony.
— O Allah, Allah, chroń mnie przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Czy sądzisz, panie, że ten jeździec na nas uderzy, zakłuje nas, albo zastrzeli?
Trwoga rozszerzyła mu źrenice i rozczepierzyła palce, jakby dla odegnania niebezpieczeństwa. Widząc to, huknął nań Halef gniewnie:
— Uskut, gerbu — milcz, tchórzu! Jak może jeden człowiek ośmielić się napaść na nas trzech! Gdyby ich było nawet dwudziestu lub pięćdziesięciu, to jeszczebyśmy się ich nie bali. My zabiliśmy lwa, a nawet czarną panterę, polowaliśmy na słonie i hipopotamy, ja i mój sidi staliśmy sami naprzeciwko stu nieprzyjaciół, a sercom naszym nie przyśniło się nawet szybciej uderzać. Powiadam ci, że, dopóki z nami jesteś, dopóty żaden nieprzyjaciel nie zdoła ci jednego włoska z głowy strącić. Ale niestety na twojej głowie rośnie wełna owcza zamiast pięknej ozdoby dzielności męskiej. Dlatego jesteś owcą i zostaniesz nią, dopóki Allah nie wyprawi cię do twoich ojców, jeśli wogóle miałeś ojca, gdyż tylko waleczni mężowie mogą mówić o ojcach!
Nie było to wprawdzie powiedziane uprzejmie, ale usprawiedliwione było tem, że mój hadżi najbardziej nienawidził trwożliwości. Słowo obawy, albo czyn tchórzliwy wprawiały go często we wściekłość. Tymczasem zbliżył się już obcy jeździec, a zobaczywszy nas, przystanął, namyślając się widocznie, czy ma nas ominąć, czy też zwrócić się do nas. Siedział na bułanym koniu, Beni-Szankol, w białym burnusie, zarzuconym w ten sposób, że wystawała z pod niego tylko długa flinta, którą trzymał w ręku, a nie widać było broni, tkwiącej za pasem. Tuż przed nami zatrzymał konia i zaczął nam się przypatrywać oczyma, by najmniej nie przychylnemi. Wtem spytał krótko tonem rozkazującym:
— Kto wy jesteście?
Mnie ani przez myśl nie przeszło odpowiadać, a hadżi Halef Omar milczał także. Murzyn skurczył się jak kura, nad którą unosi się jastrząb.
— Kto wy jesteście? — powtórzył Beduin jeszcze ostrzej niż przedtem.
Na to wstał z ziemi mały Halef, a wyciągnąwszy nóż, przystąpił doń i oświadczył:
— Zleź z konia, dobądź noża i stocz ze mną walkę, a potem dowiesz się zaraz, kim i czem jesteśmy. Zsiądźno tylko, ja cię nauczę uprzejmości! Pamiętaj o tem, że przy spotkaniu należy pozdrawiać, a pytania można stawiać dopiero po zjedzeniu i wypiciu na powitanie!
— Nie mam czasu na to! — mruknął obcy. — Jestem wojownikiem walecznego szczepu Bakkara, wy jesteście na naszem terytoryum, mam więc prawo zapytać, co wy za jedni.
— Teraz się dowiesz, ponieważ sam w pierw powiedziałeś, kim jesteś. Ten człowiek, siedzący za mną, przybywa z Dar-for i zmierza do świętego miasta Mekki, by tam uczcić Allaha i proroka. Ten dostojny pan obok mnie, to słynny i niezwyciężony emir hadżi Kara Ben Nemzi, a ja, czy wiesz, kto ja jestem?
— Nie.
— Otwórz więc uszy twoje i usłysz z poważaniem imię moje. Nazywam się hadżi Halef Omar Ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Czy imię twoje także tak długie i piękne?
Trzeba wiedzieć, że Beduin przyczepia do swojego imienia imiona przodków. Kto, nie znając swoich przodków, nie może tego uczynić, tym pogardzają. Halef nie był dumny, przeciwnie, był to najdobroduszniejszy człowiek na świecie, ale Bakkar nie pozdrowił nas, a to go rozgniewało do tego stopnia, że rozpuścił gębę bardziej, aniżeli wypadało. Kochał on mnie nadewszystko, bardzo często narażał dla mnie życie swoje, a wogóle widział we mnie uosobienie wszelakich cnót i zalet. Nic więc dziwnego, że wpadł w złość głównie z tego powodu, że Bakkar i mnie nie uznał za godnego pozdrowienia.
Bakkar jednak nie dał się widocznie zastraszyć, bo odpowiedział spokojnie i zimno:
— Przybywam z nad wód Nilu i zdążam na pustynię, gdzie towarzysze moi polują na gazele. Wiecie już o mnie wszystko, a teraz wy powiedzcie mnie, skąd przybywacie i dokąd dążycie.
— Przyjeżdżamy z Dar Abu Urna, a udajemy się nad rzekę.
— Na które miejsce?
— Sami tego jeszcze nie wiemy.
— Czy szukacie może muallima el milla el mesihija?
Po arabsku znaczy to: nauczyciel chrześcijaństwa. Czyżby w pobliżu był gdzie misyonarz? Zajęło mnie to nadzwyczajnie, dlatego wtrąciłem się do ich rozmowy, odpowiadając:
— Właśnie jego szukamy. Czy mógłbyś nam powiedzieć, gdzie on przebywa?
— Znam miejsce jego pobytu. Osiedlił się na dżesireh[1] Aba, aby uwodzić mieszkających tam wiernych. Niechaj go Allah zniszczy!
— Z którego kraju tu przybył?
— Z bilad el Inkiliz[2]. Jeśli stąd pojedziecie na północny zachód, będziecie jutro u niego. Może wy także jesteście przeklętymi chrześcijanami?
— Ja jestem chrześcijanin! — odparłem spokojnie.
— W takim razie smaż się w największej głębi piekieł! Ty mnie plamisz!
Dał koniowi ostrogę i pojechał dalej w step w tym samym kierunku, co przedtem.
— Sidi, czy mam puścić się za nim i poczęstować go harapem? — zapytał Halef z gniewem, wyciągając równocześnie z za pasa swój bicz ze skóry hipopotama.
— Daj pokój! Taki człowiek nie może mnie obrazić.
— Tak, ty stoisz zbyt wysoko, byś mógł zauważyć, że taka żaba na ciebie rechocze, taki nicpoń, który nie nauczył się jeszcze dobrze konia używać. Czy nie spostrzegłeś, że zgubił podkowę?
— Tak, z prawego tylnego kopyta. Nie troszczmy się więcej o tego człowieka! Bakkarowie są znakomitymi jeźdźcami, dzikimi i zuchwałymi łowcami, wojownikami i rozbójnikami. Uważani są powszechnie za najniebezpieczniejszych Arabów nad górnym Nilem i to nie bez słuszności, jak to się okazało niejednokrotnie w czasach najnowszych. W powstaniach w Sudanie grali oni rolę najwybitniejszą. Że ten, który spotkał się teraz z nami, jechał tylko na trzech podkowach, to nie dowodziło jeszcze niczego, świadczyło co najwyżej o tem, że konia swego nie szczędził. Niebawem jednak miała ta okoliczność nabrać dla nas większej wagi.
W dwie godziny po południu ruszyliśmy znowu w drogę, nie pojechaliśmy jednak na północny zachód, jak nam Bakkar radził, lecz na wschód, w pierwotnym naszym kierunku, gdyż w ten sposób spodziewaliśmy się prędzej dostać nad rzekę. Trzymając się jej biegu, mogliśmy potem dotrzeć także do wyspy Aba i do misyonarza.
Droga wiodła dotychczas pustym i wyschłym stepem. Grunt był twardy, lecz rozgniatał się pod kopytami łatwo na pył. To też nic dziwnego, że mniej więcej w godzinę potem spostrzegliśmy z łatwością ślady, biegnące z południowego zachodu. Było ich dużo, dlatego zsiadłem z konia, żeby je zbadać. Podczas długoletnich moich podróży po dzikich krajach nie omijałem nigdy śladów bez zwrócenia na nie uwagi i temu może zawdzięczam, że jeszcze żyję. Dokładne badanie wykazało, że były to ślady przynajmniej sześćdziesięciu koni i wielbłądów i że prowadziły ku Nilowi w tym samym, co nasz, kierunku.
Byli to niewątpliwie Bakkarowie, którzy zazwyczaj posługują się wołami, a dosiadają koni tylko na wyprawach wojennych i myśliwskich. Coś podobnego było i teraz, należało tylko przekonać się, czy to była wyprawa myśliwska, czy też wojenna. Rozstrzygnąć było dość łatwo, ponieważ na polowanie nie zabiera się tylu wielbłądów. Ci, którzy tędy jechali, powracali widocznie z wojny, a że w tamtych stronach wojna tyle znaczy, co grabież, szczególnie chwytanie niewolników, przeto nabrałem przekonania, że byliśmy na tropie ghazuah, czyli wyprawy wojennej w celu chwytania murzynów i robienia z nich niewolników.
Staliśmy jeszcze na tem samem miejscu, gdy na raz na południowym zachodzie, skąd trop prowadził, ujrzeliśmy ze dwudziestu jeźdźców, zbliżających się do nas w cwale.
— Sidi, to są murzyni — rzekł Halef. — Widzę z daleka czarną barwę ich twarzy. Z jakiego mogą być szczepu? Tu niema innych murzynów oprócz Szilluków.
— To nie są Szillukowie; oni zamieszkują tylko wybrzeża Nilu, a ci, których przed sobą widzimy, przyStrona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/383 bywają ze stepów. Trzymają się troskliwie tropu, z czego się domyślam, że to pogoń za rozbójnikami, łowcami niewolników, którzy tędy przechodzili.
— Wobec tego możemy być przygotowani na nieprzyjazne spotkanie!
— Oczywiście, ale mimoto zaczekamy tutaj na nich.
— Nie, nie, uciekajmy, uciekajmy! — zawołał murzyn. — Ja muszę być w Mekce, ja chcę żyć i nie dam się zastrzelić, ani zabić! Niech mnie Allah uchroni przed dyabłem o dziewięciu ogonach! Odjeżdżam. Pocóż miałby mój koń cztery nogi, jeśliby nie mógł na nich biegać!
Chciał rzeczywiście drapnąć, lecz Halef pochwycił konia jego za cugle i huknął gniewnie:
— Jeśli chcesz zmykać tchórzu, to goń na własnych nogach, a nie na nogach konia, który nie należy do ciebie, lecz do nas! Zostajemy!
— Ależ oni nas pozabijają! — wrzeszczał przestraszony czarny.
— Ani im to przez myśl nie przejdzie!
— Przeciwnie! Czyż nie widzisz, że chcą nas osaczyć? O Allah, Allah! O jakiż to strach, jakie nieszczęście, jaki ból! O Mahomecie, o święci kalifowie, bądźcie miłościwi i otoczcie swoją opieką moje ciało, ducha, duszę i życie!
Zeskoczył z konia, wlazł pod niego i usiadł jęcząc, jakby zamierzał czekać tam końca dni swoich. Odrzucił także nóż i włócznię, aby go nie wzięto za wrogo usposobionego.
Jednakże murzyn dobrze przewidywał. Czarni rzeczywiście się rozdzielili i biegli do nas cwałem, by nas otoczyć. My ze swej strony nic przeciwko temu nie zrobiliśmy. Wygląd nadjeżdżających był szczególny, bo tylko jeden z jeźdźców miał na sobie wełnianą koszulę, a u reszty tylko przepaski biegły dokoła bioder. Konie ich były zdrożone, a wogóle nie wiele warte, pochodziły bowiem z nizin Bahr Seraf, Bahr el Ghazal i Bahr el Dżebel, gdzie konie wcale się nie chowają, albo tylko liche. Broń ich składała się z noży, ciężkich maczug z drzewa hegelik i z długich włóczni. Tylko ten, który ubrany był w koszulę, miał strzelbę. Był to z postaci prawdziwy olbrzym, o wiele wyższy i szerszy odemnie. Głębokie blizny z ospy, które mu poryły twarz i jej czarność porysowały czerwonymi paskami, nadawały mu przerażającego wejrzenia. Wszystkich innych czoła szpeciły po trzy blizny, pochodzące od noża, które miały być ozdobą i odznaczeniem. Głowy ich posmarowane były tak grubo mieszaniną popiołu i krowiego moczu, że włosy niknęły pod tem zupełnie, jakby pod dużemi czapkami. Cel tego smarowania jest podwójny: podniesienie męskiej piękności i ochrona przed robactwem. Te hełmy z popiołu i blizny na czole powiedziały mi, że ci murzyni należeli do szczepu Nuehr.
Pozwoliliśmy spokojnie, żeby nas otoczyli, ale ja rozluźniłem tymczasem rewolwery za pasem i położyłem sztuciec w poprzek na kolanach, siedziałem już bowiem na siodle. Gdy czarni potrząsnęli groźnie włóczniami, wyjąc przeraźliwie, nadeszła chwila krytyczna, bo nagle zamilkli, stojąc już dokoła nas, a ospowaty zatrzymał się przedemną i huknął bardzo popsutą arabszczyzną, jaką posługują się owi murzyni.
— Kto wy jesteście? Co tu robicie? Mów prędko, bo cię zaduszę!
— Jesteśmy obcy i chadzamy spokojnemi drogami — odpowiedziałem.
— Kłamiesz! Wy jesteście Bakkarowie! — syknął, podpędzając konia bliżej.
— Mówię prawdę. Nie należymy do Bakkarów, a ja wogóle nie jestem Arabem, lecz Europejczykiem.
— Psie! Ośmielasz się mnie łudzić? Europejczycy mają twarze, jak barwa piany wodnej, a ty jesteś ciemny i chcesz mnie oszukać twojem kłamstwem! Ja cię zadławię!
Z temi słowy na ustach, przysunął się koniem tuż do mnie i wyciągnął ręce do mojej szyi. Musiałem się bronić tak, żeby jego nie zranić, a tem mniej zabić, a zarazem tak zapanować nad położeniem, żeby nikt nie porwał się na mnie. Aby więc mieć wolne ręce, rzuciłem Halefowi sztuciec, podniosłem się w strzemionach i w chwili, kiedy czarny chciał mnie chwycić za gardło, uderzyłem go pięścią w głowę z taką siłą, że odrazu odpadł odemnie. Był to mój cios myśliwski, dzięki którem u na preryach amerykańskich otrzymałem nazwę Old Shatterhand. Cios ten nie zawiódł mnie i tutaj, bo ospowaty olbrzym stracił przytomność. Równie szybko, jak go uderzyłem, pochwyciłem go za pas i szarpnąłem mocno ku sobie tak, że padł przedemną na siodło. Przytrzymałem go lewą ręką, a prawą dobyłem noża, skierowałem w leżącego i zawołałem groźnie do jego ludzi:
— Uciszcie się! Stójcie spokojnie, bo go przebiję! Jeśli się nie ruszycie, nic mu się nie stanie! Jestem przyjacielem Nuerów, mieszkałem przez wiele tygodni u szczepów Lak, Eliab i Agonk i zbratałem się z nimi, ale was nie znam. Jak się wasz szczep nazywa? Pytanie to zwróciłem do młodego, bardzo silnie wyglądającego jeźdźca, odważniejszego widocznie od innych, gdyż zamierzył się na mnie włócznią i cofnął się tylko dlatego, że nóż mój zawisł nad ospowatym.
— Należymy do szczepu Eliab — odpowiedział ponuro.
— W takim razie powinniście mnie znać, gdyż byłem u was nad Bahr el Dżebel.
— Nasz oddział wyruszył był nad Bahr el Ghazal — oświadczył.
— Słyszałem o tem. Wasz beng-did[3] nazywa się Abu Djom, ojciec wiatru, ponieważ w walce zwycięża z szybkością wiatru; to najwaleczniejszy i najsilniejszy wojownik ze wszystkich szczepów Nuerów.
— A mim oto ty zwyciężyłeś go z jeszcze większą szybkością!
— Ja? Jakto? — spytałem zdziwiony. — Czy ten: jeniec w moich rękach to Abu Djom?
— Tak jest, to on, mój ojciec, a ja jestem syn jego. Jesteś silny i szybki, jak Abu es Sidda[4], o którym mówili nam bracia z nad Bahr el Dżebel.
— Abu es Sidda? To jestem ja. Miano to nadali mi Eliabowie.
Na to wykonał młody murzyn ruch, jak człowiek bardzo zdumiony i zawołał:
— Tak, to się zgadza! Prawda, że tego małego człowieka, stojącego obok ciebie nazywano Abu Kalinin?
— Istotnie — odpowiedziałem.
Mój hadżi Halef Omar miał nadzwyczaj skąpy wąs, składający się z niewielu włosów, ale mimo to był zeń niezmiernie dumny. To też Eliabowie nazywali go Abu Kalinin, to znaczy: ojciec niewielu, mianowicie włosów. Mój mały nie był zadowolony z tej nazwy, ale przecież zawołał teraz, gdy ją usłyszał:
— Tak zwano mnie u Eliabów. Znacie więc mnie i mojego sławnego sidi? Wobec tego przekonacie się, że jesteśmy wprawdzie wielkimi wojownikami, ale równocześnie braćmi waszymi, których nie potrzebujecie się obawiać.
— Tak, jesteście naszymi przyjaciółmi i nietylko wypuścicie mego ojca na wolność, lecz także udzielicie nam pomocy przeciwko Bakkarom. Pozwólcie, że was pozdrowię w imieniu wszystkich naszych wojowników!
Przystąpił najpierw do mnie, a potem do Halefa i plunął nam najpierw w twarz, a potem w prawą rękę, my zaś odwzajemniliśmy się natychmiast za ten objaw towarzyskiej grzeczności. Śliny nie mogliśmy zetrzeć, musieliśmy zaczekać, dopóki sama nie wyschnie, jakkolwiek bowiem ten rodzaj powitania jest oczywiście wstrętny, to jednak ma wielkie znaczenie, bo zawiera, się przezeń sojusz na śmierć i życie. Kto z dzikimi ludami chce na stopie przyjacielskiej pozostawać, musi być przygotowanym na niejedno, za co by w zwykłych warunkach wobec swoich pojęć o godności własnej odpłacił policzkiem.
Rozumie się samo przez się, że teraz wszyscy zsiedliśmy z koni, a ja spuściłem ostrożnie wodza na ziemię. Przyszedł on wkrótce do siebie i przebaczył mi uderzenie, skoro się dowiedział, kto jesteśmy. Nastąpiło oczywiście drugie wydanie opluwania się, co dziś nie powinno być już tak odrażającem, mogę bowiem zapewnić z czystem sumieniem, że od owego czasu w ciągu długiego szeregu lat myłem się już kilka razy.
Nikt nie cieszył się tak bardzo niespodzianem porozumieniem, jak murzyn Marraba. Śmiał się z zachwytu całą twarzą, toczył białkami tak, że omal mu nie wypadły z oprawy i pokazywał przytem zęby, jakich nie powstydziłby się jaguar.
Teraz dowiedzieliśmy się, że mój domysł co do gazuy był słuszny. Byliśmy na tropie wyprawy po niewolników, którą Bakkarowie przedsięwzięli nad Bar el Gazal. Mieszkający tam oddział Nuerów Eliab był niezbyt liczny, a dorośli mężczyźni wyjechali byli na polowanie. Toteż Bakkarowie podczas napadu na wieś nie spotkali się z należytym oporem. Starców i dzieci pozabijali poprostu w najokropniejszy sposób, praktykowany zwykle przy takich polowaniach na niewolników, a młodsze kobiety, chłopców i dziewczęta powleczono precz, by ich potem sprzedać handlarzom.
Nie jest to bynajmniej rzecz łatwa, ani bezpieczna, lecz i dziś jeszcze jest dość sposobności i dróg do zbytu tego „towaru.“ Ilekroć transport przedostanie się za Nil i znajdzie się na wschodnim jego brzegu, uważa się wyprawę za udałą. Tam kosztuje czarny około sześćdziesięciu franków, a im dalej na północ, tem bardziej wzrasta jego wartość. Przeprowadzenie niewolników połączone jest wprawdzie z trudnościami, nie jest jednak niebezpieczne. Właściwe niebezpieczeństwo zaczyna się dopiero w pobliżu rzeki i podczas przeprawy przez nią, tam bowiem pełnią służbę urzędnicy, którzy z pomocą wojska mają polować na łowców i handlarzy niewolników. Kto jednak zna poczucie obowiązku u tych ludzi, ten wie, że to poczucie nie potrafi oprzeć się złotemu lub srebrnemu uściskowi dłoni. Najokropniejsze w takich gazuach jest to, że na jednego upolowanego niewolnika przypada przeciętnie trzech ludzi zamordowanych przy tej sposobności. Afryka, traci w ten sposób rocznie dwa miliony istot, które są tak samo jak my obrazem i podobieństwem Boga i tak samo jak my odczuwają radość i strapienie!
Nuerowie Eliab zastali po powrocie z polowania wieś spaloną i zburzoną, a wśród zgliszcz trupy lub zwęglone ich resztki. Zdjęła ich zgroza, a po niej nastąpiła wściekła zawziętość i pragnienie zemsty. Zaopatrzyli się, jak mogli, na pewien czas w żywność i wyruszyli na zmęczonych polowaniem koniach w pogoń, za rozbójnikami. Niestety, a może na szczęście nie zdołali ich doścignąć. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że byliby nie sprostali wrogom, gdyż ich było tylko dwudziestu, a Bakkarów znacznie więcej.
To wszystko opowiedział mi dowódca Abu Djom, Ludzie jego siedzieli podczas tego dokoła w głuchym gniewie. Kiedy skończył, zerwał się i zawołał:
— Siadajcie na konie, mężowie! Musimy śpieszyć dalej, bo inaczej przyjdziemy za późno.
— Stać, zaczekajcie! — poprosiłem natomiast ja. — Macie jeszcze czas!
— Czekać? Emirze, czy nie żartujesz? Gdy jeńcy dostaną się za rzekę, będą dla nas straceni!
— Nie. Trop, który tutaj widzimy, ma przeszło dzień. Karawana przeszła tędy wczoraj w południe i wieczorem dotarła do rzeki, jeśli niewolników zaraz przez Nil przeprawiono, to teraz nie zdołamy już temu przeszkodzić, jeśli zaś były powody do tego, żeby zatrzymać ich jeszcze na tym brzegu, to powody te z pewnością trwają jeszcze do teraz i krewni wasi nie przeprawili się jeszcze.
— Dlatego właśnie musimy śpieszyć! Dusza moja pragnie zanurzyć nóż we krwi zbójów i morderców!
— Czy chcesz, żeby ich nóż zanurzył się w twojem sercu? Znajdujemy się w kraju Bakkarów, których tutejszy oddział liczy przynajmniej pięciuset ludzi; a was jest tylko dwudziestu.
— Sądzę, że nam dopomożesz, emirze?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi.
— Słyszałem o was, że nigdy nie liczycie nieprzyjaciół, chociażby setki ich były. Jeśli przy nas staniecie do walki, nie będziemy potrzebowali się obawiać. Wiem, że ty masz strzelbę czarodziejską, z której możesz ciągle strzelać, nie nabijając. Czemże są wobec nas Bakkarowie, choćby nawet w liczbie pięciuset?
Mówiąc o strzelbie czarodziejskiej, miał na myśli mój sztuciec Henryego na dwadzieścia pięć strzałów.
— Istotnie nie mamy zwyczaju liczyć naszych nieprzyjaciół — odpowiedziałem — ponieważ zdajemy się mniej na siłę, a więcej na podstęp. Strzelba moja daje mi wielką przewagę, nie mogę jednak zabijać ludzi, jeśli to nie jest koniecznie potrzebnem i jeśli mogę osiągnąć swój cel bez rozlewu krwi.
— Nie możesz zabijać? — zapytał zdumiony. — Na cóż innego zasłużyły te psy, jeżeli nie na śmierć dziesięćkrotną?
— Jestem chrześcijanin, a my chrześcijanie pozostawiamy karanie Allahowi i władzy. W dodatku nie zrobili mi Bakkarowie nic złego, dlatego nie myślę przelewać ich krwi niepotrzebnie. Jeśli chcesz naszej pomocy, to słuchaj mnie, a skoro ocalenie waszych będzie możliwe, to ich ocalę. Jeśli zaś nie chcesz zastosować się do mnie, to jedź dalej bez nas, ale pamiętaj, że jeszcze dzisiaj wieczorem możecie paść w objęcia śmierci. Was niewielu będzie między Bakkarami jako dwadzieścia szakali między pięciuset hyenami.
Abu Djom patrzył długo posępnie przed siebie, a z ludzi jego nikt także nie rzekł ani słowa. Nuerowie nie są mahometanami, lecz poganami, dlatego wódz nie mógł pojąć moich łagodnych zapatrywań chrześcijańskich. Zdaniem jego czyn Bakkarów wołał o krew, którąby powinna przelać jego własna ręka. Starałem się wpłynąć na jego postanowienie, nalegając:
— Wybieraj pomiędzy podstępem a przemocą i bądź albo z nami, albo bez nas! W pierwszym wypadku ocalisz prawdopodobnie niewolników, w drugim będą zgubieni, a wy razem z nimi.
— Pozwól mi, emirze, pomówić wpierw z moimi wojownikami! — prosił.
— Dobrze, ja zaczekam — odpowiedziałem, powstawszy i oddaliłem się nieco z Halefem.
Po pewnym czasie zawołano nas z powrotem. Nuerowie podnieśli się z ziemi, a dowódca rzekł do mnie:
— Emirze, prosimy cię, żebyś nas nie opuszczał. Chcemy odzyskać nasze żony, córki i synów i zastosujemy się do twych rad. Nie chcemy przelewać krwi, lecz umówimy się z Bakkarami o cenę. Jeśli jednak odrzucą jedno i drugie, będziemy walczyć, chociażbyśmy mieli w tej walce wszyscy wyginąć. Jak ty postąpisz w tym drugim wypadku?
— Dopomogę wam, gdyż jesteście moimi braćmi! Bądź, panie, naszym szejkiem i emirem! Będziemy tobie posłuszni!
— W takim razie żądam, żebyście wykonali każdą moją wskazówkę. Jeśli się tak nie stanie, przedsięwzięcie nasze skończy się naszą zgubą.
Wszyscy dosiedliśmy koni i odjechaliśmy za tropem, ja na czele, a obok mnie Halef. Nuerowie rozmawiali z sobą pocichu, a ilekroć się odwróciłem, widziałem po ich znaczących spojrzeniach i pełnych szacunku minach, że osoby nasze były przedmiotem ich rozmów.






  1. Wyspie.
  2. Anglia.
  3. Dowódca.
  4. Ojciec siły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.