Germinal/Część czwarta/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Tłum zebrał się w miejscowości Plandes dames na obszernej polance leśnej zasianej pniami opadającej łagodnym stokiem ku ścianie wysokich, wspaniałych buków, których pnie proste, białe, okryte jeno tu owdzie zielonemi porostami otaczały niby kolumny wyręb leśny. Kilka ściętych olbrzymów leżało w trawie, a po lewej stronie ciągnął się długi rząd poskładanego w sągi drzewa zrąbanego. Z nastaniem zmroku mróz się powiększył i mech zamarzły chrupał pod nogami. Polana i krzaki tonęły w ciemnościach, a na tle pobladłego nieba rysowały się wyraźnie białe pnie osrebrzone światłem wschodzącego właśnie księżyca.
Zebrało się przeszło trzy tysiące górników z żonami i dziećmi, wypełniając całą polanę, aż po ścianę lasu, a jeszcze ciągle napływali spóźnieni. Jakby poszumem wichru zabrzmiał las rozgwarem głosów kilkotysięcznej rzeszy.
Na małem wzgórzu stał Stefan z ojcem Maheu i Rasseneurem. Zaraz rozpoczął się między nimi spór, wykrzykiwali głośno. Obok nich nadsłuchując stali, Levaque zaciskający pięści, obrócony tyłem Pierron bardzo niekontent ze swej obecności tutaj, a nierozłączni Bonnemort i Mouque siedzieli na pniu obok siebie pogrążeni w myślach, milczący. Żartownisie, jak Zacharyasz, Mouquet i inni trzymali się w pobliżu i chichotali, natomiast kobiety stały w grupach poważne, ciche jak w kościele. Maheude na wyrzucane półgłosem przekleństwa pani Levaque odpowiadała jeno kiwaniem głową. Filomena kaszlała, bo wraz z zimą nastąpiło pogorszenie w jej zdrowiu. Tylko Mouquette z rozradowaną miną przysłuchiwała się klątwom starej Brulé miotanym na córkę, wyrodną gadzinę, która wysłała z domu matkę, by sama mogła pożreć pieczeń z królika, nędznicę zaprzedaną panom, tuczącą się łajdacką podłością męża. Na jeden z sągów wydrapali się Jeanlin, Lidya i Bebert i królowali ponad głowami wszystkich.
Spór począł Rasseneur żądaniem, by wybrano prezydyum zgromadzenia. Rozwścieklony porażką w Bon Joyeux poprzysiągł sobie, że teraz odniesie zwycięstwo i odzyska wpływ stracony, przemawiając nie do delegatów już, ale do ogółu górników. Stefan oburzył się. Myśl formalizowania się tu w lesie wydała mu się głupią. Trzeba działać rewolucyjnie, mniemał, gdy prześladują ich jak dzikie zwierzęta.
Widząc, że spór trwał będzie bez końca postanowił odrazu owładnąć tłumem i wskoczywszy na pień zawołał:
— Koledzy! Koledzy!
Gwar przycichł, a podczas gdy Maheu uspakajał Rasseneura Stefan mówił donośnym głosem:
— Koledzy! Wobec tego, że nam nie pozwalają mówić gdzieindziej, wysyłając żandarmów, zebraliśmy się tutaj w lesie, by się porozumieć. Tu chyba możemy czuć się wolni i bezpieczni od najścia i nikt nas tu nie może zmusić do milczenia jak zmusić do tego nie może ptaków i innych zwierząt leśnych.
Odpowiedziały mu oklaski, krzyki i wołania:
— Tak, tak, las jest wolny, tu nikt nam zabronić nie może... mów!
Stefan chwilę stał na pniu w milczeniu. Księżyc ciągle jeszcze oświecał jeno wyższe gałęzie drzew, tłum tonął w cieniu. Uspakajał się powoli. I postać samego Stefana rysowała się jeno czarną sylwetką na niebie.
Podniósł rękę i począł mówić. W głowie jego nie było już teraz gniewu, spokojnie, tonem mocy ludowego zdającego sprawę ze swych czynności począł mowę, którą mu uniemożliwiło pojawienie się komisarza w Bon Joyeux. Na wstępie dał pogląd na strajk, sypał faktami. Omówił naprzód swą niechęć do strejku. Ani on ani robotnicy nie chcieli go, dyrekcya sama sprowokowała ich nową taryfą płac. Przypomniał pierwszy krok uczyniony przez delegatów, konferencyę z dyrektorem, złą wolę rady nadzorczej, następnie ponowną konferencyę i uczynioną pod przymusem drobną koncesyę pana Hennebeu, przyznanie owych dwu centimów o które ich chciano zrazu okraść. Przeszedł do sytuacyi obecnej. Cyframi usprawiedliwił wyczerpanie się kasy wsparć, zdał sprawę z rozdziału kwot nadesłanych, wreszcie uniewinnił kilku słowami Międzynarodówkę, Plucharta i innych, że zaabsorbowani zdobywaniem świata, dla robotników tutejszych więcej uczynić nie mogli. Położenie, mówił, pogarsza się z dniem każdym. Kompania odsyła książeczki robotnicze, grozi sprowadzeniem górników z Belgii, a oprócz tego pogróżkami zdołała zastraszyć lękliwych i skłoniła część robotników do podjęcia pracy. Mówił monotonnie, jakby umyślnie gromadząc złe nowiny, smutne fakty. Mówił o nieuniknionem zwycięstwie głodu, o ostatnich przebłyskach męstwa i poświęcenia, i nagle nie podnosząc głosu zakończył.
— Tak stoją rzeczy koledzy i dziś musimy się namyślić, co czynić dalej. Czy chcecie strejkować, czy nie i co uczynić zamierzacie dla poprawy swej doli.
Las zaległa głęboka cisza. Tłum pogrążony w ciemnościach milczał po tych ściskających serca słowach. Słychać było tylko ciężkie westchnienie i przyspieszone oddechy ludzkie.
Ale Stefan począł po chwili innym całkiem głosem. Teraz nie przemawiał już jako sekretarz kasy wsparć, mówił jak przystało mówić przywódcy, apostołowi głoszącemu prawdę. Jakto, więc ma się patrzyć spokojnie na postępki zdrajców wspólnej sprawy? Nadaremnie się więc przymierało od tylu tygodni głodem? Więc wrócić do jarzma ugiąć karki i podjąć na nowo ciężki krzyż nędzy? Czyż nie lepiej zaraz umrzeć w rospaczliwym wysiłku złamania tyranii kapitału, niosącego śmierć głodową. Czyż wiecznie trwać ma ta igraszka okrutna, to maltretowanie głodem, posuwane do granic gdzie ten sam głód najpokorniejszych podnieca do oporu? Udowadniał, że cały ciężar kryzysu ponoszą robotnicy i sami jedni cierpią niedostatek gdy popyt się zmniejsza, kapitał zaś nie traci prawie nic. Nie, nowej taryfy przyjąć nie sposób. Jestto jeno pokrywka, by oszczędzić kosztów i zedrzeć tę oszczędność, kradnąc każdemu z nich jednę godzinę pracy codziennie. Ale dopełniła się już miara złego i nadchodzi czas, w którym uciskami sami wymierzą sobie sprawiedliwość!
Zamilkł na chwilę i stał z rękami w górę wzniesionemi, a tłum otrząsłszy się tymczasem ze strachu i przygnębienia wywołanych pierwszą częścią mowy, wybuchnął oklaskami i okrzykami.
— Sprawiedliwości! Sprawiedliwości! Już przyszedł czas! Stefan rozgorzał cały. Niemiał daru płynnego mówienia jak Rasseneur, często brakło mu słowa, zdania trzymały się ledwie ze sobą, a okresy kończył z wysiłkiem. Ale mimo to nasuwały mu się porównania i obrazy bardzo odpowiednie i przekonywujące, a ruchy, zdradzające robotnika wyrzucanie pięści wprzód ruch szczęki dolnej jakby kąsać się gotującej wywierały na górnikach wielkie wrażenie. Wszyscy przyznawali, że nie mówi pięknie, ale za sprawiedliwie.
— System pracy najemnej — grzmiał dalej — jestto nowa jeno forma dawnego niewolnictwa. Kopalnia jest własnością górników, jak morze własnością rybaków, a ziemia robotników ziemnych! Słyszycie? Kopalnie są wasze, boście je przez sto lat spłacali krwią waszą. Zapłacone są sowicie!!
Przeszedł teraz na zawiłe kwestye prawne, w których się zgubił. Wszystko co pod ziemią i na ziemi, jest własnością całego narodu, a jeno łajdacki przywilej zapewnił kilku towarzystwom monopol zysku z krzywdą ogromnej większości. A specyalnie w Montsou koncesye wydane Kompanii są bezprawiem gdyż stoją w sprzeczności z prawami dawnych panów lennych tego okręgu, które nabyli dawniej mieszkający tu chłopi. Lud chce przeto odzyskać jeno swą własność. Wyciągnął rękę i zatoczył nią wielkie koło po równi, którą oświecał w tej chwili księżyc, który wzbił się ponad korony drzew. Stefan też osrebrzony był jasnemi promieniami. Tłum widząc go w tej aureoli rozdającego mu szczęście i spokój zahuczał jak burza. Rozległy się oklaski i wołania.
— Tak, mówi słusznie! Brawo!
Stefan wsiadł teraz na swego konika, uspołecznienie środków produkcyi. Zwięzłość i radykalizm tej formuły zachwycały go. Ukształtował się już w jego głowie cały system. Początkowe sentymentalne ideje braterstwa, właściwie nowicyuszom, a potem nasuwająca mu się myśl reformy prawa pracy najemnej znikły. Teraz chciał usunąć system pracy najemnej doszczętnie. Od czasu zgromadzenia w Bon-Joyeux jego niejasny, broniący interesów całej ludzkości kollektywizm zaostrzył się i skrystalizował w pewną formułę praktyczną. Wychodził z założenia, że osiągnięcie wolności jest niemożliwe bez zniszczenia dzisiejszego ustroju państwowego. Reformy zacznę się z chwilą owładnięcia rządami. Reformy zaś te polegają na: Przywróceniu dawnej wspólności posiadania, komunizmu pierwotnego, zastąpienie dzisiejszych form współżycia rodzinnego pełnego fałszu i ucisku, instytucyą rodziny wolnej, równość absolutna, polityczna i ekonomiczna, gwarancya wolności osobistej przez rozporządzanie dowolne całym produktem pracy, i wreszcie nauczanie bezpłatne opłacane przez komunę. By to osięgnąć, obalić należy całą zgniłą budowę dzisiejszego ustroju społecznego. Krytykował instytucyę małżeństwa, dziedziczenia, określał prawa posiadania jednostki, obalał pomniki przemocy pozostałe z wieków minionych. Jedną ręką, ruchem żniwiarza koszącego dojrzałego łan zboża, niweczył wszystko co stare, drugą budował przyszły gmach społeczny, przybytek prawdy, sprawiedliwości, który miał stanąć w na bliższym czasie wraz ze świtem dwudziestego wieku. Na tych wyżynach inteligencya jego śćmiła się, był to już jeno zagorzały sekciarz. Skrupuły zdrowego rozsądku znikły i stworzenie świata nowego wydawało mu się teraz drobnostką, zależną jeno od dobrej woli robotników. Byłby się podjął skonstruować tę maszynę i puścić w ruch w przeciągu dwu godzin. Szafował krwią i ogniem jak Bóg wysoko ponad ludzkością królujący.
— Na nas teraz kolej! — krzyknął ostatnim wysiłkiem. W nasze teraz ręce przejść muszą bogactwa i władza!
Oklaski zagrzmiały na całym obszarze polany osrebrzonej teraz światłem księżycowem. Widać było powódź głów aż w gęstwę leśną sięgającą. Wszystkie twarze rozgrzały mimo mrozu, oczy błyszczały, usta były otwarte, wszyscy, mężczyźni, kobiety i dzieci gotowi byli rzucić się na zdobycie dóbr ongi posiadanych, które im wydarto. Nikt nie czuł głodu ni zimna, słowa mówcy były jak chleb ogień. W ekstazie religijnej nie czuli ziemi pod nogami oczyma szeroko otwartemi rozgrzałemi fanatyzmem pierwszych chrześcian wypatrywali, czy nie zbliża się niby słup ognia nowe królestwo boże na ziemi. Nie rozumieli wielu zdań i słów, nie mogli iść w ślad za tem rozumowaniem abstrakcyjnemi technicznem, ale niejasność rozszerzała im jeszcze horyzont obietnic, nadziei, olśniewała. Co za raj! Zapanować! Przestać cierpieć! Radować się!
— Tak, na nas kolej! Śmierć ciemięzcom!
Kobiety wpadły w szał. Maheudę nawet opuścił zwykły spokój, a opanowało głodowe podniecenie, Levaque wyła, Brule w powietrzu wymachiwała rękami zadając ciosy nieobecnym wrogom, Filomena dławiła się kaszlem a Mouquette tak była zachwycona, że wykrzykiwała pod adresem Stefana najczulsze wyrazy. Wśród mężczyzn najbardziej rozpalił się Maheu i wykrzykiwał głośno, obok niego stal Pierron drżący na całem ciele, i Levaque gadający jak zawsze za wiele. Zacharyasz i Mouquet probowali żartować ale im to nie szło, i poprzestali na zdumiewaniu się, iż Stefan może tak długo mówić bez przepłukania gardła. Ale największy hałas robił stojący na sągu Jeanlin. Podbudzał do krzyku Lidyę i Beberta i machał w powietrzu koszykiem, w którym biedna Pologne dogorywała.
Okrzykom nie było końca. Stefan zażywał w całej pełni słodyczy popularności. Miał teraz w ręku potęgę, owe trzy tysiące ludzi, miał ich serca, władał nimi i zmuszał swem słowem do szybszego bicia. Sam Souvarine, gdyby raczył przyjść ucieszyłby się z postępu jaki Stefan zrobił w kierunku anarchizmu, z wyjątkiem rozumie się owego publicznego nauczania, gdyż potępiał je, jako ostatni objaw sentymentalnej głupoty i sądził, że ludzkość musi wziąść zbawienną kąpiel pierwotnej niewiedzy, z której wyjdzie silna i zdrowa. Rasseneur ze swej strony pienił się ze złości i wzruszał pogardliwie ramionami.
— No, może mi dasz dojść do słowa! — krzyknął Stefanowi.
Stefan zeskoczył z pniaka.
— Mów, zobaczymy, czy cię zechcą słuchać.
Rasseneur wstąpił na pień i ruchem nakazał milczenie. Ale hałas nie ustawał. Nazwisko jego obiegało z ust do ust, z pierwszych szeregów gdzie go poznano podawane, aż do ostatnich stojących wśród drzew. Nie chicano go słuchać, przestał być ideałem, a dawniejsi zwolennicy wściekali się na sam jego widok. Płynność wymowy i dobroduszny uśmiech, które podobały się dawniej, wydały się teraz zimną herbatą dobrą dla tchórzów i zdrajców. Daremnie chciał przekrzyczeć zgiełk i wypowiedzieć swą zwyczajnę pokojową mowę, przekonać o niemożliwości zmienienia świata za jednym zamachem, konieczności zostawienia czasu temu światu nowemu, by się ukształtował. Żartowano sobie z niego i gwizdano. Klęska w Bon Joyeux była wobec tego niczem. Wreszcie poczęto w niego ciskać zmarzłym mchem, a jakaś kobieta wrzasnęła mu nad uchem.
— Śmierć zdrajcy!
Rasseneur tłumaczył mimo wszystko dalej, że kopalnie nie mogą stać się własnością robotników jak naprzykład warsztat tkacki własnością tkacza i oświadczył, że wołałby, by górnik partycypował w zyskach i w ten sposób niejako stał się członkiem rodziny przedsiębiorcy.
— Śmierć zdrajcy! powtórzyło tysiąc głosów i koło głowy nieszczęśliwego szynkarza poczęły świstać kamienie.
Zbladł i rospacz wycisnęła mu łzy z oczu. Istnienie jego, wpływ znikły. Po dwudziestu latach pracy w celach egoistycznych wprawdzie, dla własnej sławy, ale zarazem dla dobra kolegów, legł pokonany niewdzięcznością tłumu. Zlazł z pniaka nie mając siły mówić dalej i syknął tryumfującemu Stefanowi.
— Śmiejesz się? Życzę ci, by i ciebie to spotkało. A spotka, bądź tego pewny!
Odpowiedzialność za wszystko coby nastąpiło odsusuwając od siebie, uczynił wymowny gest i poszedł do do domu przez pola oblane jasnem światłem księżyca.
Rozległ się okrzyk pogardy, ale nagle wszyscy ucichli w zdumieniu, gdyż na pniak wylazł stary Bonnemort. Dotychczas siedział obok przyjaciela jak zawsze zadumany nad przeszłością. Widocznie dostał ataku wielomowności jednego z owych ataków, podczas których dawne wspomnienia wydobywały się z dna jego duszy, jak lawa pozornie wygasłego wulkanu i godzinami całymi płynęły z ust jego niepowstrzymanym biegiem. Nastało grobowe milczenie. Słuchano tego starca w promieniach księżyca bladego jak widziadło, opowiadającego historye nie stojące w bezpośrednim związku z tem o co dziś szło. Bonnemort opowiadał długie historye, których nikt nie rozumiał i to zwiększało jeszcze większe wrażenie. Opowiadał o swej młodości o śmierci obu zasypanych w Voreux stryjów, o zapaleniu płuc, które zabrało mu żonę. Ale nie odbiegał od przewodniej myśli. Nie było dobrze, nie będzie dobrze. Raz zebrali się też w lesie jak teraz, było ich pięciuset, opanowali przeciw temu, że król nie chciał zniżyć czasu pracy. Ale znów przerwał i począł opowiadać o innym strejku. — Przeżył ich tyle! Kończyły się zawsze w lesie... bądź tu, bądź niedaleko stąd w Charbonnière, albo wreszcie w Saut du Loup. Czasem było zimno, czasem gorąco, a jednego wieczoru padał deszcz tak silny, że rozeszli się nie powiedziawszy słowa. A jednak właśnie tego wieczoru nadeszli żołnierze króla i krew się polała.
— Podnieśliśmy ręce, jak teraz podnoszę. Przysięgliśmy nie zjeżdżać... ach przysiągłem... przysiągłem! Tłum słuchał z otwartemi ustami, poczęło wszystkim być jako nieswojo, ale Stefan, który pilnie śledził przebieg sceny, wskoczył na pniak obok Bonnemorta i objął go ramieniem. Równocześnie w tłumie dostrzegł Chavala. Myśl, że jest i Katarzyna rozpłomieniła go na nowo. Chciał, by widziała jego popularność.
— Koledzy słyszeliście opowiadanie tego starca! — począł na nowo. — Wiecie ile wycierpiał! I tak jak on będą cierpieć wnuki nasze i prawnuki, jeśli raz końca nie zrobicie z tymi złodziejami i katami.
Straszny był w tej chwili. Nigdy tak nie przemawiał dotąd. Jak sztandar niedoli trzymał w objęciach Bonnemorta, jak symbol żywy nędzy i cierpień wołających o pomstę. W krótkich zdaniach mówił teraz, ilustrując swe słowa przykładem rodziny Maheuów, wykazał jak całą tę rodzinę wyssała kopalnia i wysysa teraz jeszcze po stu latach pracy. Przeciwstawiał potem tym nędzarzom utuczonych posiadaczy Montsou przewalających się po złocie, ową bandę akcyonaryuszy, którzy dają się jak nierządnice utrzymywać od stu lat nie biorąc się do roboty. Czyż nie woła o pomstę, że taka masa ludzi z ojca na syna w nędzy dręczy się pracując pod ziemią poto, by ministrowie mogli dawać bale, a pokolenia wielkich panów i burżujów żyli w dostatkach i tuczyli się jak wieprze! Stefan studyował choroby zawodowe górników i rosztaczał teraz przed słuchaczami straszny, pełen wstrząsających szczegółów obraz. Niedokrewność dziedziczna, szkrofle, czarna bronchitis, dławiąca astma, obezwładniający reumatyzm. Oto nagroda za pracę. Nędzarzy rzuca się na karmę maszynie, stłacza się ich jak bydło po koloniach poto, by chorych i ogłupiałych wyzyskiwać, jedno pokolenie za drugiem i miliony uczynić niewolnikami tysięcy zaledwie, posiadających narzędzie tortury, to jest kapitał.
Ale nadchodzą czasy nowe, robotnik przestaje być głupiem bydlęciem. W głębinach kopalń organizuje się armia obywateli. Kiełkuje tam posiew, który pewnego dnia przebije twarde skały i wydobędzie się na słońce, a wówczas zobaczymy, czy ośmieli się jakaś marna Kompania sześćdziesięcioletniemu, schorzałemu starcowi po 40 latach służby ofiarować pensyi 150 franków rocznie. Tak! Praca zażąda obrachunku od kapitału, owego tajemniczego bożyszcza, które gdzieś w świątyni swej siedzi i ssie krew nędzarzy żywiąc się nią. Poszukają go robotnicy, zajrzą mu w twarz, a poświeci im łuna pożarów. Utopią w krwi tego wieprza plugawego, tego bożka obżartego mięsem ludzkiem.
Zamilkł, ale wyciągniętą ręką wskazywał kędyś w dali nieznanej, czatującego nieprzyjaciela.
Huragan oklasków i okrzyków zerwał się taki, że mieszkańcy Montsou musieli spoglądać na Vandame sądząc, że nastąpiło nowe zapadnięcie się gruntu. Nocne ptactwo latało przerażone migając jak czarne płaty na jasnem niebie.
Stefan chciał teraz dojść do konkluzyi.
— Koledzy... i cóż postanawiacie? Chcecie strejkować dalej?
— Tak, tak! — zahuczało.
— A cóż postanawiacie jeszcze uczynić? Klęska nasza jest pewną, jeśli jutro tchórze i zdrajcy sprawy staną do roboty.
Tłum zaryczał:
— Śmierć zdrajcom!
— Postanawiacie więc przypomnieć im ich obowiązki, skłonić do dotrzymania słowa? Otóż myślę, że musimy pójść do kopalni i obecnością naszą powstrzymać tamtych od zjeżdżania. Będzie to zarazem dla Kompanii dowodem, że panuje pośród nas jedność i że raczej umrzyć gotowiśmy jak poddać się.
— Tak, tak, do kopalń! Do kopalń!
Stefan ciągle oczyma szukał Katarzyny pośród rozognionych twarzy ale nie było jej tu widocznie. Natomiast nasuwał mu się ciągle na oczy Chaval uśmiechający się drwiąco i wzruszający ramionami. Pokrywał w ten sposób zazdrość. Byłby dał nie wiem co za cząstkę popularności Stefana.
— A jeśliby się trafili wśród nas szpiegowie, — mówił dalej Stefan zerkając na Chavala — to niech wiedzą, że mają się mieć na baczności. Znamy ich! Widzę tu robotników z Vandame, którzy nie porzucili pracy!
— Czy to do mnie pite? — spytał Chaval wyzywająco.
— Do ciebie, czy do innego, to wszystko jedno. Ale dobrze, gdy się sam zgłaszasz więc wiedz, że ci co głód cierpią nie mają nic do czynienia z tymi, którzy pracują.
Przerwał mu drwiący głos:
— Ii... on pracować? I pocóż mu tego? Ma przecież dziewczynę co na niego pracuje.
Chaval zaczerwienił się i zaklął.
— Do licha! — krzyknął. — Cóż to? Czy nie wolno pracować?
— Tak, nie wolno, — odparł Stefan — gdy wszyscy za wspólną sprawę cierpią głód, nie wolno jest egoistą być i stawać po stronie pracodawców. Gdyby strejk był ogólny bylibyśmy dawno panami sytuacyi. Gdy Voreux i inne kopalnie stoją czyż sprawiedliwem jest, by w Jean Bart pracowano? Gdyby praca w całem zagłębiu stanęła, byłby to cios dla kapitalistów. Słyszysz, ci, co pracują w Jean Bart i ty razem z nimi — to zdrajcy!
— Słuchajcie! — zawołał. — Przyjdźcie jutro do Jean Bart i przekonajcie się czy pracuję. Przysłano mnie właśnie do was, bym oświadczył, że idziemy ręka w rękę z wami! Ognie należy pogasić! Do strejku muszą przyłączyć się i maszyniści! Zatrzymamy pompę. Temlepiej jeśli woda zaleje kopalnię i zniszczy wszystko.
Klaskano mu z zapałem, większym może jeszcze jak Stefanowi. Mówcy jeden po drugim wyskakiwali na pniak wymachiwali rękami i wśród krzyków czynili niesłychane propozycye, stawiali okropne wnioski. Fanatyzm religijny, niecierpliwy wybuchł całą siłą. Byli to już opętańcy, sekciarze spodziewający się cudów i chcący je wywołać. Głowy ogarnęła gorączka głodowa, przed oczyma wszystkich majaczyła krew i ogień, z których miała wyjść wolność i szczęście ludzkości. Urywane okrzyki ginęły w cichym poważnym lesie, którego drzewa głuche na krzyki szalejących u ich stóp nieszczęśników rozpościerały w powietrzu nieruchomo swe korony, czarno rysujące się na jasnem niebie.
Począł się ścisk, potrącanie, wszyscy potracili głowy. Maheude potakiwała teraz Levaquowi, który zakasował wszystkich domagając się głów inżynierów. Pierron znikł gdzieś, Bonnemort i Mouque gadali obaj razem, pletli coś w kółko czego nikt nie rozumiał. Zacharyasz i Mouquet mieli jak zawsze wybryki w głowie, domagali się przeto niszczenia kościołów i by zwiększyć zgiełk tłukli maczugami o kamienie leżące tu i owdzie. Kobiety zwłaszcza były podniecone. Pani Levaque podparłszy się pod boki beształa Filomenę oskarżając ją o to, że się śmiała.
Mouquette proponowała kopanie żandarmów w tę część ciała, na której się zazwyczaj siedzi, a Brule biła po twarzy ciągniętą za sobą Lidyę, za to, że nie tylko nie nazbierała sałaty, ale zgubiła gdzieś koszyk. Wybiwszy należycie poczęła rozdawać policzki nieobecnym wrogom machając rękami w powietrzu. Jeanlin zdrętwiał usłyszawszy od jakiegoś chłopca, iż pani Rasseneur widziała ich gdy kradli Pologne.
Ale przyszedł niedługo do siebie, umyśliwszy puścić królicę pod drzwiami gospody „pod Nadzieją“. Uspokojony tem postanowieniem począł wrzeszczeć na całe gardło i błyskać pod światło księżyca ostrzem swego nożyka.
— Towarzysze! Towarzysze! — wołał Stefan wyczerpany i zachrypły. Chciał uciszyć tłum, by dojść do konkluzyi.
— W końcu zdecydowano się go słuchać.
— Towarzysze! Jutro rano do Jean Bart! Zgoda?
— Tak, tak, do Jean Bart! Śmierć zdrajcom!
Huragan trzech tysięcy głosów zerwał się, w zbił w powietrze i skonał kędyś na wyżynach cichych, prześwietlonych srebrnymi promieniami księżyca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.