Germinal/Część piąta/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIĄTA.

I.

Księżyc zaszedł, o czwartej rano jeszcze noc głęboka panowała. U Deneulina wszystko spało. Stary, ceglany dom o zamkniętych drzwiach i okiennicach cichy był i ciemny. Stał na końcu zapuszczonego ogrodu, który go oddzielał od kopalni, a po drugiej stronie ciągnęła się droga do Vandame, dużej wsi, leżącej w odległości trzech może kilometrów poza lasem.
Deneulin zmęczony, gdyż dnia poprzedniego zajęty był w kopalni, chrapał z twarzą obróconą do ściany. Nagle przyśniło mu się, że go ktoś woła. Zbudził się, posłyszał w istocie głos i pobiegł otworzyć okno. W ogrodzie stał dozorca.
— I cóżtam? — spytał Deneulin.
— Panie dyrektorze! Połowa robotników porzuciła pracę i wstrzymuje drugą połowę od zjechania w głąb.
Nie zrozumiał dobrze co mówi dozorca, zaspany był i oszołomiony zimnem powietrzem jakby tuszem.
— No to odpędźcie ich!
— Próbujemy już od godziny nadaremnie — odparł dozorca — i wreszcie zdecydowaliśmy się zbudzić pana. Chyba jeden pan dyrektor poradzi co jeszcze.
— Dobrze, idę.
Ubrał się prędko. Rozjaśniło mu się teraz w głowie i pojął całą grozę sytuacyi.
Ani kucharka, ani służący nie wstali jeszcze i można było splądrować z łatwością cały dom. Ale z pokoju dziewcząt słychać było gwar rozmowy i gdy Deneulin otwarł drzwi wybiegły obie córki w narzuconych pośpiesznie negliżach.
— Co to ojczulku?
Starsza Łucya, mająca już dwadzieścia dwa lat, była wysmukłą brunetką, o imponującej postawie i ruchach, młodsza zaś, dziewiętnastoletnia Janka, była niskiego wzrostu pełną powabu blondynką.
— Nic wielkiego — odparł, by je uspokoić. — Kilku robotników wyprawia awantury. Pójdę zobaczyć.
Zaprotestowały, nie chciały go puścić bez filiżanki gorącej kawy. Inaczej napewno wróci chory ze zrujnowanym żołądkiem, jak zwykle w takich razach. Odmówił i dał słowo, że na to czasu niema.
— Słuchaj! — rzekła Janka, zwieszając mu się u szyi. — Nie puszczę cię jeśli nie wypijesz kieliszka wódki i nie zjesz dwu biszkoptów.
Musiał ustąpić, chociaż zapewniał, że biszkopty staną mu w gardle.
Zbiegły obie ze świecami na dół do jadalni i zajęły się nalewaniem wódki i szukaniem biszkoptów. Dziewczęta w młodych bardzo latach straciły matkę, wychowywały się same, gdyż rozpieszczania ze strony ojca za wychowanie uważać nie można było. Żyły w dostatkach i jedna marzyła o wstąpieniu do teatru, a druga miała znaczny talent malarski, zanadto jeno modernistycznie traktując swe obrazy. Ale gdy wydatki domowe musiały zostać zredukowane skutkiem złego obrotu interesów, dziewczęta wzięły się do roboty i ujawniły wiele praktyczności. Dzięki ich zabiegom dom z pozoru był nadal dostatni, a suknie ich przerabiane wyglądały przyzwoicie.
— Jedz ojczulku! — powtarzała Łucya.
Spostrzegłszy jednak, że popadł w ponure milczenie, przeraziła się.
— Więc to coś poważnego? — mówiła. — Wobec tego zostajemy w domu. Obejdzie się bez nas na tej wycieczce.
Mówiła o umówionej przejażdżce na dziś popołudniu. Pani Hennebeau miała wyjechać karetą do Piolaine, zabrać Cecylkę, a potem wstąpić po panny Deneulin i zawieść wszystkie do Marchiennes do huty na śniadanie, na które je zaprosiła żona dyrektora. Była to dobra sposobność zwiedzenia warsztatów, pieców pierścieniowych i bateryj koksowych.
— Naturalnie, zostaniemy z tobą ojcze — oświadczyła Janka.
Pogniewał się.
— Cóż za brednie! Mówię, że to nic nie jest!... Zróbcie mi tę przyjemność i idźcie spać, a na dziewiątą bądźcie gotowe jak było umówione.
Ucałował je i wybiegł, a szmer jego kroków zginął wnet w oddali. Janka zatkała starannie flaszkę z wódką. Łucya schowała biszkopty i obie udały się na górę, zanotowawszy sobie w pamięci, że służący zostawił na stole serwetę, za co należała mu się bura.
Deneulin spiesząc poprzez ogród najkrótszą drogą, rozmyślał nad niebezpieczeństwem, jakie zagrażało jego majątkowi, owemu milionowi z Montsou, który zamienił na gotówkę w nadziei pomnożenia go. Cóż za ciąg nieprzerwany przeciwności? Niesłychane, nieprzewidziane koszta restauracyi kopalni, bardzo trudne, niemal rujnujące warunki eksploatacyi, potem groźny kryzys przemysłowy i to właśnie w chwili, gdy miał zacząć płynąć zysk! Otworzył małą furtkę. Zarysy budynków kopalni ledwie odcinały się na czarnem niebie. Na ciemni błyszczało kilka zaledwie latarń.
Kopalnia Jean Bart nie miała tego znaczenia co Voreux, ale odnowiona starannie, była „piękną kopalnią“ jak ją zwali inżynierowie. Nie tylko rozszerzono o półtora metra szach ty, ale pogłębiono je do 708 metrów i zaopatrzono w nowe maszyny i ulepszenia wedle ostatnich wymagań techniki. Widoczne tu było nawet pewne staranie o elegancyę w konstrukcyi budynków. Sortownie miały ładne dachy w kształcie balonu, wieżę szachtu zjazdowego zdobił zegar, hale kontrolna i maszynowa miały fasady renesansowe, a komin opasywała spiralna linia, z czerwonych i czarnych cegieł. Pompa położona i była w innej, objętej koncesyą dawnej kopalni Gaston Marie, służącej teraz jedynie do czerpania wody. Po obu stronach szachtu zjazdowego znajdywały się dwa inne, służące do komunikacyi drabinowej i wentylacyi.
Wczesnym rankiem, po trzeciej Chaval przybył do kopalni. Doczekał się przybycia innych i począł namawiać, by poszli za przykładem górników Montsou i zażądali podwyższenia płacy o pięć centimów od wózka. Niebawem przeszło czterystu robotników rzuciło się z ogrzewalni do hali zjazdowej z wielkim krzykiem. Ci, którzy chcieli pracować trzymali w rękach lampy, kilofy i łopaty byli bez obuwia, oporni ubrani ciepło z powodu mrozu zagradzali drogę do windy i biura kontrolora. Dozorcy pochrypli od nawoływania do porządku i błagań, by oporni, nie przeszkadzali tym, którzy mają chęć do pracy.
Chaval wpadł w złość ujrzawszy Katarzynę ubraną w spodnie, kitel płócienny i niebieską czapeczkę górniczą. Wstając z łóżka rozkazał jej brutalnie, by nie ruszała się. Ale nie posłuchała go zrospaczona, że praca przerwy dozna i braknie środków do życia. Chaval nigdy prawie nie dawał jej pieniędzy, musiała pracować na oboje. I cóż się z nią stanie? Ciążyła jej na duszy zmorą, bezustanny strach przed jutrem, które przedstawiało się jej w postaci domu publicznego w Marchiennes, gdzie kończyły zazwyczaj żywot przesuwaczki pozbawione chleba i dachu nad głową.
— Psiakrew! — wrzasnął Chaval — cóż tu masz do roboty?
Wybąknęła, że nie może żyć z procentów, więc chce pracować!
— Więc zwracasz się przeciw mnie małpo jedna! Idź mi zaraz do domu bo inaczej dam ci takiego kopniaka że stracisz wszystkie zęby.
Strwożona usunęła się na bok, ale nie odeszła chcąc się dowiedzie jaki obrót sprawa przybierze.
Właśnie wszedł Deneulin. Mimo słabego oświetlenia jednym rzutem oka objął sytuacyę. Spojrzał na tłum w półcieniu stłoczony. Znał każdego hajera, ładowniczego, przesuwacza, przesuwaczkę, aż do najmniejszych chłopców i pomocników. W hali czysto było i porządnie. Maszyna mająca przepisowe ciśnienie wypuszczała parę wentylami, liny zwisały bezczynne, wózki porzucone na drodze do szachtu stały na żelaznej podłodze. Z lampiarni wzięto ledwo ośmdziesiąt lamp, reszta stała nietknięta. Deneulin widział to, ale sądził, że jedno jego słowo wystarczy, by praca została na nowo podjęta.
— No cóż tam dzieci? — spytał głośno. — O co wam idzie? Powiedźcie, a porozumiemy się.
Deneulin po ojcowsku obchodził się ze swymi robotnikami, mimo, że wymagał pilnej pracy. Usiłował z początku sprawę w dobry sposób załatwić choć w głosie jego stanowczość przebijała. Robotnicy bali się go, ale i lubili zarazem, za jego odwagę i wytrwałą pracę w kopalni. W razie niebezpieczeństwa był zawsze pierwszy na miejscu. Dwa razy podczas wybuchu gazów opasany jeno liną spuszczał się w głąb szachtu, czego uczynić nie chcieli nawet najodważniejsi.
— Ano mówcie! Myślę, że nie zmusicie mnie, bym żałował żem za was zaręczył. Wiecie, że odrzuciłem proponowany posterunek żandameryi. Mówcie tedy spokojnie czego chcecie.
Wszyscy zamilkli i jeden po drugim poczęli odchodzić na bok zmięszani. Chaval wystąpił teraz naprzód i rzekł:
— Panie dyrektorze, na dotychczasowych warunkach pracować nie możemy. Żądamy po pięć centimów więcej od wózka.
Deneulin udał zdziwionego.
— Pięć centimów? I skądże to żądanie? Ja przecież nie uskarżam się na stemplowanie i nie narzucam wam nowej taryfy jak dyrekeya w Montsou.
— To prawda — odparł Chaval — ale solidaryzujemy się i tak z żądaniami górników w Montsou, który nie przyjmują taryfy i żądają podwyżki, gdyż niepodobieństwem jest przy płacy dotychczasowej porządnie robić. Chcemy tedy o pięć centimów więcej!
Zwrócił się do tłumu.
— Prawda, że takie są nasze żądania? Podniosły się głosy. Potakiwano. Począł się zgiełk, wielu wymachiwało rękami. Zbliżyli się wszyscy i obstąpili Deneulina zwartem półkołem.
Oczy mu rozbłysły, pięści się zacisnęły. Był zwolennikiem surowej dyscypliny i hamował się z całą siłą, by nie chwycić za kark pierwszego z brzegu i nie obić. Ale opanował się. Postanowił odezwać się naprzód do ich rozsądku.
— Chcecie pięć centimów, — rzekł, — przyznaję nawet, że praca warta tego. Tylko niestety nie mogę ich wam dać, gdyż zginąłbym bez żadnej wątpliwości. Zrozumiecie chyba, że żyć muszę, choćby dlatego, byście wy żyć mogli, a właśnie wyczerpałem cały mój zasób i wszelka choćby najmniejsza zwyżka kosztów spowoduje moją ruinę. Przed dwoma laty, podczas ostatniego strejku ustąpiłem... wszak pamiętacie? I ta podwyżka straszną się stała dla mnie, gdyż od tego właśnie czasu walczę o byt. Dziś wołałbym raczej zamknąć budę, aniżeli zgodzić się, gdyż przy najbliższej wypłacie nie miałbym skąd wziąść pieniędzy dla was.
Chaval słysząc zwierzenia swego pracodawcy uśmiechał się złośliwie. Inni opuścili głowy na piersi, nie mogło im się pomieścić w głowach, by właściciel kopalni naprawdę nie zdzierał milionów z robotników.
Deneulin mówił dalej. Opowiadał o owej ciągłej walce z Kompanią Montsou, która czyha jeno na tę chwilę, gdy kark skręci skutkiem najlżejszej nieostrożności. Wobec tej dzikiej konkurencyi zmuszony jest do ostatecznej oszczędności, tem bardziej, że większa głębokość szachtów Jean Barta zwiększa już sama przez się koszta eksplotacyi, czego nie wyrównywa wcale większa miąższość pokładów. Przyznawał się do tego, że nigdyby, nie był w czasie ostatniego strejku podwyższył płac, gdyby nie był zmuszony pójść w ślad Montsou z obawy, że nie dostanie robotnika. Przedstawił im, że nic mądrego nie uczynią zmuszając go do sprzedania kopalni, gdyż wówczas pójdą pod straszliwe jarzmo Kompanii. On jest prywatnym przedsiębiorcą nie owym tajemniczym chciwym krwi bożkiem to jest Kompanią, która opłaca swych dyrektorów, by zdzierali skóry z robotników. Jako chlebodawca ryzykuje swój majątek oddaje swe zdolności, naraża swe zdrowie i życie. Zastanowienie pracy byłoby dlań ruiną gdyż nie ma zapasów, a obstalunki wykonać musi. Przytem kapitał utopiony w kopalni leżeć martwo nie może, bo w takim razie jakżeby zapłacił procenty od sum, które mu pożyczono, jakżeby wywiązał się ze swych zobowiązań? Byłaby to ruina zupełna.
— Tak moi drodzy — konkludował — chciałem was przekonać, dlatego szczerze i otwarcie powiedziałem wszystko. Przecież od człowieka wymagać nie można, by popełnił samobójstwo? A czy wam dam owe pięć centimów, czy zgodzę się na strejk to wszystko jedno. Jedno i drugie równa się dla mnie ostatecznej klęsce.
Zamilkł. Szmer głuchy przebiegł tłum. Część robotników poczęła się wahać. Kilkudziesięciu skierowało się ku otworowi zjazdu.
— Przynajmniej — rzekł dozorca — ci co chcą pracować, powinni mieć swobodę pracowania. Kto chce podjąć pracę?
Jedna z pierwszych wystąpiła Katarzyna. Ale Chaval szarpnął ją za rękę odrzucił wstecz i wrzasnął.
— Wszyscy jesteśmy solidarni! Szubrawcy jeno opuszczają towarzyszy!
I znowu porozumienie było niemożliwe. Zakotłowało znowu. Chętnych do podjęcia pracy odepchnięto w tył i przygnieciono ciężarem kilkuset ciał do muru hali zjazdowej. Przez chwilę jeszcze próbował zrospaczony Deneulin walczyć i siłą zmusić do posłuchu, ale wnet spostrzegł że to do niczego nie doprowadzi i cofnął się. Przez chwilę siedział wyczerpany półprzytomny na stołku kontrolora, czując jeno niemoc swoją. Wreszcie uspokoił się do tyła, że kazał jednemu z dozorców zawezwać Chavala. Gdy się zjawił, ruchem ręki odprawił świadków.
Miał zamiar wybadać, co tkwi w Chavalu i po pierwszych słowach poznał, że ma do czynienia z człowiekiem zarozumiałym i pełnym zawiści. Począł tedy zaraz od pochlebstwa. Udał wielkie zdziwienie, że robotnik tak zdolny jak on jest zarazem na tyle nie rozważny, by sobie psuć karyerę. Dał mu do zrozumienia, że oddawna zwrócił nań uwagę w zamiarze udzielania mu szybkiego awansu i zakończył wprost ofiarowaniem mu miejsca nadzorcy. Chaval słuchał w milczeniu zrazu ze ściśniętymi pięściami, ale w miarę jak słuchał począł się zamyślać. W głowie mu huczało. Jeśli będzie upierał się dalej przy strejku nie zostanie nigdy niczem więcej jak narzędziem w rękach wpływowego Stefana, gdy tutaj otwierała mu się możliwość wstąpienia w szeregi przełożonych. Krew mu uderzyła do głowy, był oszołomiony. W dodatku widać że banda strejkujących już nie przyjdzie, zaskoczyło ich coś, pewnie zatrzymali ich żandarmi. Był czas najwyższy poddać się. Ale nie przestał potrząsać głową, bić się ostentacyjnie w piersi. Wreszcie wyszedł przyrzekłszy Deunelinowi, że uspokoi towarzyszy i namówi do podjęcia pracy. O schadzce wyznaczonej przez siebie górnikom z Montsou, nie wspomniał.
Deneulin pozostał w pokoju kontrolora, dozorcy odsunęli się też na bok, a Chaval wylazł na wózek i przez całą godzinę przemawiał. Część robotników wygwizdała go, stu ośmdziesięciu trwając przy postanowieniu do którego ich doprowadził sam Chaval odeszło z pogróżkami. Już była siódma, dzień wstał jasny choć bardzo mroźny. Nagle Deneulin posłyszał codzienny szmer kopalni, przerwaną pracę podjęto na nowo. Pierwsza ruszyła dźwignia maszyny, a z nią liny poczęły się zwijać na bębny. Potem zabrzmiały sygnały, klatki napełniły się, znikły pod ziemią wróciły puste, kopalnia poczęła pożerać swą codzienną racyę hajerów i przesuwaczy, a chłopcy zadudnili wózkami o żelazną podłogę hali.
— Do licha, na cóż czekasz? — krzyknął Chaval na Katarzynę oczekującą swej kolei. — Dalej, rusz się próżniaczko!
Gdy o dziewiątej zajechała pani Hennebeau z Cecylką, zastała panny Deneulin ubrane bardzo elegancko, tak, że niktby nie powiedział iż suknie ich przerobione już były ze dwadzieścia razy. Deneulin zdziwił się widząc Negrela towarzyszącego konno powozowi. A więc wycieczce brali też udział panowie? Pani Hennebeau oświadczyła na to z macierzyńskim uśmiechem, że przeraziła ją wieść, iż drogi pełne są dziwnych jakiś figur, więc zdecydowała się wziąść sobie obrońcę do boku. Negrel uspakajał damy, że nie ma się co bać się pogróżek awanturników robiących jeno hałas, którzy nie śmieliby jednak rzucić w szybę kamieniem. Deneulin był bardzo zadowolony z odniesionego zwycięstwa i odpowiadało stłumieniu strejku w swej kopalni. Był teraz zupełnie spokojny o przyszłość. W powozie toczyła się rozmowa o przecudnej pogodzie i nikt nie przeczuwał, że z oddali nadciągała już burza, że szedł tłum, którego kroki słyszećby można już było stąd przyłożywszy ucho do ziemi.
— Więc postanowione? — mówiła pani Hennebeau — Wieczór zjawisz się pan po córki i zjesz z nami obiad... pani Gregoire obiecała mi też przyjechać po Cecylkę. — Proszę liczyć na mnie. — odparł Deneulin.
Kareta odjechała w kierunku Vandame. Łucya i Janka wychyliły się jeszcze przez okno, by uśmiechem pożegnać stojącego na drodze ojca, a Negrel ruszył szarmancko za karetą.
Minęli las i skierowali się na drogę wiodącą z Vandame do Marchiennes. Gdy zbliżali się do Tartaretu spytała Janka pani Hennebeau czy zna Cote Verte, a ta wyznała, że nie, mimo, że mieszka już od pięciu lat w tej okolicy. Zboczono tedy. Tartaret leżało na skraju lasu. Był to szmat ziemi pokryty żużlem nie nadający się pod uprawę, pod którym paliła się już od stuleci kopalnia węgla. Początek ognia sięgał czasów bardzo dawnych. Górnicy opowiadali, że ogień z nieba spadł na tę podziemną Sodomę, gdzie przesuwaczki oddawały się najokropniejszym występkom. Nie miały czasu uciec i do dziś dnia goreją w tem piekle.
Czerwone zwapniałe skały, pokryte były jakby porostem kryształkami ałunu, a ze szczelin wydobywały pary siarki. Śmiałkowie, którzy ośmielili się spojrzeć w nocy w te otwory przysięgali, że widzą płomienie i dusze potępieńców smażące się w strasznym podziemnym żarze. Ogniki miały tam tańczyć i z ziemi podnosić się gorące, opary, a wszystko były to piekielne wyziewy.
I o dziwo, pośrodku tego osławionego szmatu ziemi leżało Cote Verte. Nie więdła tam ni latem ni zimą trawa odnawiały się bez przerwy liście na bukach, a pola dawały trzy zbiory rocznie. Była to naturalna cieplarnia ogrzewana podziemnym ogniem. Nigdy nie było tam śniegu. Bezkarnie, wśród mrozu tego grudniowego dnia zieleniły się krzewy tuż obok bezlistnego lasu.
Powóz skręcił niebawem znowu na gościniec. Negrel naśmiewał się z legendy i objaśniał, że ogień w głębi kopalni powstaje zazwyczaj skutkiem fermentacyi miału węglowego i gdy się go nie może opanować trwa bez końca. Wymienił nawet jedną kopalnię w Belgii, dla ugaszenia której musiano zmienić koryto rzeki i spuścić wodę w głąb. Ale niebawem Negrel zamilkł. Powóz mijał coraz to częściej liczne grupy robotników. Szli, niechętnemi spojrzeniami obrzucając zbytkowny pojazd, przed ktôrvm schodzić musieli na bok. Coraz ich było więcej a na mostku rzuconym przez Skarpę konie musiały iść stępa. Cóż wygnało tych ludzi na drogę? Damy poczęły się bać a Negrel zwąchał, że w cały okolicy zanosi się na rozruchy. Odetchnęli wszyscy przybywszy do Marchiennes. Piece pierścieniowe podobne do wież i koksowe baterye wyrzucały z siebie wstęgi dymu, tak, że rozpylona sadza napełniała powietrze, chmurą czarną unosiła się wysoko nad ziemią aż do wyżyn, gdzie nikła jakby wessana przez słońce.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.