Germinal/Część piąta/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Germinal
Wydawca W. Podwiński
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia A. Koziańskiego w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Germinal
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

W kopalni Jean Bart, Katarzyna woziła węgiel już od godziny. Pot spływał jej z czoła tak, że co chwila musała stawać, by obetrzeć sobie twarz.
Chaval łamiący wraz z towarzyszami węgiel w oddalonej sztolni zdziwił się, że nie słyszy turkotu wózka. Lampy paliły się licho, pył węglowy ćmił wzrok.
— Cóż tam? — krzyknął.
Odpowiedziała mu, że ginie z gorąca i nie może pracować z powodu bicia serca.
Na to odkrzyknął rozwścieklony:
— To zdejm jak my koszulę! Pracowali w głębokości 700 metrów, w północnej części kopalni, pierwszej sztolni pokładu Desirée oddalonego o trzy kilometry od szachtu zjazdowego. Górnicy mówiąc o tej miejscowości bledli i zniżali głos, jakby mówili o piekle. Milkli zazwyczaj i kiwali tylko głowami. Im dalej na północ tem bardziej zbliżały się chodniki do gorącego Tartaretu, którego żar na powierzchni ziemi jeszcze wypalał skały na wapno. Sztolnia w tem miejscu gdzie właśnie pracowano miał temperaturę średnią 45° Znajdywano się w sąsiedztwie ogniska, o którem opowiadano baśni straszliwe.
Katarzyna pracująca już bez kaftana, po chwili wahania zdjęła także spodnie i w samej koszuli przewiązanej jeno tasiemką jak bluza poczęła na nowo toczyć wózek.
— Tak może będzie mi lepiej! — powiedziała głośno.
Prócz dławiącego gorąca prześladował ją jeszcze strach. Od pięciu dni, to jest od czasu kiedy tu pracowała rozmyślała bezustannie o historyach zasłyszanych w dzieciństwie. Rozmyślała o karze występnych przesuwaczek w Tartarecie. Za duża była już, by wierzyć tym baśniom. Ale cóżby zrobiła, gdyby nagle ukazała jej się w szczelinie skalnej taka płomienista dziewczyna? Myśl ta ścinała jej krew w żyłach i zlewała całe ciało potem.
W odległości dwudziestu czterech metrów od sztolni, luzowała ją inna przesuwaczka i przesuwała wózek o taką samą odległość dalej aż do pochylni gdzie zbierały się wózki z różnych chodników i staczały w dół.
— O, wygodnieś się urządziła! — zauważyła luzująca Katarzynę przesuwaczka, chuda, trzydziestoletnia wdowa, ujrzawszy jej strój.
— Szkoda, że ja tego zrobić nie mogę. Ale chłopcy tam w dole stroili by sobie ze mnie żarty.
— I cóż mnie obchodzą chłopcy — odparła Katarzyna. — Nie mogę inaczej wytrzymać.
Potoczyła z powrotem wózek.
Najgorszem z wszystkiego było, że w tej sztolni prócz sąsiedztwa Tartaretu jeszcze inna była przyczyna gorąca. Biegła tędy stara opuszczona bardzo głęboka galerya kopalni Gaston Marie, którą to kopalnię zapalił przed dziesięciu laty wybuch gazów. Paliła się dotąd poza „podeszwą ogniową“ to jest grubą ścianą z gliny ciągle naprawianą, która miała zlokalizować ogień. Właściwie powinienby był wygasnąć wobec odcięcia powietrza, ale widocznie podniecał go jakiś nieznany przewiew podziemny, bo ogrzewał ścianę jak bratrurę pieca piekarskiego, tak, że w przechodzie parzyło człowieka. I to wzdłuż owego muru o temperaturze 60° musiała Katarzyna toczyć wózki.
Po dwu dalszych turach poczęło ją znowu dławić w gardle. Szczęściem chodnik pokładu Desirée był szeroki i wygodny, co umożliwiała wielka miąższość żyły węglowej. Strop był blisko dwa metry wzniesiony, hajerzy mogli pracować stojąco. Ale woleliby leżeć z przekręconym karkiem wzamian za odrobinę świeżego chłodnego powietrza.
— Cóż tam, znowu śpisz? — zawołał ponownie Chaval nie słysząc turkotu. — Widział kto drugą taką leniwą ropuchę? Dalej, bierz się do roboty... słyszysz?
Katarzyna stała oparta na łopacie chwiejąc się na nogach. Tak jej się nagle zrobiło, źle, że nie mogła odpowiedzieć, spoglądała jeno głupkowato na hajerów. Nie rozumiała Chavala.
Pół przygasłem wzrokiem widziała w czerwonem świetle lamp, tych podobnych do zwierząt, nagich mężczyzn pokrytych do tego stopnia pyłem węglowym i potem, że nie zdawali się nagimi. Poczęła się dziwić tym stosom pacierzowym poruszającym się w niepojętej jakiejś czynności. Wydali jej się małpami, to znowu piekielną wizyą smalonych członków potępieńców wydających jęk za każdem uderzeniem jakichś młotów niewidzialnych, bijących w nich bez ustanku.
Ale mężczyźni widzieli ją lepiej i żartowali z tego, że zdjęła spodnie.
— Ha, zaziębisz się, uważaj!
— Ale ona ma nogi! Wiesz co Chaval, wystarczyłoby dla dwu!
— O, trzeba to zbadać. Podnieśno do góry! Wyżej! Wyżej!
Chaval nie obrażając się za żarty, napadł na Katarzynę.
— O, ona to lubi! W sam raz do świństw wszelakich. Słuchałaby do jutra.
Z największym wysiłkiem zdołała Katarzyna napełnić swój wózek i poczęła go toczyć! Chodnik był za szeroki, by oprzeć stopy o szalowanie ścian, musiała szukać punktu oparcia na szynach żelaznych. Powoli popychała wózek i idąc z ciałem naprzód podanem. Gdy przyszła do rozpalonej ściany poczęła się na nowo męka. Odrazu oblał ją pot i ściekać począł z całego ciała jak deszcz. Ledwo uszła trzecią część drogi pot zalał jej oczy, koszula pokryta czarnym mułem zarobionego z potem pyłu węglowego przylepiła jej się do piersi, a ruchem lędźwi zasunięta w pachwiny zbiła się tam w wałek i poczęła gryść, tak że musiała znowu stanąć.
Cóż jej dziś było? Nigdy nie czuła się tak słabą. Pewnie powietrze było dziś znowu złe. Wentylator nie zdołał wpędzić świeżego powietrza w tę odległą sztolnię. Wdychiwano tedy wszelkiego rodzaju wyziewy wydobywające się z pokładów węgla ze sykiem i szmerem strumienia. Często było ich tyle, że lampy gasły, nie mówiąc już o lekkich gazach do których się tak przyzwyczajono, że o nich nikt nie wspominał. Katarzyna znała ten gaz, górnicy zwali go „martwem powietrzem." Brodziła w fali ciężkiego gazu, oddychała lekkim, któremu potrzeba było jeno iskry, by wybuchnął i zniszczyć całą galeryę, kopalnię nawet może. Przyzwyczajona do tego od dzieciństwa, dziwiła się dlaczego dziś właśnie szumi jej w uszach i pali w gardle.
Nie mogła się ruszyć, a przytem czuła wielką potrzebę zdjęcia koszuli. Była na mękach. Najdrobniejszy fałd płótna palił jej skórę. Przemogła się, chciała toczyć wózek dalej, ale musiała znowu stanąć. Przyszło jej na myśl, że na miejscu luzowania ubierze się, i jednem szarpnięciem zdarła z siebie koszulę wraz z tasiemką. Zdarłaby była i skórę, gdyby była mogła. Pracowała teraz nago. Wyglądała strasznie w tem poniżeniu unurzana w pyle węglowym, okryta potem, z ciałem obryzganem do pasa błotem jak koń dorożkarski.
Ale uczuła z rospaczą, że zrzucenie koszuli nic jej nie ulżyło. Cóż jeszcze zdjąć. Ogłuchła już od szumu w uszach, skronie ściskała jej jakby jakaś twarda obręcz. Padła na kolana. Wydało jej się, że lampa zagasła. Wśród mącących się już myśli jej jedna jeszcze była jasna i określona, myśl, że trzeba podkręcić w górę knot lampy. Dwa razy brała ją do ręki, ale gdy jeno postawiła ją na ziemi przed sobą, lampa przygasała, jakby i jej brakło oddechu. Nagle zagasła. Z przed oczu Katarzyny znikło wszystko, w głowie huczało jej jak w młynie serce bić przestało, członkami owładnęło straszliwe znużenie. Położyła się na ziemi na grzbiecie i walczyła ze śmiercią pogrążona w trujących ciężkich gazach zalewających dolne warstwy powietrza.
— Zdaje mi się że znowu próżnuje — warknął Chaval.
— Hej gadzino cóż wyrabiasz znowu?
Jego wykrzyk utonął w czarnej galeryi. Odpowiedzi nie było.
— Chcesz może, bym poszedł i nauczył cię ruszać się prędko?
Znów milczenie.
Rozwścieklony porwał lampę i pobiegł w dół galeryi z taką gwałtownością, że potknął się o ciało na ziemi leżące. Stanął zdumiony. Czyżby sobie ucięła drzemkę jemu na złość? Ale gdy się nad nią pochylił lampa jego przygasła. Podniósł ją, pochylił się znowu i pojął wszystko. Zatruła się „martwem powietrzem“. Podniósł ją jak mógł najwyżej i począł wołać na innych, by mu przynieśli koszule dziewczyny. Cały jego gniew ulotnił się, a pozostała jeno instyktowna potrzeba niesienia pomocy towarzyszowi pracy. Gdy górnicy zarzucili na Katarzynę odzież, objął ją jedną ręką, w drugą wziął obie lampy i począł biedź galeryami zwracając się to na lewo, to na prawo starając się dostać w sferę działania wentylatora, przynoszącego zdrowe powietrze powierzchni ziemi. Wreszcie posłyszał szmer źródła sączącego się po skale. Znajdowała się na rozstaju wielkiej galeryi jezdnej, należącej do dawnej kopalni Gaston Marie. Szalał tu wichr lodowaty. Posadził omdlałą i oparł ją o ścianę. Dreszcz nim wstrząsał zimny.
— Katarzyno, cóż u licha! Dość tych głupstw. Siedź że trochę sama, nim zmaczam koszulę.
Przeraził się widząc że leci przez ręce, zmaczał koszulę i zwilżył jej twarz. Nędzne ciało spóźnionej w rozwoju, niedojrzałej ciągle jeszcze dziewczyny wyglądało jak martwe i już z ziemi wydobyte.
Po chwili jednak dreszcz przebiegł po jej dziecięcych piersiach, brzuchu i lędźwiach. Otworzyła oczy i wyjęknęła:
— Zimno mi!
— Tak, to dobrze! — zawołał Chaval uspokojony.
Ubrał ją, zarzucił koszulę i wdział spodnie klnąc, że mu to szło z trudem, wobec tego, że nie mogła się się jeszcze ruszać. Oszołomiona była ciągle, nie wiedziała gdzie jest i czemu jest naga. Gdy przyszła do siebie uczuła wstyd. Jakże mogła zdjąć wszystko? Pytała czy ją widziano nagą zupełnie, nawet nie przypasaną chustką? Droczył się z nią, wymyślał historyjki i mówił, że niósł ją tak przez długi szereg górników, przyglądających się i żartujących sobie z niej. Cóż za pomysł jednak miała? Przecież poradził jej jeno żartem, by się rozebrała! Wreszcie dał słowo, że tak prędko biegł iż towaszysze nic nie widzieli.
— Do kroćset!... Ależ ja zmarznę na nic! — krzyknął i ubrał się.
Nigdy nie był taki dobry. Zazwyczaj za każdym dobrym słowem, wyrzucił dziesięć obelg. Jakże miło, gdy jest grzeczny. Osłabiona do omdlenia niemal, uczuła potrzebę serdeczności, uśmiechnęła się tedy i poprosiła:
— Pocałuj mnie.
Pocałował ją, a widząc, że wstać nie może, położył się przy niej.
— Widzisz — mówiła — niesłusznie burczałeś mnie, doprawdy nie mogłam pracować! W sztolni dużo chłodniej, ale tam w chodniku... och, wyobrażenia nie masz jaki tam żar!
— Naturalnie — odparł — w lesie na przechadzce dużo przyjemniej! Musiało ci tam być bardzo źle, nie wątpię moja droga.
Rozrzewniła ją łagodność jego do tego stopnia, że chciała się okazać mężna.
— Zresztą byłabym wytrzymała... tylko dziś jest powietrze zupełnie zatrute. Pokażę ci zaraz czy jestem leniem. Gdy trzeba pracować, to pracuję... prawda? Lepiej zginąć, jak nie spełnić swego obowiązku!
Przez chwilę milczeli oboje. Objął ją, tulił do piersi i podtrzymywał, by nie upadła. Czuła się już na siłach, by wrócić do roboty, ale nie mogła wyrwać się z tego stanu spłoszyć tej cichej radości.
— Ach, — szepnęła — bardzo chciałabym, byś był dla mnie dobry.
Jak to dobrze, jakie to szczęście, gdy ludzie się kochają!
Zapłakała cicho.
— Ależ kocham cię! — zawołał. — Wziąłem cię przecież do siebie!
Odpowiedziała jeno wstrząśnieniem głowy. Przeważnie mężczyźni biorą dziewczęta poto, by je mieć, ale nie troszczą się wcale o ich szczęście. Łzy potoczyły się obfitsze. Przyszło jej na myśl szczęście, którego byłaby doznawała, gdyby była wpadła w ręce innego. Ale to już przepadło. Była zdecydowana żyć już z tym do końca, pragnęła jeno, by jej nie poszturkiwał tak często.
— Spróbuj czasem być dla mnie takim jak teraz! — powiedziała.
Łzy zdławiły jej słowa, łkając objęła go za szyję.
— Czyś ogłupiała? — odparł. — Słuchaj, przysięgam ci, że będę dobry.
Cóż u kroćset, czyż jestem gorszy od innych?
Spojrzała nań i poczęła się przez łzy uśmiechać. A może i miał słuszność. Nie wiele zdarzało się kobiet szczęśliwych. Potem oddała się radości z powodu jego zachowania się, choć nie bardzo dowierzała przysiędze. Boże, gdybyż to mogło potrwać czas jakiś!
Wstali i objęli się raz jeszcze serdecznie. Rozległy się kroki, odsunęli się więc od siebie. Trzej hajerzy widzący jak Chaval pędził z Katarzyną przyszli dowiedzieć się co się dzieje.
Połączyli się i wobec tego, że była już dziesiąta usiedli w zacisznym kątku, by zjeść drugie śniadanie. Zjedli kanapki, zapili kawą z blaszanych flaszek i mieli iść do roboty gdy zaniepokoił ich hałas dochodzący z dalszych chodników. Cóż to? Znowu wypadek? Pobiegli na dół. Co chwila spotykali hajerów przesuwaczki, chłopców, ale nikt nie wiedział co zaszło. Wszyscy krzyczeli. Musiało się zdarzyć wielkie nieszczęście. Całą kopalnią owładnęła trwoga. Z wszystkich galeryj wybiegały przerażone postaci. Lampy podskakiwały i płynęły szybko ku wyjściu. Gdzież to zdarzył się wypadek? Czemuż ich nikt nie uwiadomił dotąd?
Nagle przebiegł mimo nich dozorca wołając.
— Przecinają liny! Przecinają liny!
Zapanowała panika. Wszystko rzuciło się naprzód. Ludzie potracili głowy. Czemu przecinają liny? Kto je przecina? Przecież wszyscy górnicy zjechali! Wydawało się to snem.
Ale inny dozorca nadbiegł i wrzasnął w przelocie:
Górnicy z Montsou przecinają liny. Wychodzić! Wychodzić!
Chaval zrozumiał i zatrzymał nagle Katarzynę. Na myśl, że stanie twarzą w twarz z górnikami z Montsou zachwiały się pod nim nogi. A więc przyszli. A on myślał, że wpadli w ręce żandarmów! Przez chwilę wahał się czy nie lepiej zawrócić i wydostać się przez kopalnię Gaston Marie. Ale to było nie możliwe, klął, zatrzymywał biegnących i tłumaczył im, że głupio jest tak pędzić. Przecież nie zostawię ich tu na dole.
Nadbiegł znowu dozorca wołając!
Wychodzić! Wychodzić! Do drabin! Do drabin!
Tłum porwał Chavala. Popychał Katarzynę, czynił jej wymówki, że nie dość prędko biegnie. Czyż chce, by sami zostali tutaj i pomarli z głodu? Te zbóje z Montsou byli wstanie połamać drabiny nim wszyscy wyjdą. Ta straszna myśl doprowadzała wszystkich do rospaczy. Rozpoczął się tłok popychanie, każdy oszalały chciał pierwszy wydostać się stąd na powierzchnię ziemi. Kilku krzyczało już, że nikt nie wyjdzie gdyż drabiny są już zniszczone. Gdy wszyscy znaleźli się w hali zjazdowej powstał ścisk nieopisany. Wszyscy pchali się do szachtu, gnietli w wąskich drzwiach wiodących do drabin. Tylko stary stajenny, który właśnie umieścił konie w stajni patrzył na nich z pogardliwą miną.
Nawykł spędzać tu noce i pewny był, że go stąd wydostaną.
— Do licha spiesz się! Idź przedemną! — krzyknął Chaval do Katarzyny. Przynajmniej będę cię mógł podtrzymać gdy osłabniesz!
Oszołomiona, oblana znowu potem po przebytych biegiem trzech kilometrach dała się porwać tłumowi. Chaval chwycił ją za ramię, aż krzyknęła. Łzy jej napłynęły do oczu. Więc już zapomniał o przysiędze! Tak prędko! Ach, nigdy nie będzie z nim szczęśliwą.
— Naprzód marsz! — krzyknął.
Ale nie usłuchała, bała się go. Wystawiłaby się na ciągłe przykrości idąc przed nim, więc odstąpiła na bok, zresztą fala napływających ludzi odtrąciła ich oboje w tył. Wielkie krople wody padały im na głowy, a pomost nad leżącym o dziesięć metrów niżej błotnistym dnem szachtu drżał pod ciężarem tylu osób. Właśnie tu niedawno zdarzył się wypadek. Urwała się lina, klatka wpadła do wody, a dwu ludzi utonęło. Wszystkim przyszło na myśl nieszczęście na wypadek, gdyby deski pękły.
— Przeklęta żmija! — krzyknął Chaval. Zresztą rób co chcesz. Przynajmniej pozbędę się ciebie.
Począł wstępować po drabinie. Katarzyna szła za nim.
Od dołu do wylotu szachtu było sto dwie drabin. Każda siedm metrów długa, oparta była o rodzaj podestu, stopnia zajmującego całą szerokość szachtu mającego pośrodku dziurę, przez którą ledwo prześliznąć się mógł człowiek. Był to płaski komin 700 metrów długi, wciśnięty pomiędzy ścianę szachtu głównego i drewnianą ścianę szachtu wyjazdowego, jak mokry wąż, ciemny bez końca, wzdłuż którego biegły pionowo niemal drabiny w regularnych odstępach poprzerywane stopniami. Silny człowiek musiał iść dwadzieścia pięć minut, drabin tych zresztą używano jedynie w razie katastrofy.
Z początku Katarzyna szła szybko. Bose jej nogi przywykłe do szutru, pokrywającego podłogę chodników nie czuły nawet kanciatych szczebli okutych dla trwałości blachą. Dłonie jej zahartowane do pracy bez wysiłku chwytały drągi drabin, których jeno objąć nie mogły. Owo niespodziane wędrowanie sprawiało jej nawet pewną rozrywkę, pozwalało zapomnieć o trosce, bawił ją ten długi wąż ciał ludzkich, który końcem dotykał będzie jeszcze dna przepaści, gdy pierwsi wydostaną się już na światło dzienne. Pierwsi przebyli dotąd mniej więcej trzecią część drogi. Nikt nie mówił, nogi tylko stąpały z głuchym łoskotem, a lampy niby sznur czerwonych tańczących gwiazd ciągnęły się z dołu do góry.
Katarzyna usłyszała za sobą szept chłopca jakiegoś liczącego drabiny i przyszło jej na myśl uczynić to samo. Minęła już piętnastą i właśnie wyszła na stopień, gdy uderzyła się o nogi Chavala. Krzyknął, by uważała. Od czasu do czasu pochód zatrzymywał się nagle. Cóż to? Co się stało? Każdy pytał z trwogą. Trwoga wzrastała wraz z ilością przebytych drabin, a piersi ściskały się na myśl, co czeka wychodzących tam na górze. Ktoś powiedział, że drabiny połamane i trzeba wrócić na dół. Za każdym szczeblem strach przejmował idących na przedzie, że ręka wyciągnięta trafi na próżnię. Znowu pochód zatrzymał się. Ktoś objaśnił, że spadł z drabiny hajer. Nie wiedziano nic, nie słyszano, wszyscy krzyczeli tylko. Ach, czyż trzeba będzie nocować tutaj, tak wysoko nad przepaścią? Pochód ruszył dalej, bez objaśnienia czemu się zatrzymano, nogi dudniły miarowo, kamienie opadały ze ścian, lampy tańczyły. Pewnie drabiny zniszczono u samej jeno góry, myśleli wszyscy.
Gdy minięto trzecią galeryę na lewo, po przebyciu trzydziestej drugiej drabiny, Katarzyna uczuła, że drętwieją jej nogi i ręce. Przedtem już miała wrażenie, jakby łaziły po niej mrówki. Teraz nie czuła już pod nogami ani rękami okutych żelazem szczebli. Mięśnie poczęły ją boleć, był to jakby ciągle wzrastający żar. Napół przytomna rozmyślała nad historyami z dawnych czasów, które opowiadał dziadek Bonnemort. Dawniej, gdy jeszcze nie używano w kopalni wind, małe, dziesięcioletnie dziewczęta wynosiły węgiel na wierzch w plecznych koszykach. To też gdy się która pośliznęła, albo upuściła kawałek węgla, spadało zaraz kilka w przepaść. Walka z własnymi członkami stała się coraz trudniejszą. Była pewna, że nie zdoła nigdy dojść do szczytu.
Pochód znowu się zatrzymał i to pozwoliło jej odetchnąć. Ale równocześnie oszołomiły ją do reszty błędne wieści podawane z ust do ust. Wszystkich zresztą ogarnęło znużenie i każdy z górników miał już teraz zawrót głowy. Oddechy gorące dławiły ją, macała w ciemnościach i co chwila uderzała się o skalne występy komina. Spotniała i zgrzana, drżała jednak z zimna, gdyż sączące się ze skał krople przemoczyły ją nawskroś. Zbliżano się do poziomu źródeł zaskórnych, a rzęsisty deszcz ledwo nie pogasił lamp.
Dwa razy odezwał się do niej Chaval, ale nie otrzymał odpowiedzi.
— Cóż znowu wyrabiasz — krzyknął — czyś upuściła w głąb szachtu język?
Podróż trwała już od pół godziny, a idący na przedzie minęli ledwo pięćdziesiątą dziewiątą drabinę. Jeszcze zostawało przeto czterdzieści trzy. Katarzyna zdołała wreszcie wybąknąć, że idzie. Nie śmiała wyznać, że jest wyczerpana. Nazwałby ją znowu leniuchem. Szczeble musiały jej poranić nogi, gdyż miała wrażenie, że ktoś je piłą ponacinał. I z rękami nie było lepiej, zdrętwiały, zakrwawiły się, ciągle jej się zdawało, że puści drąg drabiny i spadnie w tył. Pałce wprost nie chciały się zginać, a pionowo niemal ustawione drabiny zmuszały do przyciskania się całem ciałem do szczebli i wciągania się na rękach w górę. Ciężkie oddechy robiły teraz więcej hałasu jak stuk nóg o drzewo. Charczenie straszliwe grzmiało donośnie w wąskim i głos potęgującym jak tuba kominie. Rozległ się wrzask bólu i z ust do ust poszła wieść, że pomocnik jeden wybił sobie dziurę w głowie, uderzywszy o ostrą skałę.
Katarzyna wspinała się dalej. Wydostano się ponad poziom wody, deszcz ustał, ale powietrze napełnił piwniczny zaduch starego żelaziwa i gnijącego drzewa. Mechanicznie liczyła drabiny: ośmdziesiąt jeden, ośmdziesiąt dwa... ośmdziesiąt trzy... jeszcze dziewiętnaście. To liczenie utrzymywało ją jeno jeszcze w przytomności i automatycznym ruchu. Szła jak we śnie. Gdy podniosła głowę, lampy tańczyły jej w oczach. Zdawało jej się, że musi umrzeć. Jeszcze chwila, a spadnie. Całą kolumnę ogarnęła teraz gorączka... pchano się gwałtownie, by raz skończyć z tą piekielną wędrówką i znużeniem, by raz wydobyć się na słońce. Idący na czele wyszli już zapewne. Więc drabin nie zniszczono. Ale opętała teraz górników myśl, że może jeszcze zniszczą je napastnicy, by powstrzymać idących na ostatku. I gdy zatrzymano się na nowo rozległy się klątwy, a silniejsi poczęli spychać słabszych i deptać po nich. Zakotłowało, ktoś trącił Katarzynę, a dziewczyna puściła drabinę, krzyknęła na Chavala i spadła. Chaval nie słyszał, sam walczył z innym kopał go i spychał, by wyjść prędzej. Stoczyła się na dół, deptano po niej, a jej śniło się, że jest małą dziewczynką z owych dawnych czasów, że kawałek węgla strącił ją w przepaść, że spada jak wróbel trafiony kamieniem. Wędrówka trwała już godzinę, a jeszcze należało przebyć pięć drabin. Jak je przebyła dziewczyna, nie wiedziała. Pewnie zatrzymała się na stopniu, a ramiona idących wydźwignęły je do góry... dość, że znalazła się nagle w pełnem oślepiającem świetle słonecznem pośród tłumu urągającego i wytrzęsającego pięściami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Franciszek Mirandola.