Strona:Emil Zola - Germinal.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, to dobrze! — zawołał Chaval uspokojony.
Ubrał ją, zarzucił koszulę i wdział spodnie klnąc, że mu to szło z trudem, wobec tego, że nie mogła się się jeszcze ruszać. Oszołomiona była ciągle, nie wiedziała gdzie jest i czemu jest naga. Gdy przyszła do siebie uczuła wstyd. Jakże mogła zdjąć wszystko? Pytała czy ją widziano nagą zupełnie, nawet nie przypasaną chustką? Droczył się z nią, wymyślał historyjki i mówił, że niósł ją tak przez długi szereg górników, przyglądających się i żartujących sobie z niej. Cóż za pomysł jednak miała? Przecież poradził jej jeno żartem, by się rozebrała! Wreszcie dał słowo, że tak prędko biegł iż towaszyrze nic nie widzieli.
— Do kroćset!... Ależ ja zmarznę na nic! — krzyknął i ubrał się.
Nigdy nie był taki dobry. Zazwyczaj za każdym dobrym słowem, wyrzucił dziesięć obelg. Jakże miło, gdy jest grzeczny. Osłabiona do omdlenia niemal, uczuła potrzebę serdeczności, uśmiechnęła się tedy i poprosiła:
— Pocałuj mnie.
Pocałował ją, a widząc, że wstać nie może, położył się przy niej.
— Widzisz — mówiła — niesłusznie burczałeś mnie, doprawdy nie mogłam pracować! W sztolni dużo chłodniej, ale tam w chodniku... och, wyobrażenia nie masz jaki tam żar!
— Naturalnie — odparł — w lesie na przechadzce dużo przyjemniej! Musiało ci tam być bardzo źle, nie wątpię moja droga.
Rozrzewniła ją łagodność jego do tego stopnia, że chciała się okazać mężna.
— Zresztą byłabym wytrzymała... tylko dziś jest powietrze zupełnie zatrute. Pokażę ci zaraz czy jestem leniem. Gdy trzeba pracować, to pracuję... prawda? Lepiej zginąć, jak nie spełnić swego obowiązku!