Garbus (Féval)/Część piąta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Garbus
Podtytuł Romans historyczny
Data wyd. 1914
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Bossu
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
DZIEWIĄTE UDERZENIE ZEGARA.

Gonzaga spojrzał na towarzyszy okiem władcy.
Chaverny jest nieprzytomny — szepnął wybaczam mu, ale gdyby ktokolwiek z was...
— Nie, ona przyjmie napewno — mówił Navail dla uspokojenia własnego sumienia. — Napewno przyjmie rękę Chaverny’ego.
Był to jakby nieśmiały protest. Nikt więcej go nie powtórzył. Groźba ruiny zwyciężyła. Gonzaga czuł dobrze, że może się teraz ważyć na to wszystko. Ci młodzi ludzie byli jego wspólnikami — to jego całe wojsko.
— No, dosyć już o tem — rzekł książę, stawiając bukiet na miejsce. — Wszyscy zgadzamy się na jedno. Tymczasem chodzi o rzecz daleko ważniejszą. Dziewiąta jeszcze nie wybiła.
— Czy wasza książęca mość dowiedział się czego nowego? — zapytał Pejrol.
— Nie. Zarządziłem tylko wszelkie środki ostrożności; wszystkie wejścia do pawilonu obstawione strażą. Zandry z pięciu drabami broni przystępu od strony uliczki. Wieloryb z dwoma innymi ludźmi trzymają straż w ogrodzie. W sieni wszyscy służalcy uzbrojeni.
— A owe dwie komiczne figury? — spytał się Navail.
— Kokardas i Paspoal? Nie naznaczyłem im stanowiska. Oni są tam — książę wskazał wejście do galeryi, gdzie już pogaszono światła. Drzwi galeryi były naoścież rozwarte.
— Na kogo oni czekają, i my na kogo czekamy? zapytał nagle z błyskiem przytomności w oku Chaverny.
— A czyś nie był razem z nami wczoraj, gdym otrzymał ów list, kuzynie? — rzekł Gonzaga.
— Nie. Na kogo czekacie?
— Na tego, kto ma zająć to miejsce — odparł książę, wskazując fotel pusty od początku wieczoru.
Uliczka, sień, schody, wszystko to pełne zbrojnych! — wymówił z obrzydzeniem Chaverny. — Wszystko to dla jednego człowieka!
— Człowiek ten nazywa się Lagarder. — odparł Gonzaga, z mimowolnem uniesieniem.
— Lagarder! — powtórzył Chaverny. — Nienawidzę go! — mówił do siebie samego. Ale on mnie raz trzymał w swej mocy i ulitował się nademną....
Gonzaga nachylił się ku niemu, aby posłyszeć co mówi i zmarszczył brwi w zamyśleniu.
— Panowie — rzekł, otrząsając się, — czy myślicie, że przedsiębrane środki ostrożności są wystarczające?
Chaverny wzruszył ramionami i zaczął się śmiać.
— Dwudziestu przeciw jednemu! — rzekł szyderczo Navail. — To całkiem uczciwie.
— Dobra! — zawołał Oriol, uspokojony ta ką potężną liczbą obrońców. — Nie boimy się wcale.
— Czy myślicie — ciągnął dalej Gonzaga, — że dwudziestu ludzi wystarczy, aby go zaskoczyć znienacka i schwycić żywym lub umarłym?
— To za dużo, ekscelencyo! Za dużo! — za wołano ze wszystkich stron.
— A więc z góry mi przyrzekacie, że nikt z was nie zarzuci mi braku ostrożności?
— Daję na to moją głowę! — zawołał Chaverny. Jeżeli tu czego brakuje, to napewno nie ostrożności.
— Trzeba mi było tego świadectwa — rzekł Gonzaga. — A teraz czy chcecie wiedzieć moje własne przekonanie.
— Prosimy, ekscelencyo!
Napełniono szklanki. Gonzaga wstał.
— Według mego przekonania — mówił wolno — nic tu nie pomoże, nie. Znam tego człowieka. Jeżeli Lagarder powiedział: O dziewiątej między wami będę“, to przysięgam wam, że o dziewiątej ujrzymy naprzeciw siebie Lagardera. Niema tak licznej straży, aby zdołała przeszkodzić Lagarderowi przyjść na umówione spotkanie. Czy spadnie kominem? Czy wleci oknem? Czy wyskoczy z pod podłogi? Nie wiem. Ale o wskazanej godzinie, nie przedtem, ani potem, usiądzie przy stole, zobaczycie!
— Do kroćset! — zawołał Chaverny. — Dajcie mi go! Miałbym ochotę z nim się spróbować.
— Cicho! — rzekł szorstko Gonzaga. — Lubię walki karła z olbrzymem, ale tylko na kiermaszach. Otóż, moi panowie — dodał, zwracając się do reszty towarzystwa — pewność ta jest tak we mnie głęboka, że mimowoli już odczuwam drgnienia mej szpady.
Wyciągnął z pochwy błyszczącą, giętką stal i zgiął ją prawie we dwoje.
— Godzina się zbliża — dokończył, patrząc na zegar, — zróbcie tak, jak ja. Radzę wam przedewszystkiem liczyć na własne szpady!
Spojrzenia wszystkich poszły za wzrokiem Gonzagi i zatrzymały się na cyferblacie wspaniałego ściennego zegara, który mruczał z powagą, zamknięty w szafce z różanego drzewa. Mniejsza wskazówka zbliżała się do dziewiątki. Goście zaczęli przypasywać szpady, porozkładane tu i tam, na różnych meblach.
— Niech mi go dadzą na pojedynkę! — powtarzał Chaverny. — Mnie samemu!
— Gdzie idziesz? — zapytał Gonzaga Pejrola, który szedł ku galeryi.
— Zamknąć drzwi — odpowiedział przezorny służalec.
— Zostaw je. Powiedziałem, że drzwi będą naoścież otwarte, niech więc zostaną otwarte.
Panowie — ciągnął dalej, zwracając się do uzbrojonych gości — to będzie dla was sygnał. Jeżeli obie połowy drzwi zamkną się, bo to będzie oznaczało: “Lagarder pokonany”. Ale dopóki będą otwarte, czuwajcie.
Pejrol stanął w ostatnim rzędzie wraz z Oriolem, Tarannem i finansistami. Przy Gonzadze trzymali się Choisy, Navail, Noce, Gironne i wszyscy inne szlachcice. Chaverny stał z drugiej strony stołu, najbliżej drzwi. Każdy trzymał obnażoną szpadę, w ręku, a niespokojnym wzrokiem wpatrywał się w ciemną galeryę.
Zaiste, niezwykły musiał być człowiek, którego oczekiwano z takiem przygotowaniem!
Zegar wydał charakterystyczny pomruk, zwiastujący uderzenie godziny.
— Czyście, panowie gotowi? — odezwał się Gonzaga, nie spuszczając drzwi z oczu.
— Gotowi! — odpowiedzieli jednogłośnie.
W milczeniu policzono się — to dodaje odwagi.
Gonzaga wziął szklankę ze stołu i w chwili gdy się rozlegały pierwsze uderzenia godziny dziewiątej, rzekł z fanfaronadą:
— Zdrowie pana Lagardera! Szklanka w jednej ręce, a szpada w drugiej, panowie!
I podniósł w górę szklankę.
— Szklanka w jednej, a szpada w drugiej ręce! — powtórzył chór.
Potem już milczeli, trzymając pełne szklanki i gołe szpady. Czekali, wytężając oczy i uszy.
Tymczasem pośród tej głębokiej ciszy dał się słyszeć szczęk żelaza dochodzący z zewnątrz.
Zegar wydzwaniał wolno godzinę. Zdawało się, że nigdy nie skończy. Przy ósmem uderzeniu zegara szczęk żelaza ucichł. Przy dziewiątem obie połowy drzwi zamknęły się z trzaskiem.
Zaparte oddechy z ulgą wydobyły się ze wszystkich piersi, a potem przeciągły okrzyk:
— Hurra! Opuszczono szpady.
— Za zmarłego Lagardera! — zawołał Gonzaga.
— Za zmarłego Lagardera! — powtórzyli goście, wypróżniając jednym łykiem szklanki.
Jeden tylko Chaverny milczał i z miejsca się nie ruszał. I widział, jak Gonzaga zadrżał w chwili gdy przyłożył szklankę do ust. Narzucone na garbusa stosy płaszczy i kapeluszy niedaleko od stołu, nagle poruszyły się. Gonzaga nie myślał o garbusie, a zresztą nic nie wiedział o tej szalonej zabawce Chaverny’ego. Na widok poruszającej się kupy ubrań, cofnął od ust szklankę i ujął za broń. Przecież sam nie dawno powiedział: “Nie wiem, czy Lagarder wleci oknem, czy spadnie kominem, czy wyskoczy z pod podłogi, ale o naznaczonej godzinie niewątpliwie będzie między nami.”
— Oto jestem! Jestem! — wołał z pod płaszczy głos skrzeczący, a potem śmiech suchy i przenikliwy.
Nie! To nie był Lagarder.
Gonzaga zaczął się śmiać.
— Ach to nasz przyjaciel garbus! — rzekł.
A garbus już się całkiem wydobył z dusznego więzienia, złapał jaką szklankę i zaczął się trącać z pijanymi.
— Z Lagardera! — zawołał. — Tchórz! Wiedział, że ja tu będę, więc nie odważył się przyjść!
— Zdrowie garbusa! Zdrowie garbusa! — zawołano chórem. — Niech żyje!
— Ho! Ho! Panowie — rzekł garbus naiwnie — ktoś coby nie znał, tak jak ja, waszej odwagi, mógłby pomyśleć, widząc was tak uradowanych żeście mieli porządnego stracha. Ale co to tam chcą te zuchy? — zapytał nagle, wskazując palcem na stojących jak posągi przed zamkniętemi drzwiami w galeryi Kokardasa i Paspoala. Miny ich były tryumfujące.
— Przynosimy nasze głowy — rzekł Gaskończyk chytrze.
— Uderzajcie! — dodał Normandczyk. — Poślijcie niebu dwie biedne dusze.
— Odkupienie honoru! — zaśmiał się wesoło Gonzaga. — Niech tam dadzą wina tym dzielnym zuchom! Trącimy się z nimi.
Chaverny patrzył na nich z obrzydzeniem, jak na katów, i gdy się zbliżyli, cofnął się od stołu.
— Słowo honoru! — rzekł do Choisy’ego. — Gdyby ten Lagarder był przyszedł, stanąłbym przy nim.
— Pst! — uciszał go Choisy.
Ale garbus, który to słyszał, wskazał Chaverny’ego Gonzadze pytając:
— Czy wasza książęca mość jest zupełnie pewny tego młodego człowieka?
— Nie — odparł książę.
Tymczasem Kokardas i Paspoal trącali się szklankami z panami. Chaverny, nachmurzony, słuchał, co mówili. Paspoal rozprawiał wciąż o białym, zakrwawionym płaszczu; Kokardas zaczął na nowo historyę sali prosekcyjnej w Val-de-Grace.
— Ależ to wszystko jest niegodziwe i podłe! — zawołał Chaverny, zwracając się wprost do Gonzagi. — Toż to jest oczywiste, że tu się mówi o człowieku poprostu zamordowanym!
— Co takiego? — wtrącił ze zdziwieniem garbus. — Skądże pan przychodzi?
W tej samej chwili Kokardas, zuchwały i rozhulany, zbliżył się ze szklanką do Chaverny’ego; ale ten odwrócił się z odrazą.
— Na Lucypera! — zawołał Ezop II. — Zdaje mi się, że ten szlachcic ma szczególne wstręty!
Gonzaga dotknął się ramienia Chaverny’ego.
— Baczność, kuzynie — szepnął — za wieleś pił.
— Przeciwnie, ekscelencyo — rzekł mu na ucho Ezop II — mnie się zdaje że kuzyn nie pił dostatecznie. Proszę mi wierzyć, ja się znam na tem.
Gonzaga spojrzał na garbusa podejrzliwiej. Ale ów śmiał się i kiwał głową, jak człowiek pewny swego.
— Dobrze — odparł Gonzaga — może ty masz racyę. Powierzam ci go.
— Dziękuję waszej książęcej mości — rzekł Ezop — i zbliżając się do młodego markiza ze swoją szklanką, zapytał:
— Czy i ze mną nie raczy się pan trącić? Toż przecie wet-za-wet!
Chaverny zaśmiał się i wyciągnął szklankę.
— Za nasze weselne gody, piękny panie młody! — zawołał garbus.
Usiedli naprzeciw siebie dokoła nieb zgrupowali się sędziowie, i zaczął się bachancki pojedynek.
— A panie! — zawołano. — Dlaczego nie wracają z salonu?
Gonzaga skinął głową, Noce poszedł otworzyć drzwi saloniku. W jednej chwili wszystkie kobiety wpadły, jak chmara ptasząt różnobarwnych; szczebiocąc śmiejąc się lub skarżąc że tak długo musiały siedzieć w zamknięciu.
Nivella mówiła do Gonzagi wskazując na donę Kruz:
— Patrz ekscelencyo! To mała ciekawska! Dziesięć razy zmuszona byłam odciągać ją od dziurki w zamku.
— Ach, Boże! — odrzekł niewinnie książę. — I cóżby zobaczyła ciekawego? Usunęliśmy was, ślicznotki, dla waszego własnego dobra. Wszak nie lubicie nudnej rozmowy o interesach.
— A teraz co będzie? Czy już to wesele?
Wesoła Cydalisa jedną ręką ujęła za brodę Kokardasa, drugą przesunęła po twarzy zarumienionego Paspoala i zapytała:
— Czy to są skrzypkowie?
— Korono cierniowa! — burknął Kokardas, sztywny, jak słup granitowy. — My jesteśmy szlachcice moja panienko!
Braciszek Paspoal zadrżał od stóp do głów pod dotknięciem tej miękkiej pachnącej rączki. Chciał też coś powiedzieć, ale zabrakło mu głosu.
— Moje panie — mówił tymczasem Gonzaga całując koniec paluszków dony Kruz — nie chcemy mieć żadnych przed wami sekretów. Jeżeliśmy się na chwilę pozbawili waszego towarzystwa, to w tym celu, aby omówić pewne sprawy, tyczące się dzisiejszego małżeństwa.
— Więc to naprawdę odbędzie się dzisiaj ta komedyjka? — zawołały wszystkie chórem.
— Przeciwnie — przemówił z całą powagą Gonzaga, — będzie to związek jak najbardziej seryo.
Nachylił się ku donie Kruz i szepnął:
— Już czas uprzedzić twoją przyjaciółkę.
Dona Kruz spojrzała na niego niespokojnie.
— Ale mi książę coś przyrzekł — rzekła cicho.
— Dotrzymam wszystkiego, com przyrzekł — odpowiedział Gonzaga.
Potem, odprowadzając donę Kruz do drzwi dodał:
— Ona może się nie zgodzić; nikt nie będzie jej zmuszał; ale dla jej własnego dobra i dla tego kogo nie chcę wymieniać namawiaj, aby się zgodziła.
Dona Kruz nic nie wiedziała, co się stało z Lagarderem, i Gonzaga na to liczył. Młoda dziewczyna nawet nie przeczuwała w nim tej wstrętnej hipokryzyi. Nie mniej przeto, stanąwszy już we drzwiach, jeszcze się zatrzymała.
— Ekscelencyo — rzekła z gorącą prośbą w głosie, — nie wątpię, że kierujecie się szlachetnemi, godnemi siebie pobudkami, ale od wczoraj dzieją się takie dziwne rzeczy, a my obie biedne dziewczyny bez doświadczenia nie umiemy rozwikłać tych zagadek Przez przyjaźń dla mnie, ekscelencyo, przez litość dla tego biednego dziecka które ja kocham a które tak rozpacza, powiedz mi jedno słowo wyjaśnienia któreby mi służyło jako argument do przekonania jej oporu. Będę pewniejsza siebie jeżeli będę mogła powiedzieć Aurorze, jakim sposobem małżeństwo jej ocalić może życie tego kogo ona kocha.
Gonzaga przerwał jej.
— Więc nie masz zaufania do mnie, dono Kruz? — rzekł tonem wymówki. — I ona też ci nie wierzy? Trzeba, żebyś mi wierzyła; trzeba, żeby i ona tobie wierzyła. Tylko spiesz się — kończył z naciskiem, wymawiając ostatnie wyrazy. — Będę na ciebie czekał.
Dona Kruz wyszła.
Tymczasem w salonie pełno było gwaru i śmiechu. Bawiono się niezwykle.
— Brawo, Chaverny! — wołali jedni.
— Tęgi garbus! — krzyczeli inni.
— Szklanka Chaverny’ego pełniejsza!.
— Nie oszukujmy! Toż to walka na śmierć!
— Oni się zabiją tem winem! — ubolewały kobiety.
— Waryaci!
— Ten garbus jest chyba dyabłem!
— Jeżeli on rzeczywiście ma tyle niebieskich, jak mówią — rzekła Nivella — to ja, co zawsze miałam słabość do garbusów.
Ale krzyki zagłuszyły jej słowa.
— Patrzcie, ile oni już w siebie wieli!
— Dwie beczki! Dwie przepaście!
— Brawo Chaverny!
— Brawo garbusie!
A Chaverny z Ezopem II siedzieli naprzeciw siebie otoczeni dokoła ciekawymi widzami.
Chaverny był siny, oczy, krwią nabrzmiałe, zdawały się wypadać z orbit. Ale nie bano się o niego. Nie pierwszyzna to jemu; był znakommitym biboszem.
Oczy garbusa błyszczały nadzwyczajnym blaskiem. Twarz nabrała życia. Rzucał się, gadał niezrozumiałe słowa — co już jest niedobrym znakiem. Gadulstwo upija, jak wino. Prawdziwy szermierz butelki powinien być spokojny i milczący. Zdawało się więc że większość szans była za markizem.
— Sto pistolów za Chaverny’m! — zawołał Navail. — Garbus pójdzie sobie pod płaszcze.
— Trzymam! — odciął garbus, chwiejąc się na krześle.
— Cały mój woreczek za markizem! — rzekła widząc to, Nivella.
— Ile w woreczku? — zapytał Ezop II.
— Pięć akcyj niebieskich.... Niestety, cała moja fortuna!
— Trzymam przeciwko dziesięciu! — zawołał garbus. — Dajcie więcej wina!
— Którąbyś ty wolał? — zapytał cicho Paspoal swego przyjaciela patrząc kolejno na Cydalisę, Nivellę, Fleury i inne.
— Gałgus, on się utopi! Ręko boska! — odpowiedział Kokardas, nie spuszczając oka z garbusa. — Nigdy w życiu nie widziałem, aby jeden człowiek mógł tak pić!
Ezop II nagle wstał z krzesła; zdawało się że padnie. Ale on śmiało usiadł po łobuzersku na stole, rzucając cyniczne i drwiące spojrzenie.
— Czy nie macie większych szklanek? zawołał, rzucając swoją precz od siebie na podłogę. — Z temi łupinkami od orzechów musielibyśmy tu zostać do jutra!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.