Emilka ze Srebrnego Nowiu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Emilka ze Srebrnego Nowiu
Wydawca Księgarnia Popularna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Rafałowicz-Radwanowa
Tytuł orygin. Emily of New Moon
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
11.
ILZA.

Emilkę zamknięto w garderobie i tu miała pozostać do samej nocy. Daremnie błagała o odpuszczenie jej kary. Usiłowała spojrzeć Murrayowskiem spojrzeniem, ale widocznie nie udawało się ono na zawołanie.
— Nie zamykaj mnie tu samej, ciotko Elżbieto — prosiła. — Wiem, że byłam niegrzeczna, ale nie zamykaj mnie w garderobie.
Ciotka była nieubłagana. Wiedziała, że jest to okrucieństwem zamknąć takie przewrażliwione dziecko, jak Emilka, w tym ciemnym pokoju. Ale sądziła, że spełnia swój obowiązek. Nie zdawała sobie sprawy i nie byłaby uwierzyła, że mściła się poprostu za swoją własną porażkę, za lęk doznany w owym pamiętnym dniu obcinania, a nie-obcięcia włosów. Ciotka Elżbieta była przeświadczona, że uległa przypadkowemu podobieństwu familijnemu, które się ujawniło z taką siłą pod wpływem gwałtownej sceny; wstydziła się swego przerażenia. Duma Murrayowska została zadraśnięta, zraniona bodaj; rana zabliźniła się dopiero z tą chwilą, kiedy ciotka przekręciła klucz w zamku i pozostawiła w garderobie pobladłą śmiertelnie przestępczynię.
Emilka, maleńka, opuszczona, bezbronna, o oczach, wyrażających takie przerażenie, jakie nie powinno się móc przejawiać w oczach dziecka, przytuliła się mocno do zamkniętych drzwi. Tak było względnie najlepiej. Mogła nie myśleć o tem, co się dzieje za jej plecami. A w tym wielkim, ciemnym pokoju mogło się dziać tyle! Ten duży, pusty, ciemny obszar napełniał ją lękiem nie do przezwyciężenia. Jak dawno pamięć jej sięgała, zawsze bała się strasznie ciemnego lub półciemnego pokoju, o ile była w nim sama przy zamkniętych drzwiach.
Okna były zasłonięte ciężką, ciemno-zieloną materją. Wielkie łoże z baldachimem, wysunięte na środek pokoju, było również udrapowane w ciemne barwy. Co ona uczyni, jeżeli z fałd baldachimu wyłoni się nagle jakaś upiorna dłoń i pochwyci ją w swe szpony. Na ścianach wisiały portrety Murrayów. Ale co najgorsze, to ta wypchana sowa arktyczna, patrząca na nią z pod sufitu szklanemi oczami. Emilka krzyknęła głośno, gdy ją dostrzegła, poczem przykucnęła w swoim kąciku pod drzwiami, przerażona nanowo głuchym dźwiękiem, jakim rozbrzmiał jej krzyk na tle tego otoczenia, w wielkim, pełnym ech pokoju. Zapragnęła, żeby coś wyskoczyło z tego łoża i kres położyło męczarniom.
— Ciekawa jestem, coby powiedziała ciotka Elżbieta, gdyby mnie tu znaleziono martwą — pomyślała mściwie.
Chociaż się bała tego mroku, niemniej zaczęła już snuć dramatyczną opowieść na swój temat i odczuwać wyrzuty sumienia ciotki Elżbiety tak, jakby była pewna ich istnienia. Postanowiła udać zemdloną i odzyskać przytomność wtedy dopiero, kiedy już wszyscy będą dostatecznie zmartwieni i skruszeni. Przecież w tym pokoju umierali ludzie. Według kuzyna Jimmy do tradycji Murrayowskich należał zwyczaj przenoszenia umierających członków rodziny do garderoby, aby tu konali, otoczeni portretami rodzinnemi, pod tem wysokiem sklepieniem. Emilka widziała ich, umierających na tem ogromnem łożu. Czuła, że znowu krzyknie, ale zwalczyła ten odruch. Córka Starra nie ma prawa być tchórzem. Och, ta sowa! Jeżeli i dziewczynka odwróci od niej oczy, okaże się z pewnością, że ptak zsunął się przez ten czas na dół i kroczy ku niej z rozpostartemi skrzydłami, z otwartym, olbrzymim dziobem. Emilka nie śmiała oderwać oczu od ptaka, ażeby nie dać mu swobody ruchów. Czuła zimny pot na czole.
Wtem — promień słońca padł przez szczelinę w okiennicach na portret dziadka Murraya. Twarz jego wyłoniła się nagle z mroków, surowa, posępna, nadprzyrodzona. Nerwy Emilki odmówiły posłuszeństwa. W niepohamowanym ataku panicznej trwogi pobiegła ku oknu, jak szalona, rozsunęła zielone firanki, wspięła się na palce, otworzyła okiennice. Za oknami roztaczał się pogodny krajobraz, płynęło ciche, spokojne życie ludzkie. A do okna przystawiona była od strony zewnętrznej drabina! Przez chwilę sądziła Emilka, że stał się cud, ażeby mogła uciec ze swego więzienia.
Kuzyn Jimmy wspinał się dziś przez całe rano po drabinie, bo sadził rośliny na dachu mleczarni, ziemią wysypanym. Drabina była mocno uszkodzona i kuzyn postanowił się jej pozbyć. Chwilowo odstawił ją na bok, pod oknem garderoby.
Szybka, jak błyskawica, wskoczyła Emilka na parapet okna, przyklękła i zaczęła powoli spuszczać się wdół po drabinie. Zbyt była przejęta pragnieniem ucieczki, aby zwrócić uwagę na kruchość spróchniałych szczebli. Gdy nareszcie znalazła się na ziemi, pobiegła przez gęste krzewy aż do ścieżki przy domku Wysokiego Jana.
Tu zatrzymała się, aby zaczerpnąć tchu. Pełna była radości pomieszanej ze strachem. Słodki był ten podmuch wolności, unoszący się nad paprociami. — Uciekła z garderoby, z pomiędzy duchów, triumfowała nad niegodziwą starą ciotką Elżbietą.
— Czuję się jak ptak, który zbiegł z klatki — rzekła sama do siebie; zatańczyła z radości na trawniku. Wtem oko jej padło na coś jasnego, co wychylało się ku niej ciekawie spośród ciemnych młodych świerków: była to płowa główka Ilzy Burnley. Emilka widziała ją poraz pierwszy od czasu owego pamiętnego dnia, kiedy Ilza stanęła w jej obronie. Znów pomyślała teraz, że jest to postać całkiem różna od wszystkich, jakie widywała dotychczas.
— I cóż, Emilko ze Srebrnego Nowiu — rzekła Ilza — dokąd biegniesz?
— Uciekam — odrzekła Emilka szczerze. — Byłam niegrzeczna, właściwie byłam tylko trochę niegrzeczna, a ciotka Elżbieta zamknęła mnie za to w garderobie. Jak na to, byłam za mało niegrzeczna, to nie było ładnie z jej strony... więc wyskoczyłam przez okno i zeszłam na dół po drabinie.
— Ty mała psotnico! Nie sądziłam, byś była na to dosyć odważna! — rzekła Ilza.
Emilka westchnęła. To bardzo przykre być nazwaną „małą psotnicą”. Ale Ilza powiedziała to tonem pełnym podziwu.
— Mnie się nie wydaje, żeby to była odwaga — rzekła Emilka, zbyt uczciwa, aby przyjąć niezasłużony komplement. — Byłam raczej zbyt wylękniona, aby dłużej pozostać w tym ciemnym pokoju.
— No, dobrze, a dokądże idziesz teraz? — spytała Ilza. — Musisz przecież pójść gdzieś, nie możesz pozostać pod gołem niebem. Burza nadciąga.
Rzeczywiście. Emilka nie lubiła burzy. Dręczyło ją sumienie.
— Powiedz mi — rzekła — jak ci się zdaje, czy Bóg zsyła burzę, ażeby mnie ukarać za nieposłuszeństwo?
— Nie — odrzekła Ilza szorstko. — O ile jest Bóg, nie zaprzątałby sobie głowy takiemi głupstwami.
— Powiedz, Ilzo, czy ty nie wierzysz w istnienie Boga?
— Nie wiem. Ojciec mówi, że Go niema. Ale w takim razie, jakby się mogło dziać wszystko na świecie? A dzieje się tyle! Czasami wierzę, że Bóg istnieje, a czasami zdaje mi się, że nie. Chodź ze mną do naszego domu. Tam niema nikogo. Byłam taka samotna, sprzykrzyło mi się, wyszłam trochę na drogę.
Ilza podniosła się i wyciągnęła swoją opaloną łapkę do Emilki. Wzięły się za ręce i pobiegły razem, na przełaj przez pastwiska Wysokiego Jana, do domu starego Burnleya. Wewnątrz stało dużo mebli, które ongi były niezawodnie piękne i kosztowne; ale panował tu okropny nieład, wszędzie leżały pokłady kurzu. Nic nie znajdowało się najwidoczniej na swojem miejscu, a ciotka Laura byłaby chyba krzyknęła z rozpaczy na widok kuchni. Ale do zabawy było to idealne miejsce. Nie potrzeba było uważać, żeby czegoś nie przewrócić, nie potłuc. Ilza i Emilka bawiły się wybornie w „chowanego”, biegając po całym domu ze śmiechem i z krzykiem. Wreszcie pioruny stały się tak częste i donośne, błyskawice tak bezustanne i oślepiające, że Emilka musiała wtulić się w poduszki kanapy, głową do ściany, aby poskromić swój okropny lęk.
— Czy nigdy nie boisz się burzy? — spytała.
— Nie, ja się nie boję niczego z wyjątkiem djabła, — odrzekła Ilza.
— Sądziłam, że ty nie wierzysz w djabła również. Rhoda mówiła, że nie.
— Owszem, djabeł istnieje, mówi ojciec. On tylko w Boga nie wierzy. A jeżeli tak jest, jeżeli djabeł istnieje, a niema Boga, któryby go trzymał w cuglach, to cóż dziwnego, że się go boję? Słuchaj, Emiljo Byrd Starr, ja cię lubię. Od pierwszej chwili polubiłam cię i wiedziałam, że rychło uprzykrzy ci się ta mała, mizdrząca się, kłamliwa jaszczurka, Rhoda Stuart. Ja nigdy nie kłamię. Ojciec powiedział mi kiedyś, że zabiłby mnie, gdyby mnie przyłapał na kłamstwie. Bądź moją przyjaciółką. Będę uczęszczać regularnie do szkoły, o ile będę wiedziała, że siedzę obok ciebie.
— Zgoda — odrzekła Emilka z prostotą. Nie składała już przysięgi wiecznej wierności, ani jej nie wymagała od nikogo. Ta faza już minęła.
— I będziesz mi opowiadać... mnie nikt nic nie opowiada! I ja tobie będę opowiadać różne rzeczy. Nie mam komu opowiadać cokolwiek-bądź — rzekła Ilza. — A ty nie będziesz się mnie wstydzić, chociaż jestem dziwacznie odziana, chociaż nie wierzę w Boga?
— Nie. Ale gdybyś znała Pana Boga mego ojca, wierzyłabyś w Niego.
— Nie wierzyłabym. Zresztą, istnieje tylko jeden Bóg, o ile wogóle istnieje.
— Nie wiem... — odrzekła Emilka z wahaniem. — Nie, to nie może być. Bóg Heleny Greene nie jest ani trochę podobny do Boga mego ojca, a Bóg ciotki Elżbiety też jest zupełnie różny. Nie zdaje mi się, żebym lubiła Boga ciotki Elżbiety, ale jest On, bądź-co bądź, Bogiem pełnym godności, a Bóg Heleny Greene jest pozbawiony godności. Pewna jestem, że Bóg ciotki Laury jest jeszcze inny, miły i dobry, ale nie taki cudny jak Bóg ojca.
— Mniejsza o to, nie lubię rozmów o Bogu — rzekła Ilza niechętnie.
— Ja lubię je — odparła Emilka. — Mnie się zdaje, że Bóg jest interesującym tematem. Będę się modlić za ciebie, Ilzo, ażebyś mogła uwierzyć w Boga mego ojca.
— Nie pleć! — krzyknęła Ilza, której dla jakichś tajemniczych przyczyn nie podobała się ta myśl. — Nie chcę, żeby się za mnie modlono!
— Czy ty sama nigdy się nie modlisz, Ilzo?
— Hm, od czasu do czasu, w nocy, kiedy czuję się bardzo samotna, albo kiedy mam kłopoty. Ale nie chcę, żeby się za mnie modlił ktokolwiek inny. Jeżeli cię na tem przyłapię, Emiljo Starr, wydrapię ci oczy. A za mojemi plecami też nie masz się modlić za mnie, rozumiesz?
— Dobrze, rozumiem — odrzekła Emilka ostro. Była upokorzona tem odrzuceniem jej szlachetnej propozycji. — Będę się modlić za każdego, za każdą duszę ludzką, którą znam, tylko ciebie będę stale wyłączać.
Ilza patrzyła na nią przez chwilę, jakgdyby jej się ten układ również nie podobał. Wreszcie zaśmiała się i dała Emilce potężnego klapsa.
— Do licha! Wszystko jedno, bylebyś mnie lubiła. Mnie nikt nie lubi, wiesz?
— Twój ojciec musi cię lubić, Ilzo.
— Nie, on mnie nie lubi — odrzekła Ilza stanowczo. — Ojciec nie dba o mnie wcale. Czasami wydaje mi się nawet, że on nie znosi wręcz mego widoku. Chciałabym, żeby mnie pokochał, bo on umie być strasznie miły, kiedy kocha kogoś. A wiesz, czem ja będę, gdy dorosnę? Zostanę de-kla-ma-tor-ką.
— Co to znaczy?
— To jest kobieta, która mówi wiersze. Umiem to robić pierwszorzędnie. A czem ty będziesz?
— Poetką.
— Patrzcie! — zawołała Ilza z lekkim przekąsem. — Nie wierzę, żebyś ty umiała pisać poezje — dodała.
— Umiem! — zawołała Emilka. — Napisałam już trzy sztuki: „Jesień”, „List do Rhody” (ten wiersz spaliłam), oraz „Odę do Pierwiosnków”. Odę stworzyłam dzisiaj i to jest moje arcydzieło.
— Powiedz mi je — rozkazała Ilza.
Rada nierada, wyrecytowała Emilka dumnie swoje wiersze. Nie zależało jej bynajmniej na pochwaleniu się niemi przed Ilzą.
— Emiljo Byrd Starr, nie wysnułaś tego chyba z własnej głowy?
— Owszem.
— Przysięgasz?
— Przysięgam.
— Hm... — odetchnęła Ilza głęboko — w takim razie, zdaje mi się, że jesteś istotnie poetką.
Była to chwila wielkiego triumfu dla Emilki, jedna z wielkich chwil w jej życiu. Świat darzył ją uznaniem. Ale narazie należało pomyśleć o czem innem. Burza minęła, słońce świeciło. Niebawem ściemni się. Trzeba wracać do domu i wślizgnąć się do garderoby, zanim zauważą jej nieobecność. Straszną była ta myśl o powrocie, ale gorzej byłoby zasłużyć znowu na jeszcze surowszą karę okrutnej ciotki Elżbiety. A właśnie teraz, pod wpływem Ilzy, pełna była męstwa i otuchy. Zresztą niebawem nadejdzie chwila pójścia do łóżka, więc wypuszczą ją stamtąd. Pobiegła do domu naprzełaj przez pole Wysokiego Jana, całe lśniące od robaczków świętojańskich, przedarła się przez krzewy kwietne dokoła domu i... stanęła jak wryta: drabina zniknęła!
Emilka obeszła dom, pełna trwogi i wkradła się do kuchni z bijącem sercem. Ale tym razem droga małej grzesznicy nie była cierniowa, przeciwnie, okazała się ponad zasługę łatwa: w kuchni znajdowała się tylko ciotka Laura.
— Emilko droga, gdzie, u Boga Ojca, podziewałaś się przez ten czas? — zawołała. — Właśnie szłam, aby cię wypuścić. Elżbieta powiedziała, wychodząc z domu, że mogę już pójść po ciebie.
Ciotka Laura nie przyznała się, że kilkakrotnie podchodziła na palcach do drzwi garderoby i że była poważnie zaniepokojona zupełną ciszą, jaka tam panowała. Czy dziecko straciło przytomność ze strachu? Nawet podczas tej groźnej burzy z piorunami nie pozwołiła zawzięta Elżbieta otworzyć drzwi ciemnego pokoju. Aż tu zjawia się panna Emilja, całkiem pogodna, wraca z przechadzki, nie wiedząc, jakiego niepokoju jest sprawczynią. Przez chwilę niezadowolona była Laura. Ale gdy usłyszała opowiadanie Emilki o jej ucieczce, dreszcz ją przeszedł na myśl, że dziecko Julki o mały włos nie połamało rąk i nóg, schodząc po spróchniałej drabinie. O niczem innem już nie myślała.
Emilka czuła, że powiodło jej się lepiej, niż na to zasłużyła. Wiedziała, że ciotka Laura dochowa jej tajemnicy. Ciotka Laura dała jej Nieznośnika do pokoju i pozwoliła nalać mu podwójną filiżankę mleka. Jej samej podała wielkie ciasto z rodzenkami i położyła ją do łóżka, obsypując siostrzenicę pocałunkami.
— Nie powinnaś być taka dobra dla mnie, bo byłam dziś niegrzeczna — rzekła Emilka między jednym a drugim kęsem. — Zdaje mi się, że shańbiłam Murrayów, chodząc boso.
— Jabym na twojem miejscu zdejmowała buciki, ile razy znajdę się poza bramą — rzekła ciotka Laura. — Tylko nie zapominałabym włożyć je przed powrotem do domu. Elżbieta nie może mieć przykrości z czegoś, o czem nie wie.
Emilka rozmyślała nad tem, dopóki nie dokończyła ciasta. Wreszcie rzekła:
— To byłoby przyjemne, ale już chyba tego nigdy nie zrobię. Muszę być posłuszna ciotce Elżbiecie, bo ona jest głową rodziny.
— Skąd masz takie informacje? — zdziwiła się ciotka Laura.
— Z mojej własnej głowy. Ciotko Lauro, Ilza Burnley i ja będziemy przyjaciółkami. Lubię ją, zawsze czułam, że ją polubię, skoro się nadarzy sposobność... Nie sądzę, abym mogła kiedykolwiek pokochać którąkolwiek dziewczynkę, ale ją lubię.
— Biedna Ilza! — westchnęła ciotka Laura.
— Tak, jej ojciec jej nie lubi. Przecież to okropne? — rzekła Emilka. — Dlaczego on jej nie lubi?
— Owszem, kocha ją w gruncie rzeczy. Zdaje mu się tylko, że nie.
— Ale dlaczego mu się tak zdaje?
— Za młoda jesteś, Emilko, aby zrozumieć.
Emilka okropnie nie lubiła, gdy jej mówiono, że jest za młoda, aby rozumieć. Czuła, że może doskonale zrozumieć wszystko, o ile dorośli zadadzą sobie trud wytłumaczenia jej różnych zjawisk, i zaniechają tej swojej tajemniczości.
— Chciałabym móc się modlić za nią. A toby nie było w porządku, z chwilą, gdy wiem, co ona o tem myśli. Ale zawsze proszę Boga, aby pobłogosławił wszystkich moich przyjaciół, czyli ją również, bo ona teraz do nich należy. Może i z takiej modlitwy wyniknie dla niej coś dobrego. Czy „do licha” jest wyrazem, który można używać, ciotko Lauro?
— Nie!... Nie!...
— Szkoda — rzekła Emilka z powagą. — Żałuję, gdyż jest to zwrot pełen zacięcia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Maria Rafałowicz-Radwanowa.