Eli Makower/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.

Dwa miesiące z górą minęły, odkąd Fabian Łozowicz, parę razy na tydzień, a czasem i częściej, odwiédzał młodą kobietę, kryjącą się czy ukrytą przed światem w ustronnéj kamieniczce.
I teraz także, przy schyłku jednego z piérwszych dni wiosennych, były dziedzic Łozowéj siedział w ładnéj bawialni, tuż obok kanapy, na któréj wsparta o miękkie poduszki, wpół siedziała, wpół leżała Lila. W postawie jéj malowało się głębokie znużenie, jakiś niby upadek sił fizycznych i moralnych; objawy te jednak mogłyby były uchodzić za zwyczajną jéj pieszczotliwość, gdyby nie widok twarzy pochmurnéj, ukazującéj tę bladość, to wychudnięcie i zesztywnienie niejako rysów, które u organizacyj nerwowych a ognistych następuje zwykle po długiém pasowaniu się z tajonemi cierpieniami, po gwałtownych wstrząśnieniach woli słabéj a w różne kierunki targanéj. Pomimo jednak postawy swéj napoły znużonéj, napoły znudzonéj, Lila prowadziła rozmowę ze starym swym przyjacielem w sposób niezmiernie ożywiony, a czarne oczy jéj, gorejące śród bladéj twarzy, wpatrywały się w twarz jego z wyrazem nerwowego rozdrażnienia i niecierpliwéj ciekawości.
— I cóż daléj? pytała, podnosząc głowę z nad poduszki. Dlaczego zamilkłeś pan tak nagle, panie Fabianie? Spotkałeś go pan więc kilka dni temu. Cóż on panu mówił? czy wspominał o mnie? czy bardzo nienawidzi mię teraz? A żona jego musi mną pogardzać, nieprawdaż?
— Czyż jest na świecie człowiek, któryby mógł nienawidziéć panią? z uniesieniem szczerém zupełnie odparł stary romantyk. Co się zaś tyczy pana Mieczysława, nie wspomniał on przedemną o pani ani jedném słowem, raz dlatego zapewne, że to dla brata... rzecz drażliwa, a potém dlatego, że tam u nich...
Zająknął się Łozowicz i po chwili spróbował zwrócić rozmowę na inny przedmiot. Ale Lila pochyliła ku niemu głowę i z niecierpliwością w głosie zawołała:
— Cóż tam u nich? co? Ciekawam bardzo dlaczego pan mi wszystkiego o Mieczysiu nie mówisz? Czy pan sądzisz że on mię tak bardzo obchodzi? Jest-to wprawdzie brat mój ale cóż to znaczy? Wiem przecież dobrze, że te wszystkie pokrewieństwa i stosunki rodzinne to przesąd, nic więcéj, a wypytuję się pana o niego ot tak sobie, przez ciekawość. Cóż tam dzieje się u nich takiego, o czém pan dwa razy już zaczynałeś mówić i dokończyć nie chciałeś?
Łozowicz gładził dłonią łysinę, jak zwykle czynił, gdy czuł się zmięszanym. Po chwili jednak, nie mogąc oprzeć się pytaniom młodéj kobiéty, cichym zaczął głosem:
— U nich tam, widzi pani, wielkie kłopoty teraz i zmartwienia. Podobno Orchów sądowo opisywać mają i na publiczną sprzedaż wystawiać.
Lila wpół leżącą postać swą zmieniła na siedzącą i zawołała.
— Cóż znowu? Publiczna sprzedaż Orchowa? zkąd? jakim sposobem? Mieczyś przecież uchodził zawsze za doskonałego gospodarza i wiem że od dwóch już lat żadnych długów nie miał.
— Żadnych, prócz tego który się pani należał, szepnął Łozowicz.
— Cóż ztąd? ze zdumieniem głębokiém zapytała kobiéta; co znaczy ten dług bagatelny?.. Zresztą jeśli Mieczyś wypłacić go teraz nie może, któż go do tego zmusza?
— Egzekucya sądowa, zcicha zauważył Łozowicz.
— Ach mój Boże, niecierpliwie dorzuciła Lila, jaki pan jesteś dziwny, panie Fabianie!
— Pan Porycki przedstawił do sądu oblig pani, który teraz do niego już prawnie należy.
Kobiéta podniosła brwi i széroko oczy roztworzyła.
— Ildefons? zawołała, Ildefons?
W mgnieniu oka jednak wyraz głębokiego zdumienia zniknął z jéj twarzy.
— A prawda! rzekła, składając znowu głowę na poduszce, mówił mi o tém, że pieniądze te potrzebne są koniecznie dla przeprowadzenia sprawy mojego rozwodu.
Przez parę minut milczała z przymkniętemi oczami. Potem podniosła znowu głowę i patrząc na Łozowicza, zapytała szybko:
I pan nie wiész co z tego wszystkiego ostatecznie dla nich wyniknąć może?
— Z czego? dla kogo? lękliwie zapytał pan Fabian, bo tocząca się rozmowa była dlań drażliwą i przykrą.
Kobiéta uczyniła niecierpliwe, gwałtowne poruszenie.
— Mój Boże jakże pan mię dziś niecierpliwisz. Czyliż o antypodach mówimy, albo o królu Popielu? No... co z egzekucyi téj wyniknie... dla Mieczysia?
— Sprzedadzą Orchów, gładząc łysinę, szepnął Łozowicz.
— Pocóż go ma sprzedawać kto inny? czyż Mieczyś sam sprzedać go nie może, nam te pieniądze oddać, a sam z kapitałem gdziekolwiek wyjechać?
— Zapewne... zapewne... że takby mogło być, bąkał Łozowicz; ale, widzi pani, pan Mieczysław jest uparty... ma on to przekonanie, że Orchowa dobrowolnie sprzedawać nie powinien.
Blade usta Lili złożyły się znowu do ironicznego uśmiechu.
— Biedny Mieczyś! rzekła, on wierzy jeszcze w obowiązek, a nie wie że to przesąd i nawet najgorszy, najszkodliwszy ze wszystkich przesądów.
Milczała chwilę, z twarzą znowu ukrytą w poduszce, poczém, podnosząc głowę, dodała:
— No, ale ostatecznie, czy powiész mi pan kiedy co z tego będzie?
Łozowicz przyparty był do muru i odpowiadać musiał.
— Z téj sprzedaży, rzekł... będzie wielka bieda... Wiadomo wszystkim, że z licytacyi majątki sprzedają, się za bezcen.. więc bardzo być może iż panu Mieczysławowi nie pozostanie nic, albo prawie nic.
Po tych słowach panowało między dwojgiem tych ludzi dość długie milczenie. Lila szklanemi oczami wpatrywała się w przeciwległą ścianę. Po chwili, nie zmieniając kierunku wzroku, bardzo cicho wymówiła:
— Czy pan słyszałeś o tém, że Mieczyś i jego żona wzięli do siebie mego Konradka?
— Słyszałem, pani.
— Brygisia jeździła niedawno do Orchowa, do swoich krewnych i widziała tam jego... Mówiła mi że hoduje się dobrze i jest bardzo ładny.
Łozowicz nie odpowiedział nic i miał właśnie rozpocząć rozmowę o innym jakimś, piérwszym lepszym przedmiocie, gdy Lila poruszyła się gwałtownie i zatapiając znowu twarz w poduszkę, zawołała głosem, w którego stłumionych dźwiękach czuć było gorączkę pragnienia i niecierpliwości:
— O mój Boże! mój Boże! żeby to już prędzéj, prędzéj nastąpić mogło!
— Co takiego? zapytał Fabian, przelękniony niemal gwałtownością ruchu i głosu kobiety.
Ona nie odpowiadała przez chwilę, pogrążona w marzeniu. Wyprostowała się potém powoli i ze skronią na dłoni opartą, ze spuszczonemi oczami zcicha mówić poczęła:
— Ja sama niewiem doprawdy co się ze mną dzieje. Nigdy nie wyobrażałam sobie, aby w kimkolwiek istniéć mogły takie sprzeczności, jakie istnieją we mnie. Wiem dobrze, jestem najmocniéj przekonaną, że wszystkie formalności które zwykle towarzyszą pobraniu się dwojga ludzi, są pustą formą tylko, przesądem, pozostałością dawnych, ciemnych czasów; wiem że zwracanie uwagi na krzyki bezmyślnego tłumu, które ludzie nazywają opinią publiczną, jest niedorzecznością i także przesądem. A jednak... nie wiem doprawdy dlaczego, ale taki mi teraz strach przed ludźmi... tak mi trudno na ich patrzyć!.. Czy wié pan, panie Fabianie, że lękam się wyjść na ulicę, bo zdaje mi się że wszyscy tam na mnie patrzyć będą z niechęcią i z pogardą... Och! a ja pogardy ludzkiéj znieść nie mogę!.. nie mogę!...
Przysłoniła oczy dłonią i milczała chwilę. Nagle jednak podniosła głowę i zawołała z wybuchem:
— Któżby się tego mógł spodziewać? Któżby się mógł spodziéwać, że kiedyś będzie ze mną tak, jak jest teraz? Gdy byłam dorastającą dziewczynką, myślałam... marzyłam, iż cały świat na kolana przedemną upadnie i hołdy mi złoży — a teraz cały świat mną gardzi!
Uśmiéchnęła się gorzko i dodała:
— Dziwne pan miałeś przeczucie, panie Fabianie, gdy dawniéj, dawniéj jeszcze... nazywałeś mię czarną lilią.
Łozowicz zmieszany był temi zwierzeniami młodéj kobiéty, a bardziéj jeszcze wzruszony.
— Mój Boże! szepnął, niech pani tak nie rozpacza!..
Lila wyprostowała się.
— Ja rozpaczam? zawołała z gniewem prawie. Zkąd panu wyrażenie takie do myśli przyjść mogło? Ja jestem szczęśliwą, najszczęśliwszą w świecie kobiétą, tylko czasem zanadto jeszcze słabą, lękliwą i trochę... przesądną... Nie dorosłam do wysokości prawdziwego odważnego człowieka, a Ildefons mówi, że to jest skutek przyzwyczajenia... Wiem jednak że wszystko będzie dobrze... Gdy tylko sprawa moja rozwodowa zostanie ukończoną, pobierzemy się z Ildefonsem, według przesądnych wymagań świata... Wtedy wejdę znowu pomiędzy ludzi i śmiać się będę z ich niedorzecznych, przestarzałych przesądów... Pojadę wtedy zaraz do Mieczysia, Konradka wezmę do siebie i będę go ślicznie ubiérała. Ildefons nie lubi życia na wsi i ja go nie lubię. Zamieszkamy więc w stolicy, ale na zabawach bardzo rzadko bywać będę, bo najlepiéj mi z Ildefonsem sam na sam.... To téż nigdy, nigdy rozstawać się z sobą nie będziemy, jabym.. bez niego ani jednego dnia przeżyć nie mogła!
W ten sposób kilka chwil jeszcze marzyła głośno. Łozowicz, słuchając, nizko pochylił głowę, a na twarzy jego malował się głęboki smutek. Wiedział on dobrze iż sprawa rozwodowa, tak mocno młodą kobietę zajmująca, ani rozpoczętą jeszcze była. Spojrzał na zégarek, a widząc że pora mu wielka podążyć do jednego z domów, w których udzielał lekcyj muzyki, wstał z krzesła.
— Jakto, idziesz już pan? zawołała Lila.
Muszę, odpowiedział Łozowicz i stając przed młodą kobietą, patrzył na nią wzrokiem przyjaznym, serdecznym, lecz poważniejszym niż zwykle.
— Muszę iść, powtórzył. Od tych lekcyi które daję, zależy teraz po większéj części byt mój i rodziny mojéj...
Wziął rękę jéj i zatrzymał ją w swéj dłoni.
— Mówiłaś pani dziś zemną otwarciéj niż zwykle, zaczął łagodnie i prawie nieśmiało, dziękuję pani za to... Przykro mi, bardzo przykro, że nateraz w niczém dopomódz jéj nie mogę. Jeżelibyś pani jednak znalazła się kiedy w położeniu... w położeniu trudném... niech pani przypomni sobie o mnie, jako o szczérym, starym, swym przyjacielu. Wszak pani przyjaźni przynajmniéj nie nazywasz jeszcze przesądem?
Ostatnie wyrazy wymawiając, uśmiéchnął się smutnie jakoś. Możnaby nawet było rzec, iż w uśmiechu tym zabłąkał się cień ironii, gdyby ironia, choćby najlżejsza, nie była niepodobną dla tych ust łagodnych, dobrodusznych, które przez całe życie mówić umiały tylko o kwiatach, gwiazdach, poezyi i... litości.
W czasie gdy powyższa rozmowa toczyła się w saloniku Lili, Ildefons Porycki szerokiemi krokami i z pochyloną głową dążył do biura telegraficznego, niezbyt daleko od ustronnéj kamieniczki położonego. I znowu niepokój, gwałtowniejszy jeszcze niż przed parą miesiącami, malował się na twarzy głównego agenta. Wbiegł prawie do wielkiéj sali, telegraficznemi przyrządami napełnionéj, i oddał urzędnikowi depeszę na kartce papiéru nakreśloną, a zawiérającą następujące słowa: „Ostatni list twój uważam za wynik chwilowego uniesienia. Proszę i rozkazuję, abyś pozostała tam gdzie jesteś. Jeżeli uczynisz to o czém pisałaś, zaszkodzisz najwięcéj saméj sobie. Ja wyjeżdżam ztąd jutro. Dokąd... uwiadomię cię o tém we właściwym czasie.”
Następowały imię i nazwisko kobiéce, jakotéż nazwa zapadłéj jakiéjś miejscowości wołyńskiéj.
Opuściwszy biuro telegraficzne, w kilka minut potém wszedł do saloniku Lili. Młoda kobiéta, siedząc przy stole, na którym paliła się już lampa, układała w hebanowéj szkatułeczce różne biżuterye, wstążki i drobnostki. Jak zwykle bywało, tak i teraz, twarz jéj na widok wchodzącego zajaśniała uśmiéchem. Lekki rumieniec nawet przesunął się po bladém czole i schudłych policzkach.
— Od rana prawie nie widziałam cię dziś, Ildefonsie! zawołała, podając mu rękę.
Ani w głosie jéj, ani na twarzy nie było śladu dawnéj jéj, pieszczotliwéj i wabnéj zalotności. Gdy czyniła lekką tę wymówkę, czarne oczy jéj okryły twarz stojącego przed nią mężczyzny spojrzeniem pełném gorącego uczucia. Kochała!... kochała tym razem prawdziwie... i do miłości téj przywiązała całą swą istotę, jak rozbitek przywiązuje się do ostatniéj pozostałéj mu deski ocalenia. Nie był to już tym razem kaprys ognistéj wyobraźni, wyskok zalotności, chwilowe uniesienie zmysłów... była-to tkliwość głęboka, wiara niezachwiana, namiętność ogarniająca wszystkie władze ducha. Ale i on także, stojąc przed nią i rękę jéj w swéj dłoni trzymając, patrzał na nią dziwnie, niezwykle. W spojrzeniu tém było coś palącego i aż do głębi młodą kobiétę przenikającego, była w niém wyraźna, gwałtowna trwoga jakaś.
Usiadł i przyciągnął ją zlekka ku sobie.
— Lilo, zaczął cichszym niż zwykle głosem, mam ci cóś ważnego do powiedzenia.
Z oczu kobiéty strzelił promień radości.
— Rozwód mój... zapewne kończy się... może jest już skończony... zawołała.
Ciężka chmura przesunęła się na słowa te po czole głównego agenta.
— Nie, odparł porywczo, opryskliwie niemal, nie o tém mówić chciałem teraz; chciałem ci powiedziéć, że musiémy ztąd wyjechać.
Kobiéta patrzyła nań zdziwiona, ale i ucieszona czegoś zarazem.
— Dokąd? czy na długo? zapytała.
— Nie wiem jeszcze ani dokąd, ani na jak długo, odpowiedział Porycki, prawdopodobnie na parę tygodni tylko, na miesiąc najdłużéj... Mam tu interesa, których nie mogę opuścić zupełnie, dla których wrócić będę musiał. Tymczasem jednak wyjadę na czas jakiś, bo kto wié do jakich ostateczności dojść, na co ważyć się może ta egzaltowana, bezrozumna kobiéta...
— O jakiej kobiécie mówisz, Ildefonsie? ze zdumieniem, ale zarazem z płomienną błyskawicą w oku wykrzyknęła Lila.
On obudził się jakby z zadumy głębokiéj, śród której wymówił to, czego za nic w świecie wymówićby nie chciał. Na wykrzyk kobiéty odpowiedział przymuszonym uśmiechem.
— Mówiłem, rzekł, o osobie, z którą miałem niegdyś interesa prawne, a któréj przybycie byłoby teraz dla mnie bardzo niemiłém.
— Czy ci to szkody i przykrości jakie przynieśćby mogło? z niezwykłą sobie troskliwością o innych zapytała Lila.
— Wielkie szkody, a większe jeszcze przykrości, odpowiedział mężczyzna.
— A więc jedźmy! jedźmy! dziś! zaraz! mówiła kobiéta. Ja nie chcę żeby ci kto przykrości wyrządzał... I bez tego cierpiałeś już wiele. Jedźmy! jedźmy!
Nagle pochyliła się ku niemu. Ciemna błyskawica przebiegła znowu po rozpromienionych jéj źrenicach.
— Kto to taki ta kobiéta? zapytała ciszéj.
— Mówiłem ci już... zaczął Porycki...
Ale ona nie dała mu skończyć.
— Może ty ją kochałeś kiedy? szeptała, może ona ciebie kocha? Dlaczego jéj unikasz? powiedz mi wszystko....
Obie dłonie splecione złożyła na jego ramieniu i śliczną głowę swą w tył nieco odrzuciwszy, mówiła daléj:
— Musisz mi to przebaczyć, Ildefonsie, że jestem o ciebie, o miłość twoję zazdrosną.... Wiem, bo mówiłeś mi nieraz o tém że miłość powinna być wolną jak ptak i że nikt nie ma prawa zabiérać jéj sobie na wyłączną własność.. Ale ja, drogi mój, nie dorosłam jeszcze do wysokości téj, na któréj ty sam stoisz... nie mogę żadnym sposobem przypuścić, aby to, com ja ukochała, należéć mogło nie do mnie jednéj, ale jeszcze i do kogoś innego.... Wszak upewniałeś mię nieraz, że nigdy żadnéj w świecie kobiéty nie kochałeś, tak jak mnie kochasz.
— Nigdy, potwierdził mężczyzna, a z wyrazu oczu jego, które zwolna i z rozkoszą przesuwały się po ożywionych w téj chwili, cudnie pięknych rysach kobiéty, poznać można było że mówił prawdę.
— I nikogo nigdy kochać nie będziesz prócz mnie? pytała daléj.
— Nikogo! potwierdził mężczyzna.
— O, jak to dobrze! dobrze! mówiła daléj Lila, białe, delikatne dłonie swe silniéj zaciskając na jego ramieniu; bo i cóżby się ze mną stało, gdybyś ty mnie opuścił, gdybym wierzyć przestała w uczucie twe dla mnie, w przyszłość naszę wspólną, nierozdzielną, wierzyć bez granic we wszystkie słowa twoje? Gdybym utraciła ciebie, wszystkobym utraciła! bo i cóżby mi na ziemi zostało? Wyrzekłam się wszystkiego.... wzgardziłam wszystkiém: opinią świata, rodziną moją, dzieckiem. Ale nie żałuję tego, nie, nie żałuję, gdy jestem przy tobie, gdy na ciebie patrzę, gdy wiem że tak ze sobą, kochający się, szczęśliwi, pozostaniemy już nazawsze!
Uśmiéch nieopisany przesuwał się po blado-różowych jéj ustach i zarazem łza srébrzyła czarne jéj źrenice, gdy szepcąc wyrazy bezgranicznéj wistocie tkliwości i ufności, pochyliła nieco głowę i czoło swe na rękach splecionych złożyła. On palącym się wzrokiem ogarniał przez chwilę głowę tę przedziwnie kształtną, strojną, tak niegdyś płochą, lecz teraz tak ufną, ognistą i zarazem korną. Na twarzy jego odmalowała się męka jakaś wewnętrzna. Znać było że człowiek ten dotknięty także został płomiennym mieczem pięknego acz posępnego ducha, który po świecie całym, śród złych i dobrych zarówno, sieje iskry i żużle wielkich namiętności....
— Lilo! śliczna moja pani! Lilio ty moja biała!
Szept ten płynął nad splotami czarnych jéj warkoczy, jak powiéw cichy a gorący.
— Biała? odrzekła kobiéta, podnosząc na niego oczy upojone i uśmiéchając się, jak się uśmiécha dziécię we śnie marzące. Nie, nazywano mię niegdyś Czarną lilią.... i jestem teraz w oczach świata czarną. Ale ty zdejmiesz ze mnie tę barwę ponurą, nieprawdaż? przed całym światem powiész, że mię kochasz i że nigdy nikogo prócz mnie kochać nie będziesz. Wtedy, mój jedyny, śmiało i dumnie patrzyć będę na ludzi i powiem wszystkim: jestem jego żoną! O! jaką ja będę wtedy wesołą, szczęśliwą!
Ciemne, głębokie rumieńce przesuwały się po twarzy głównego agenta, a wzrok jego z tajemném jakiémś wytężeniem myśli tkwił w przestrzeni, gdy ona podniosła znowu głowę szybkim ruchem i patrząc mu w twarz, zapytała wpół żartobliwym, wpół gwałtownym tonem:
— Kto to taki ta kobiéta?
Ildefons uczynił nagłe poruszenie, jakby chciał powstać; ale białe, delikatne dłonie Lili zacisnęły się wkoło jego ramienia.
— O! zawołała z wyrazem przestrachu i błagania w oczach, nie gniéwaj się tylko na mnie, proszę cię, nie gniéwaj się na mnie. Nie będę już ciekawą i o panią tę nie zapytam nigdy, tylko.... nie odchodź!
Miłość téj kapryśnéj, gwałtownéj kobiéty dziwnie pokorną była i niewolniczą. Ale tak bywa zwykle: nikt łacniéj nie podpada panowaniu innych jak ten, który nad sobą samym panować nie umié.
Na dziedzińcu zaturkotały koła miejskiéj doróżki. Był-to w mieście dość dużém i ludném odgłos tak pospolity, że w zwyczajnych okolicznościach nie zwróciłby z pewnością niczyjéj uwagi. Ale Porycki zdawał się być mocno przez odgłos ten uderzonym. Podniósł żywo głowę i wsłuchiwał się w niego.
Przez parę minut panowała znowu cisza zupełna. Nagle dał się słyszéć na schodach szmer kroków i niewyraźnych rozmów, śród których wyróżniał się cienki, na jękliwą nutę nastrojony głosik dziecinny.
Kroki i głosy minęły drzwi przedpokoju Lili i wstępowały wyżéj, na drugie piętro, posiadające jedno tylko mieszkanie, przez Poryckiego zajmowane. Lila, która zaciekawiona, jak zawsze, każdym niezwyczajnym trochę szelestem w domu, z wytężoném uchem na drzwi patrzyła, zwróciła się nagle ku towarzyszowi swemu. Ale obojętne i tylko ciekawością obudzone pytanie, które miała na ustach, znikło z jéj myśli, gdy ujrzała teraz twarz jego dziwnie zmienioną i wzburzoną.
— Co to jest? Ildefonsie! co ci się stało? zawołała i w nagłym przystępie niewytłumaczonéj obawy pochwyciła jego rękę.
Ale on usunął ją od siebie ruchem gwałtownym niemal i porwawszy się z siedzenia, z wyprężonemi na czole żyłami, z zaciśniętemi usty biegł ku drzwiom. Zdawać się mogło że śpieszył, aby zapobiedz grożącemu niebezpieczeństwu jakiemuś. Zaledwie jednak zdołał przebyć bawialnię gdy otworzyły się drzwi przedpokoju i wszedł przez nie jego służący.
— Proszę pana, rzekł, pani jakaś przyjechała i chce widziéć się z panem.
— Kto? jaka pani? zkąd? wykrzyknął Porycki, po którym znać było że w nadzwyczajném wzburzeniu swém nie wiedział sam dobrze co mówi i czyni.
— Doróżkarz mówił że ze stacyi kolei ją tu przywiózł, odparł zalękniony sługa; skarżył się że ciężko mu było dla konia, bo jest tam jeszcze troje dzieci....
— Milcz! przerwał Porycki zdławionym głosem i przelotne spojrzenie rzuciwszy na Lilę, która z osłupieniem rozmowy powyższéj słuchała, szedł znowu ku drzwiom. Ale — było już zapóźno. Za plecami odepchniętego i przelęknionego sługi otworzyły się drzwi, a do mieszkania wbiegła raczéj niż weszła kobiéta wysoka, szczupła, prowadząc za rękę małą, cztéroletnią może dziewczynkę: dwoje innych dzieci, starszych, chłopak i dziewczynka, weszło za nią.
— Więc ty tu mieszkasz, Ildefonsie, nie tam na drugiém piętrze? ozwał się z za czarnéj woalki, która twarz przybyłéj przysłaniała, głos dosyć ostry. Wiem że strasznie zły jesteś na mnie za to że przyjechałam, ale nie mogłam już dłużéj żyć w tym przeklętym kącie, w którym mię z dziećmi zostawiłeś bez chleba prawie, na łasce Opatrzności. Nie patrz na mnie tém swojém okropném spojrzeniem, które znam aż nadto dobrze i którego przestałam się lękać; bo i cóż ja nieszczęśliwa, oszukana i opuszczona kobiéta mam do stracenia na tym świecie? Oto spójrz lepiéj na dzieci te: nie wyglądają jak królewicze, nieprawdaż? No, dzieci, przywitajcie się przecie z tym panem!
Dzieci, zamiast usłuchać rozkazu, przygarnęły się do przybyłéj kobiéty i chórem, acz zcicha, zaszlochały. Porycki pochwycił ją za rękę.
— Idź ztąd, wymówił zdławionym głosem, to nie jest moje mieszkanie.
— Nie twoje? odparła kobiéta, a więc dobrze, pójdę tam na górę.... Ale czemuż kazałeś mi tak długo czekać na siebie?
Ogarnęła ramionami gromadkę dziatwy i zwróciła się ku drzwiom. Za nią, przygryzając wargi aż do krwi, parę kroków postąpił Porycki. Ale za odchodzącymi ozwał się nagle z przeciwnego końca saloniku wykrzyk głośny i przeciągły:
— Ildefonsie! co to wszystko znaczy?
Na odgłos ten, niespodzianie usłyszany, odchodząca z dziećmi kobiéta zwróciła się twarzą ku pokojowi. Dotąd, zajęta cała widokiem człowieka do którego przybyła, nie spostrzegła ona Lili siedzącéj w cieniu. Teraz oczy jéj uderzone zostały tą czarującą piękną postacią kobiécą, która wysunęła się na pełne światło i stała dłonią o stół oparta. Smukła, delikatna kibić Lili drżała lekko śród powłóczystych, bogatych fałd jedwabnéj jéj sukni, a wielkie oczy, rozszérzone od zdumienia, spoglądały na Poryckiego i na przybyłą kobiétę z wyrazem naglącego, trwożnego, lecz zarazem i groźnego niemal pytania.
Nagle przybyła, jakby uderzona myślą jakąś czy przypomnieniem, postąpiła w głąb pokoju i z twarzy swéj odrzuciła przysłaniającą ją woalkę. Parę zaledwie kroków dzieliło teraz dwie te kobiéty. Patrzyły na siebie przez sekund kilkanaście tak uparcie, jakby z pamięcią swą walczyły, dopominając się od niéj objaśnienia przypomnień niezupełnie jeszcze wyraźnych, aż wreszcie z ust ich wybiegły dwa jednocześnie wydane okrzyki:
— Julia!
— Lila!
Przez chwilę zdawać się mogło, że rzucą się sobie w objęcia; ale Lila piérwsza cofnęła się o kroków parę i zawołała:
— Dlaczego ty tu jesteś? Julio! Pocoś tu przyjechała? Pamiętasz ten list, który do mnie pisałaś niegdyś... niegdyś?... Czy wyszłaś za mąż?... czy mężowi twemu Ildefons na imię?... Mój Boże! ja sama nie wiem doprawdy co mówię! Julio! moja droga Julio! ja cię dawniéj tak kochałam!. powiédz mi.... czy to twój brat?..
Mówiąc to, drżała coraz bardziéj, splatała ręce i wyciągała je ku dawnéj swéj przyjaciółce, jakby, tknięta straszliwém światłem, które do myśli jéj przedziérać się zaczynało, błagać ją chciała, aby słowem dla niéj okropném nie zmiażdżyła serca jéj zdjętego śmiertelną trwogą. Lecz po tém właśnie wzruszeniu, po bezładzie słów i nawpół błagalnym, nawpół błędnym wyrazie jéj oczów, przybyła kobiéta domyśliła się znać wiele, bo gorzki uśmiéch zadrżał znowu na jéj ustach, a wskazując ręką Poryckiego, rzekła stłumionym, boleścią i szyderstwem dźwięczącym głosem:
— To nie jest mój brat, Lilo! to mój — mąż!
Głuchy jęk ozwał się w piersi Lili. Oczy jéj osłupiałe, szklane zwróciły się na twarz Ildefonsa. Ale twarz ta blada miała na sobie wyraz wściekłego gniewu, połączonego z głucho uczuwaną, niemą rozpaczą.
— Ildefonsie! szepnęła kobiéta, powiédz mi że to nieprawda.
— Nieprawda? wykrzyknęła Julia, ty mi jeszcze nie wierzysz, Lilo! Oto dowód.... nasza metryka ślubna, którą, znając dobrze człowieka tego, przywiozłam ze sobą.... Zobacz, przeczytaj!
Mówiąc to, wydobyła szybko z za stanika sukni wielki arkusz papiéru, z urzędowym stemplem, i rozpostarła go pod światłem lampy. Lila machinalne tylko i przelotne spojrzenie rzuciła na papiér, poczém wzrok jéj szklany, martwy zwrócił się znowu na twarz mężczyzny.
— Powiédz mi że to nieprawda! powtórzyła jednostajnym, stłumionym szeptem.
Teraz stał on już przy niéj. Ślad owéj dawnéj, na wszystko ważącéj się przytomności umysłu zaświecił w jego oczach.
— A więc tak, Lilo, to prawda! W chwili szału uczyniłem ten krok niedorzeczny, którego potém żałowałem. Ale.... Lilo....
Chciał wziąć jéj rękę; lecz ona gwałtownym ruchem odsunęła się od niego. Rumieńce szkarłatne twarz jéj oblały. Była w téj chwili uosobieniem śmiertelnego bólu i śmiertelnéj również urazy.
— O! zawołała, mówiłeś mi pan, że jéj nie znasz, że jesteś wolny.... że.... że... O Boże! cóż więc się zemną stało? Kim pan jesteś?...
Mówiła to jak w obłąkaniu, jak któś co nagle ujrzy przed stopami swemi grunt kwiecisty zmieniony w otchłań, oblicze, ukochane przeobrażone w paszczę potworu.
— Kim on jest? zaczęła Julia, spoglądając z kolei na dwoje ludzi tych, których historyą i związki zupełnie już teraz odgadła: ja ci to powiem, Lilo! Ukazał ci się zapewne z tytułem i nazwiskiem hrabiego Poryckiego. Kłamstwo! nazywa się on wcale inaczéj, prosto, gminnie, a jedynym tytułem, który prawnie posiadać może, jest: nikczemnik! Prawił ci wiele o swoich nieszczęściach, które zwyciężył niby rozumem i odwagą. Kłamstwo! Nieszczęścia były zrazu... ale zamiast odwagą i rozumem, obronił się on przeciw nim obłudną chytrością, przebiegłym i bezsumiennym sprytem. Upewniał cię, że jest wolnym od wszelkich związków rodzinnych i pojmie cię za żonę w obec Boga i ludzi. Kłamstwo! Oto ja jestem żoną jego, a te nieszczęśliwe istoty są jego dziećmi! Mówi ci że ożenił się ze mną w chwili szału. Kłamstwo! Ja to byłam szaloną, bo ujrzałam w nim swój ideał, uwierzyłam w rycerskość jego i szlachetność. Pojął mię za żonę dla ówczesnych wyrachowań swoich, mniejsza o to jakich, dość że osoba moja, może piękność, były mu wtedy potrzebne. Wkrótce jednak w życiu jego zmieniły się okoliczności i potrzeby... więc rzucił mię!... Przez cztéry lata nic nie słyszałam o nim; potém dowiedziałam się że jest tu. Pisałam, prosiłam, aby przypomniał sobie jeżeli już nie o mnie, to o dzieciach swoich.. ale serce jego kamienne nie miało dla nas litości. Postanowiłam więc upomnieć się o prawa swoje i — przyjechałam!
Gwałtownym ruchem zdjęła z głowy kapelusz, z ramion zrzuciła podróżne okrycie i zawołała:
— Patrz, co on ze mnie uczynił! Gdzie młodość moja i piękność? gdzie dawne stroje moje? gdzie dawna Julia Grejs?
W istocie z pięknéj owéj Julii pozostał cień zaledwie. Miała ona najwyżéj lat 30, a wyglądała na czterdzieści kilka. Policzki jéj były wychudłe i zżółkłe, czoło pomarszczone, włosy do połowy prawie zbielałe. Jedne tylko oczy, jakkolwiek spłowiałe także i zapadłe, blaskiem swym i wyrazistością przypominały przeszłość minioną.
— A teraz, mówiła daléj Julia, drżącą rękę wyciągając ku dzieciom, popatrz na nie, a zobaczysz, jak wyglądają opuszczenie, siéroctwo, nędza...
Dzieci, mało lub nic nie rozumiejąc odegrywającéj się przed niemi sceny, skupiły się w pobliżu pieca. Z nędznych okryć i podartych chustek któremi były odziane, drobne twarzyczki ich wyglądały blade, chude, zziębłe.
Lila słuchała i patrzyła, nie czyniąc poruszenia najlżejszego. Jak błyskawice po chmurném niebie, tak po tle źrenic jéj nieruchomych i przepaścistych mknęły i krzyżowały się myśli szybkie a płomienne. O czém myślała, stojąc tak twarzą w twarz z zasadami jego, które przyjęła za swoje? W kobiécie téj opuszczonéj, przedwcześnie zestarzałéj ujrzała ona może odwrotną stronę tego różowego obrazu, w którym Ildefons przedstawiał jéj zwykle niezbite prawa i niewyczerpane rozkosze — wolnéj jak ptak miłości! Patrząc na wynędzniałe te, blade, widokiem ojca własnego przerażone twarzyczki dziécięce myślała może iż widzi skutki drugiéj zasady jego, która opiéwała nieważność i nicestwo związków rodzinnych! Nad tym stosem kłamstw i oszukaństw, o tyle trywialnych, o ile zbrodniczych, który wzniósł się teraz przed jéj oczami, unosiły się i jaskrawym blaskiem przed nią świéciły wszystkie złorzeczenia i pośmiéchy, które sam ciskał i ją ciskać uczył na ideę — obowiązku!
Umysł Lili pracował znowu widocznie, tak jak owego fatalnego dla niéj wieczoru, w którym on piérwszy pobudził go do ruchu i myślenia; ale mozolne to, rozpaczne przyglądanie się stojącym przed nią zagadkom ludzkiego życia, mącone było i rwane co chwila straszną burzą uczuć. Stała wciąż jak przykuta do miejsca. Julia patrzyła na nią wpół nienawistnemi, wpół litującemi się oczami, i ciężkie milczenie trwało przez minut parę w pokoju. Milczenie to przerwaném zostało zniżonym aż do szeptu prawie głosem męzkim.
Ildefons Porycki stał przy młodéj kobiécie i mówił do niéj z dźwiękiem usilnego przekonywania w głosie i z wyrazem namiętnéj, rozkazującéj niemal prośby:
— Uspokój się, Lilo! Nie mówiłem ci o sobie całéj prawdy, ale postępując tak, miałem na celu stopniowe przygotowywanie sił twoich i twego umysłu do zrozumienia i zwalczenia wszystkiego, cokolwiek spotkaćby cię mogło. Związek mój z Julią jest błędem mojéj młodości, ciężarem przykrym i niczém więcéj. Ciężar ten dźwigać już muszę na sobie, cóż robić? Zabezpieczę byt jéj saméj i jéj dzieciom, ale miłość moja będzie zawsze do ciebie tylko należała!... Lilo! czyż jesteś jeszcze dzieckiem? czy umysł twój nie dorósł do wysokości położenia takiego? czy zabraknie ci odwagi? czy zlękniesz się głupiéj wrzawy motłochu? czy jak słabe dziécię, dobrowolnie wyrzeczesz się szczęścia swego i zdepczesz zarazem moje?
Wpatrzona w niego széroko roztwartemi oczami, drżąca znowu cała, milczała długo. Na śmiertelnie bladéj twarzy jéj malowała się trwoga bezgraniczna, połączona z instynktową, nieprzezwyciężoną ohydą. I wtedy dopiéro uczyniła gwałtowne poruszenie i w tył się cofnęła gdy złudzony milczeniem jéj i drżeniem, sięgnął on po jéj rękę.
— Nie szepnęła, nie! nie!
I nic więcéj wymówić nie mogła; tylko z dłonią jakby ku odepchnięciu wyciągniętą naprzód, cofała się wciąż, oddalając się od niego.
On gniéwnie zwrócił się ku Julii.
— Idź ztąd, wymówił przez zaciśnięte zęby, ręką na drzwi wskazując, idź tam na górę... zostaw mnie z nią!
— Nie! wykrzyknęła Lila przeszywającym teraz głosem, nie! nie!
Porwała szal zawieszony na poręczy krzesła i zarzuciwszy go na głowę i ramiona, wybiegła. Za nią wybiegł i Porycki. Po kilku minutach wrócił do saloniku, rzucił szybkie wejrzenie na to miejsce pokoju, w którém siadywał z nią najczęściéj i obiema dłońmi ścisnął sobie głowę.
— Przekleństwo! zawołał sam do siebie. Nie chciała za nic wrócić... pobiegła... nie wiem dokąd... Zdaje mi się że utraciła zmysły... Kocham ją jak szaleniec!.. A sprawa z jéj bratem!... Co teraz uczynię?...
Julia powoli zwróciła twarz swą ku niemu.
— Co uczynisz? rzekła szydersko. To coś czynił przez całe życie. Jutro, pojutrze wyjedziesz w strony gdzie cię jeszcze nie znają, przemienisz teraźniejszą skórę swą na inną, będziesz znowu dobijał się fortuny, uwodził kobiéty i okłamywał wszystkich.




Fabian Łozowicz wracał z lekcyi muzyki i otulając się przed chłodem w swój wynoszony płaszcz z peleryną, szedł chodnikiem, — gdy na przeciwnéj stronie ulicy spostrzegł śród gęstego mroku, tu i owdzie zaledwo rozpraszanego chwiejném światłem latarni, szybko mknącą postać kobiécą. Wzrostem i kształtami kibici postać ta przypominała mu Lilę. Stanął i popatrzył na nią uważnie, lękając się omyłki i nie śmiąc się zbliżyć. Kobiéta na którą patrzył szła wciąż przeciwległym chodnikiem, coraz prędzéj i prędzéj. Nagle żółtawy błysk latarni przemknął po jéj twarzy. Łozowicz poznał Lilę. W mgnieniu oka był już przy niéj.
— Na Boga! zawołał, co pani jest? dokąd pani idziesz o téj porze, sama jedna?
Kobiéta, usłyszawszy tuż przy sobie głos ludzki, z lekkim krzykiem w tył się rzuciła. Łozowicz ujął rękę jéj drżącą i jak lód zimną. Wtedy dopiéro poznała go. Głuche, łez pozbawione łkanie wstrząsnęło jéj piersią.
— Dokąd pani idziesz? nagląco pytał Fabian.
Siliła się długo, aby ze zmąconego umysłu swego wydrzeć odpowiedź jaką, aż ledwie dosłyszalnie szepnęła:
— Nie wiem!
— Boże! cóż się to stało? pani jesteś tak bladą, jakby nieprzytomną! drżysz cała! Czy chcesz pani, abym cię odprowadził do twego mieszkania?
Uczyniła znowu poruszenie takie, jakby uciekać chciała i rękę swą z dłoni jego wyrywając, krzyknęła głośno:
— Nie! nie! nie!
W głowie Łozowicza błysnęło światło. Domyślił się że zajść tam musiało cóś strasznego. Nie wiedział sam co ma czynić. Wzruszony był bardzo, ale więcéj jeszcze zmieszany. Nagle w oku Lili błysnęło z napełniającéj je grozy uczucie inne. Było to uczucie gwałtownego przeszywającego bólu. Wyciągnęła ku staremu przyjacielowi swemu obie ręce i stłumionym głosem zawołała:
— Ratuj mię pan! jam sama na świecie!... sama!... sama!... We mnie i przedemną pusto!... ciemno!...
Położył rękę jéj na swém ramieniu i chwiejącą się prowadził chodnikiem ulicy: milczała... Spoglądał na nią niekiedy: patrzyła w ziemię.




W dwóch pokoikach, oknami na wązką uliczkę wychodzących, pełno było osób i gwaru. W malutkiéj bawialni, dokoła palącéj się na stole lampy, siedziało kilka kobiét podżyłych, lub całkiem starych, pomiędzy któremi wyróżniała się wysoka chuda postać pani Adeli, trzymającéj się prosto i bardzo szybko a pilnie robiącéj pończochę. Obok niéj blada, szczupła, przygarbiona nieco, siedziała żona Augustyna Szyłły, z wiekuistą swą koronką w ręku. Daléj széroko rozkładała fałdy swéj staréj jak świat jedwabnéj sukni pani Eustachia, wiążąca bawełnianą siatkę. Daléj jeszcze znajdowały się tam trzy czy cztery kobiéty inne, obracające również szydełkiem lub iglicą. Wszystkie osoby te zajmowały miejsca na kanapie i fotelach, które niegdyś w ładnym łozowickim salonie figurowały, a teraz pokrowcami z białego płótna starannie owinięte szczególną sprzeczność ze szczupłością izdebki, z jéj przybrudnym sufitem i ogólném ubóstwem przedstawiały. Kobiéty gawędziły. W głębi bawialni, w półcieniu, na nizkich stołkach, lub na grubych, chropawych deskach podłogi, siedziało czworo młodszych dzieci Łozowiczów, wraz z dwojgiem innych, które w odwiedziny ze sobą przywiodła jedna z goszczących tu kobiét. Dzieci gwarzyły głośno i wesoło.
Ale i w drugim pokoju, jedną świecą oświetlonym, gwarnie téż i wesoło było. Tu dokoła ścian stały łóżka mniejsze i większe, kufry, skrzynie i szafy. Na kufrach i skrzyniach siedziały młode panny; więc trzy córki Szyłłów i Ludka. Obok nich, o komódki i poręcze łóżek wsparci, stali młodzi kawalerowie; więc Ignaś Szyłło, Apolek Łozowicz, młodszy brat jego, na dorosłego już kawalera pozujący, i dwaj inni młodzieńcy, synowie przyjaciółek i codziennych towarzyszek pani Adeli. Zebranie to, aczkolwiek liczne, nie było przecież żadną niezwykłą okolicznością spowodowane, lecz przeciwnie odpowiadało w zupełności codziennemu, panującemu w pokoikach tych trybowi życia.
W ciemnéj sionce szumiał na glinianéj podłodze olbrzymi samowar; w kuchence stały na stole przed wieczorem jeszcze przez panią Adelę pokrajane, a na kilku talérzach spiętrzone chléb, bułki i masło.
W oczekiwaniu na zwykły wieczorny posiłek, towarzystwo bawiło się, z pozoru przynajmniéj sądząc, bardzo przyjemnie. Dzieci igrać poczęły w kota i myszkę, przyczém przewracały stołki i hałasowały straszliwie. Panienki żywe a żartobliwe utarczki prowadziły z kawalerami.
Pomiędzy starszemi paniami jednak, wkoło kanapy, rozmowa słabnąć zaczynała. Jednocześnie prawie uczuły wszystkie, że w ustach im zaschło. Wyglądać zaczęły herbaty i raz po raz zérkały na pęk kluczów, które wisiały u pasa pani Adeli, a których przedłużająca się nieruchomość niepokoić je zaczynała. Wiedziały jednak, że gospodyni domu czeka z przyrządzeniem herbaty na powrót męża.
— Gdzie jest pan Fabian dobrodziéj? zapytała, owijając iglicę bawełną, pani Eustachia.
— Spóźnia się cóś dzisiaj, zauważyła inna z kobiét.
— Nieboraczysko za lekcyami latać musi, westchnęła pani Adela; powinienby był jednak od kwadransa już wrócić...
— Otóż i idzie! wymówiła pani Eustachia.
W istocie drzwi prowadzące z sieni na dziedziniec skrzypnęły głośno, a w niespełna minutę do małéj bawialni wszedł pan Fabian. W całéj jego postawie było cóś niezwykłego, co uderzyło odrazu wszystkie kobiéty. Wyglądał przelękniony i rozrzewniony zarazem.
— Duszko! szepnął, przelotnym zaledwie ukłonem powitawszy całe zebranie kobiéce, proszę cię, wyjdź na chwilę ze świécą do sieni!
— Poco? zapytała pani Adela.
Lecz uderzona i przelękniona nieco wyrazem twarzy męża, wstała z kanapy i wyszła na środek pokoju. Tu jednak stanęła.
— Cóż tam stać się mogło w sieni? zapytała ze zwykłą sobie opryskliwością. Dzieci są przecie tutaj wszystkie.
I dzwoniąc kluczami, ku drzwiom postąpiła.
Łozowicz lękał się znać, aby żona jego w stanie irytacyi do sionki nie weszła. Tarł dłonią łysinę z całéj siły i drogę jéj do drzwi zastąpił.
— Duszko! mówił zcicha, tam jest.... tam jest... gość!
— Gość! jak i gość? zawołała pani Adela. Może Antosia Szyłłowa przyjechała ze wsi? Dlaczegóż tu nie wchodzi? toż przecie teraz dobrodziéjka nasza.
Kobiéty dokoła stołu siedzące, z wyciągniętemi naprzód szyjami rozmowy téj małżonków słuchały. Jakkolwiek toczyła się ona półgłosem, najmniejsze słówko jéj straconém nie było dla wprawnych w słuchanie i podsłuchiwanie ich uszu. To téż gdy pan Fabian, naglony zapytaniami żony szepnął jéj na ucho prawie nazwisko gościa, który się w sieni znajdował, z ust żeńskiéj gromadki wydarł się jeden krzyk zdumienia, oburzenia i zgrozy. Pani Adela stanęła także jak do miejsca przykuta i piorunujący wzrok utkwiła w twarzy męża.
— Co? zawołała, ty ją tu przyprowadziłeś? ją ją!... I ja przyjmowaćbym miała... tu w domu moim... wobec moich córek tę...
— Adziu! duszko! ona jest tak nieszczęśliwa!
— Nieszczęśliwa! syknęły kobiéty przy stole, a któż nieszczęściu temu winien? Niech sama pije piwo, którego sobie nawarzyła.
— Ale do porządnych domów niech nie przychodzi.
— Bo to zgorszenie! obraza Boska!..
— Magdalena! zawołały chórem.
— Jawnogrzésznica! dokończyły.
Podniecona sykaniami i wykrzykami przyjaciółek, pani Adela rzuciła się ku drzwiom.
— Ja jéj tu zaraz powiem wszystko co myślę o niéj! mówiła z irytacyą wielką; wyprawię twego gościa z pod dachu, pod którym mieszkają moje córki!
Pan Fabian, do najwyższego już stopnia zmieszany i przelękniony, usiłował powstrzymywać żonę, ale nadaremnie. Ze świécą w ręku, wyprostowana, nawpół uroczysta a nawpół gniewna, pani Adela drzwi otworzyła i próg ciasnéj sionki przestąpiła. Jakież jednak było jéj zdumienie, gdy zamiast strojnéj, śmiałéj kobiéty, którą ujrzeć spodziéwała się, zobaczyła postać jakąś siedzącą bez ruchu na jednym stołku, jaki się w sieni znajdował, z plecami i głową opartemi o zimną, wilgotną ścianę, z rękami zwieszonemi bezwładnie i z zamkniętemi oczami.
— Co to jest? zawołała, kto to taki?
Pan Fabian poskoczył ku nieruchoméj postaci, i zawołał:
— Zemdlała!
Lila była w istocie zemdloną. Szal opadł z jéj ramion i zwisł na glinianą podłogę; rzędy wielkich korali nieruchomo spoczywały na jéj piersi, w któréj nie było oddechu. Na bladéj twarzy, jakkolwiek nieruchoméj, pozostały ślady przeniesionéj męki i fizycznego wyniszczenia. Zbielałe usta zemdlonéj kobiéty silnie były zaciśnięte; długie jéj czarne rzęsy obléwały zapadłe policzki cieniem posępnym, a nad całą twarzą tą i postacią, która była w téj chwili uosobieniem strasznego upadku i głębokiéj niedoli, szydersko świéciły i migotały w roztarganych kruczych warkoczach gęsto strojące je ozdoby ze złota i kryształu.
Pani Adela ze świécą w ręku stała przez chwilę nad nieruchomą tą postacią kobiécą, w niemém zdumieniu. Widać było że im dłużéj patrzyła na obraz tén, tchnący nieszczęściem i opuszczeniem, tém więcéj irytacya jéj ustępowała przed miększém jakiemś uczuciem.
— Cóż się to stało? zapytała męża, głos swój zniżając do szeptu prawie. Czy on ją porzucił?
— Nie, odparł Fabian, ona go opuściła.
— Przecież opamiętała się! syknęła za panią Adelą jedna z jéj przyjaciółek.
— Gdzieżeś ją spotkał? dlaczego przyszła tu do nas właśnie?
— Spotkałem ją na ulicy samę jednę, zrozpaczoną, upadającą prawie i pomyślałem że ty, Adelko, z twojém złotém sercem, nie będziesz mogła...
— Mój Boże! przerwała pani Adela, kiwając smutnie głową, do czego to przyszła ta piękna, świetna, bogata panna Lila Orchowska!
Odwróciła się szybko ku drzwiom pokoju i zawołała na córkę i syna.
— Ludko! Józiu! pomóżcie ojcu zanieść tę panią na moje łóżko! ty Apolku, biegnij prędko po doktora! a pani Eustachia niech będzie tak łaskawą i pójdzie co prędzéj do apteki po wodę kolońską i ocet toaletowy!
Eks-rezydentka wspaniale podniosła się z krzesła a zgarniając obiema dłońmi pocérowane swe jedwabie, jakby obawiała się zetknięcia się ich z szeleszczącą po grubéj podłodze, wytworną suknią niesionéj w zemdleniu kobiéty, wyrzekła z dumą i głęboką obrazą:
— Ja! ja mam fatygować się dla téj kobiéty? O nie! tak nizko Eustachia Kunasewiczowa nie upadnie nigdy!
— My z Zuzią pójdziemy wszędzie gdzie potrzeba, cichym swym głosem ozwała się przygarbiona i schorowana żona Augustyna Szyłły, i zarzuciwszy na siebie znoszony płaszczyk, wybiegła wraz z najstarszą córką na ulicę.
W godzinę potém nie było już w mieszkaniu Łozowiczów ani jednéj staréj kobiéty i ani jednego kawalera. Dzieci spały smaczno na kanapach i skrzyniach, pan Fabian biegał za lekarstwami, a pani Adela z Ludką, nie rozbiérając się, siedziały noc całą przy łóżku młodéj kobiéty, która obudzona na chwilę z omdlenia, wpadła potém w stan gorączkowéj nieprzytomności.
Nazajutrz około południa lekarz stał znowu przy łóżku Lili i z uczuciem przykrości oglądał się co chwila na wszystkie strony. W mieszkaniu Łozowiczów panował nieustannie taki hałas, że zbadanie nawet pulsu choréj było mu prawie niepodobne.
Powietrze w ciasnych i ludźmi przepełnionych izdebkach duszne też było i wilgocią przesiąkłe. Na twarzy przytém pani Adeli i w całém jéj obejściu się z chorą i lekarzem malowała się znowu żywa irytacya, a przybywające wciąż obce kobiéty rzucały na łoże choréj bardzo wyraźne spojrzenia niechęci i wzgardy.
Lekarz zwrócił się ku gospodarzowi domu z zapytaniem, czy nie możnaby umieścić choréj w miejscu jakiémś obszerniejszém, suchszem, a przedewszystkiem cichém i samotném.
— Całe mieszkanie nasze składa się z dwóch tych pokoików, pochylając smutnie głowę, odparł Łozowicz.
— Osoba ta ma może krewnych jakich, przyjaciół, w których domu..
Całą odpowiedzią na słowa te było aż nadto wyraźne milczenie obojga Fabianowstwa.
— A więc, po chwili namysłu rzekł lekarz, radziłbym przewieźć ją do szpitala sióstr...
Nie dokończył znowu, tak głębokie zdumienie, tak żywa odraza odmalowała się na twarzach słuchaczy.
— Szpital! jęknął p. Fabian... dla niéj!
— Lila Orchowska w szpitalu! splatając ręce wykrzyknęła pani Adela.
— Do szpitala sióstr miłosierdzia, dokończył lekarz, z chłodem cechującym ludzi jego powołania. Tam osoba ta będzie miała pokój osobny, powietrze czyste i świéże, starania ciągłe naszych sióstr nieocenionych, a przedewszystkiem ciszę i spokój, które niezbędnie... niezbędnie są jéj potrzebne. Należy jednak przenosiny te uskutecznić dziś, natychmiast, inaczéj za życie choréj zaręczyć nie mogę.
W chwilę potem pani Adela naradzała się z mężem w kątku bawialni.
— Cóż robić? mówiła, trzeba to uczynić!
— Trzeba! powtórzył pan Fabian, z wyrazem gorącego, lecz bezsilnego żalu.
— I bez tego przecież nie moglibyśmy trzymać jéj u siebie długo, léczyć i pielęgnować. Nie mamy potemu środków.
— Nie mamy! westchnął Łozowicz.
— Ale jakże tu zrobić? deszcz pada... trzebaby karety chyba, aby ją przewieźć...
— Tak, karety...
— Zkądże ją wziąć?
— Nająć duszko!
— O, ja wiem! tybyś dla całego świata karéty najmował, aby go niemi wozić! A czy masz choć złotówkę przy duszy?
— Mam duszko, kilka rubli, które wczoraj za lekcye mi dano.
Pani Adela patrzyła w ziemię i przygryzała usta. Blizki wybuch irytacyi dawał się już spostrzegać na jéj twarzy.
— Kilka rubli! zaczęła, wielki majątek, doprawdy! A nam to się one niby nie przydadzą, te twoje kilka rubli! Ludce nowych bucików trzeba. Apolek rękawiczek nie ma, drzewo na opał także kupować przyjdzie... Ale czy ty myślisz kiedy o potrzebach żony i dzieci? czy ty o nie dbasz?... No! dokończyła, idź, najmij karetę, ażeby tu za dwie godziny najdaléj była!
— Ty, Adelko, zawsze złote miałaś serce! szepnął pan Fabian, biorąc czapkę.
Dnia tego stoczyła się pomiędzy państwem Fabianostwem walna narada, czy należy oznajmić Mieczysławowi Orchowskiemu o położeniu w jakiém znalazła się jego siostra i kto list z uwiadomieniem tém ma napisać. Zważając na okoliczności różne, list ten był w istocie do napisania trudnym. Według wszelkiego podobieństwa do prawdy, Mieczysław musiał być srodze na siostrę rozgniewanym i rozżalonym, a przyjaciółki pani Adeli jednogłośnie prawie zdecydowały, że wyprzeć się jéj powinien i wyprze niezawodnie. Wieczorem jednak pani Adela zasiadła do pisania listu, który nazajutrz wysłanym został do Orchowa przez umyślnego posłańca. Odpowiedź na pismo to, skreślona przez Michalinę, zawierała następujące słowa: „Mąż mój z powodu naglących interesów, wyjechał z domu i nie spodziewam się powrotu jego prędzéj jak za tydzień. Co do mnie, skoro tylko urządzę się z gospodarstwem i z dziećmi, pospieszę do N. Tymczasem z całego serca dziękuję szanownym państwu za współczucie i pomoc okazaną biédnéj siostrze naszéj, dla któréj ja i mąż mój uczynimy wszystko co tylko w mocy naszéj będzie.“







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.