Eli Makower/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Dzień jesienny miał się ku końcowi. Na ulicach miasta N. zapadł zmrok, połączony z wilgotną, chłodną rosą drobnego dészczu.
Chodnikiem jednéj z ulic, powolnym i spokojnym krokiem, szedł Eli Makower. Znajdował się on właśnie naprzeciw obszérnego i dość pięknego hotelu, którego kilka okien rzęsistém jaśniało oświetleniem, gdy z hotelowych wschodów zszedł szybko mężczyzna w wielkim płaszczu z peleryną i stanął naprzeciw przechodzącego Izraelity. Pomimo zmroku, dwaj ci ludzie poznali się w oka mgnieniu.
— Idziesz pan do mnie zapewne? zapytał Elego Ildefons Porycki.
— A tak, odparł Izraelita, szedłem do pana. Miałeś mi pan dziś dać wiadomość o wszystkiém. Ja na pana od południa czekał i doczekać się nie mógł....
— Ot tak jakoś cały dzień przesiedziałem u Ręczyców, z wahaniem się i pewném jakby zawstydzeniem rzekł agent główny.
— Och panowie! panowie! kiwając głową, uśmiechnął się Eli. Wszyscy wy tacy! Ot pan naprzykład niby na interesach zna się i interesami zajęty, a jak tylko gdzie trafi się przyjemność jakaś, to interes na bok przed nią idzie....
— Interes interesem, a przyjemność przyjemnością, odparł Porycki; w tém cała sztuka, żeby jedno łączyło się z drugiém i jedno drugiemu pomagało.
Eli spojrzał na oświetlone hotelowe okna.
— Czy Ręczycowie mieszkają tam, gdzie się tak świéci?
— A tak; mieszkamy w sąsiedztwie. Pokój który zajmuję, znajduje się na jednym korytarzu z pokojami, które oni zajęli.
— Czy Ręczyc przyjdzie dziś do mnie? zagadnął przeciągle Eli.
— Naturalnie, krótko odparł Porycki.
— A ja dziś jeszcze jednego szczupaka złapałem, uśmiéchnął się Izraelita.
— Któż to taki?
— Łozowicz.
— A! więc przyjechał?
— A co on miał robić? On musiał przyjechać, bo jego za nieopłacone podatki już opisali.
— Dobrze. Otrzymałem dziś właśnie listy od barona, grafa i radzcy stanu.
— Nu, o co oni piszą? pośpiesznie zapytał Żyd.
— Grafowi podoba się bardzo Ręczyn, a radzcy Łozowa, ale baron nie chce i słuchać o innym majątku jak Orchów, z Rydlówką i Białowolą....
— To kiepsko! wymówił Eli.
Podobnie ordynaryjnych wyrażeń lub wykrzykników, żydowski szwargot przypominających, Eli używał teraz w chwilach takich tylko, w których ciekawy był bardzo, zniecierpliwiony, lub zakłopotany.
— Dlaczego? zapytał agent główny.
— Rydlówka i Białowola będą.... ale o Orchowie babka zawsze na dwoje wróży....
— Będzie ona wkrótce wróżyła inaczéj, zjadliwie uśmiéchnął się Porycki, i jakby mimowoli rzucił spojrzenie ku oświetlonym oknom mieszkania Lili i Konrada.
— Do zobaczenia, dodał, do zobaczenia! O siódméj więc zejdziemy się wszyscy w twojém mieszkaniu.
Rzekłszy to, pożegnał wspólnika skinieniem głowy i szybkim krokiem zmierzać począł ku oświetlonym drzwiom szklannym miejscowéj cukierni. Dnia tego przegrał on żartobliwy jakiś zakład z Lilą i spieszył po najpyszniejsze cukry, jakie tylko w N. znaleść się mogły. Widocznie lubił on i umiał łączyć pożyteczne z przyjemném. Z jednego źródła czerpał dobre szanse dla interesów swych i środki miłego przepędzenia czasu. Ale Elego nic nie przyzwyczaiło do wesołych i drażniących gier życia, do wrażeń w strząsających nerwami i gorących bujań wyobraźni. Zajęty więc jedynie interesami obiecującemi mu znaczne zyski, ważąc w głowie różne interesów tych szanse i zwroty, szedł on prosto ku mieszkaniu swemu, w którém dziś spodziéwał się przyjmować licznych gości.
Mieszkanie Elego znajdowało się w jednym z niewielkich drewnianych domków, które, jak bywa zwykle w dość dużych nawet litewskich miastach, przedzielają tu i owdzie wysokie i ozdobne kamienice ulic głównych. Wchodziło się do niego od ulicy po kilku wschodkach i przez drzwi do połowy oszklone, a z wewnątrz białą firanką przysłonione. Z obu stron drzwi były w oknach dużych i czystych małe wystawy trunków i przekąsek, nade drzwiami zaś wisiała tablica, z napisem ogłaszającym znajdowanie się w tém miejscu bilardu, win i wódek. Piérwsza od wejścia izba, dość obszérna, oświetlona była lampą, u sufitu wiszącą. Pod jedną ze ścian jéj znajdował się bufet, na którym stały butelki z trunkami, oraz talérze ze śledziami, sérem i marynowaną rybą. Za bufetem siedziała żona Elego, Chaja, wcale inaczéj już teraz wyglądająca jak wtedy, gdy na folwarcznym dziedzińcu Orchowa rozwieszała na sznurach własnoręcznie upraną bieliznę. Twarz jéj, zwiędła podówczas i żółta stała się rumianą i okrągłą, kibić nabrała tuszy imponującéj, a ubranie składało się z sukni jaskrawego koloru, jedwabnéj mantylki i czépca z wielką pąsową kokardą. Siedziała ona za bufetem, widocznie z obecnego położenia swego wielce zadowolona i dumna, z drutami w ręku, na których powoli i od niechcenia robiła pończochę. W drugiéj izbie był bilard i u sufitu paliła się także lampa. Dwie izby te, bufet i bilard zawierające, były miejscem, na którém działalność swą handlarską i gospodarską wyłącznie rozpościérała Chaja, odkąd mąż jéj, przestając być wiejskim dzierżawcą, został agentem przemysłowego stowarzyszenia i zamieszkał w mieście. Eli nie wtrącał się tu do spraw żony, ani pytał ją o zyski, które z handlu swego otrzymywała. Handel ten założył on na jéj żądanie, a może téż potrzebował go jako miejsca, do którego schodzili się ludzie różni, z pomocą którego zabiérał znajomości i stosunki, które nakoniec służyło do zamaskowywania, do otaczania cieniem i milczeniem działań dokonywających się w izbie trzeciéj, tuż za bilardową położonéj. Trzecia ta izba miała już pozór bawialni, małéj ale czystéj, w kanapę, fotele, lustro i dywan zaopatrzonéj. Pod jedną ze ścian stał tam nawet dość staro i mizernie wyglądający fortepianik, pod drugą zaś znajdowała się żelazna ogniotrwała kasa. Od lat trzech nikt w powiecie całym, a nawet w dwóch czy trzech pogranicznych powiatach, nie sprzedał i nie nabył własności ziemskiéj, zanim kilku godzin, lub czasem i wieczorów, nie przepędził w téj bawialni Elego. Tu cicho, smutnie, z prośbą na ustach wsuwali się troskami zmęczeni, ciszą wiejską znudzeni, własną lub niewłasną winą zruinowani i nędzy lękający się dziedzice dawni; tu z piéniędzmi lub bez pieniędzy, lecz z głośną zawsze mową i dumnie podniesioną głową, wchodzili kandydaci na dziedziców nowych. Tu, za pośrednictwem Elego, poznawały się strony, dokonywały targi, rozstrzygały losy i zmieniały drogi licznych rodzin, a niekiedy całych grup społecznych.
Eli Makower miejsce to nazywał, uśmiéchając się, stawem swoim, a tych którzy doń przybywali szczupakami. Nazwę ostatnią udzielał bezwzględnie obu stronom, z któremi do czynienia miéwał, obie bowiem płaciły mu procenta znaczne, niekiedy ogromne, od sprzedanych lub nabytych wartości, procenta których drobna zaledwie część przypadała Domowi pośrednictwa, a całość napełniała coraz obficiéj stojącą u ściany żelazną szafę.
Wieczoru tego, w którym Eli spotkał się z Poryckim u hotelowych schodów, Chaja, z którą mąż zamienił wchodząc słów kilka, mniéj jakoś uprzejmie niż zazwyczaj przyjmowała przychodzących do handlu jéj gości, a lubo z poważnym pośpiechem przysługiwała się wszystkim wódką, piwem i przekąskami, to jednak gawędą i zaprosinami nie starała się na dłużéj zatrzymywać nikogo i nawet kilku gościom z uboléwaniem oświadczyła, że bilard zepsuł się i że nikt dzisiaj na nim grać nie może.
Bilardowa więc izba cichą była wieczoru tego i pustą a słabo ją tylko oświetlał przenikający przez drzwi blask lampy, w piérwszym pokoju zapalonéj. W bawialni za to na stole przed kanapą umieszczonym i kwiecistą serwetą przykrytym, paliły się dwie świéce, w wysokich mosiężnych lichtarzach. Wkoło stołu, na kanapie i fotelach, siedziało pięciu mężczyzn: Konrad Ręczyc, Fabian Łozowicz, Augustyn Szyłło, Porycki i Makower.
Po chwilowém milczeniu, jakie pomiędzy nimi zapanowało, poznać można było, że rozprawy toczyły się tu już od dość dawna i do żadnego jeszcze stanowczego rezultatu nie doprowadziły.
— A to doprawdy zwaryować można od tych kłopotów, z gestem zniecierpliwienia zawołał Konrad. Ja tu już, jak Boga kocham, własną głową nic zdecydować nie mogę! Co pan myślisz o tém wszystkiem, panie Szyłło? co pan mi radzisz uczynić?
Prawnik, do którego słowa te zwróconemi były, zmieszał się widocznie, wzruszył lekko ramionami i jąkając się, odpowiedział:
— Ja nie wiem.... ja gotów jestem, w razie jeśli pan zdecydujesz się na tę sprzedaż, dopilnować wykonania wszystkich prawnych formalności.... ale radzić.... cóż ja tu mogę radzić? pan sam najlepiéj....
— Czy mówił już pan o interesie tym ze swoją mamą? z cienia w którym siedział przerwał Eli.
— Nie mówiłem jeszcze.
— A więc, uśmiechniony i ugrzeczniony, jak zawsze, zawołał Porycki, nic nie nagli przecie. Niech pan o tém z szanowną swą mamą pomówi. Któż bliższy, kto lepiéj poradzić może, jak matka?
— Co do mnie, zaczął zcicha Fabian Łozowicz, zdaje mi się, panie Szyłło, że... interesa moje... nie są... nie są tak....
Przerwało mu mowę poruszenie Elego, który obejrzał się na drzwi i pośpiesznie wstał z krzesła.
— Zdaje mi się że któś jeszcze przybywa do naszéj kompanii.
Wyraz zadowolenia błysnął na twarzy Poryckiego.
Eli opuścił bawialnię.
W istocie, drzwi od ulicy otworzyły się przed chwilą i na progu pierwszéj izby stanął Kamil Orchowski.
— Czy tu mieszka Eli Makower? zapytał.
— Tu, tu! poznając dawnego współdziedzica Orchowa i śpiesznie podnosząc się z krzesła, odpowiedziała Chaja. Niech jasny pan wejdzie! bardzo proszę! Oto gość! to będzie dla mego męża niespodzianka!
— Moje uszanowanie panu! wymówił, zbliżając się Eli. Jak to dobrze, że pan przyszedł! U nas tu interesa, jak żelazo kują się na gorąco. Ja dziś sam chciałem iść do pana?
— Albożeś pan wiedział, że przyjechałem do N?
— Czemu ja nie miał wiedziéć? Ale niech pan będzie łaskaw do bawialnego pokoju!
Chaja, słysząc wzmiankę o bawialnym pokoju, uśmiechnęła się z niewymowną błogością i ze zdwojoną powagą na opuszczoném przez chwilę miejscu zasiadła.
Kamil udał się we wskazanym przez Elego kierunku. Obecność kilku osób, które znalazł w bawialni, przykre na nim zrazu uczyniła wrażenie; po chwili jednak rozmarszczył czoło i podniósł wysoko głowę, jak gdyby nie chciał być posądzanym o zmieszanie, lub jakikolwiek przymus. Obojętnie witał Konrada, Łozowicza i Augustyna Szyłłę, z Poryckim zaś kilku słowami zapoznał go Eli.
— Namyśliłem się, panie Makower, rzekł siadając brat Mieczysława, i propozycyą którąś mi pan uczynił co do sprzedania Rydlówki baronowi von R. przyjmuję, jeżeli naturalnie panowie przyjmiecie wzajem warunki, które postawię i od których nie odstąpię. Wiécie panowie o tém dobrze, iż żadna przykra konieczność nie zmusza mię do pozbycia się méj własności; że nie życząc sobie nigdy w podobnéj znaleźć się konieczności, gospodarstwo w majątku swoim utrzymywałem porządnie i wzorowo, a nawet do pewnego stopnia podniosłem je i udoskonaliłem; że lubiąc wygodę i piękne otoczenie, wybudowałem w Rydlówce dom ozdobny, założyłem piękny ogród kwiatowy, przyozdobiłem słowem dwór w sposób rozmaity; że zatém jestem w położeniu niezmuszającém mię do pośpiechu i nienadającém się do ustępstw żadnych. Jeżeli warunki panów sprzyjać będą wyrachowaniom moim i obiecywać mi egzystencyą przyjemniejszą niż ta, jaką miéć mogę mieszkając w Rydlówce, to sprzedaży téj dokonam; w przeciwnym razie zostanę przy swojém.
Jakże rzadko mowy podobnéj słuchały ściany bawialnego pokoju Elego! Najczęściéj, zawsze prawie, przybywał tu przymus gorzki, smutny, cichy i upokorzony. Teraz zjawiło się w postaci Kamila wyrachowanie zimne, śmiałe i dumne.
Porycki słuchał mowy Kamila z pełnem szacunku i uwagi skłonieniem głowy; potém zabrał głos, a gdy mówił powoli, płynnie, słodko i przekonywająco, z wyrazu twarzy jego poznać można było, iż szacunek nie zmyślony wcale, ale rzeczywisty i z sympatyą połączony, uczuwał dla człowieka, który wbrew wszystkim innym widywanym tu przezeń ludziom, tak troskliwie dbał o wygodę swą i bezpieczeństwo swéj przyszłości, który do sprawy rzucającéj innym gorycz w serca i zmarszczki na czoła, przystępował tak chłodno, dumnie i imponująco, bez cienia jakichkolwiek przesądów i skrupułów, bez żalu... za niczem.
Eli tymczasem usiadł pomiędzy Konradem a Łozowiczem i półgłosem do każdego z nich z kolei przemawiał.
Gdy tak sześciu tych ludzi wkoło stołu siedziało, z powierzchowności ich wyczytać można było położenie, w jakiem znajdował się każdy z nich, każdego z nich chęci i wahania się, obawy i nadzieje, smutki i tajemne zadowolenia. Konrad czoło miał zrysowane zmarszczkami zakłopotania i złego humoru, oczy pełne niepewności i niepokoju, usta otwarte nieco, jak bywa zwykle u ludzi, którzy niedobrze rozumieją co się z nimi dzieje i nic a nic nie wiedzą co im czynić wypada. Łozowicz siedział w kątku kanapy, z policzkami rozczerwienionemi, z postawą jakby zalęknioną, a bardziéj jeszcze zawstydzoną. Kamil w wytwornym ubiorze swym, ze swą twarzą pulchną a bezbarwną, z białą jak u kobiéty, wypieszczoną ręką, złożoną na stole gestem niedbałym, pozostawał zawsze chłodny, ironiczny trochę, badawczy a niedostępny. Augustyn Szyłło milczący, posiwiały, przygarbiony, bierność i znękanie całą powierzchownością swą objawiający, siedział w cieniu i na uboczu, Porycki za to, środkowe miejsce kanapy zajmujący, z głową pod światło świéc wychyloną, jaśniał wymową, promieniał pełnym uprzejmości uśmiéchem, a z za szkieł szafirowych błyskał oczami, w których osiadła rachuba utajona, lecz chciwa.
W kilka minut po wejściu Kamila, otworzyły się znowu drzwi od ulicy, tym razem jednak głośno, ze stukiem, a w piérwszéj izbie zjawili się dwaj młodzi ludzie. Starszy z nich, trzydziestoletni z wejrzenia, był Klemensem Szyłłą, drugi, młodszy znacznie, zgrabnéj, wysokiéj, bardzo szczupłéj postaci, wyglądał najwyżéj na lat 21. Twarz jego ściągłością rysów i śniadością cery przedstawiała typ izraelski, ale w bardzo pięknym swym przejawie; delikatną była, jakby wypieszczoną, otoczoną krętemi, ciemnemi włosami, rozgrzaną dwojgiem żarzących się i niespokojnych oczu, przyozdobioną drobnym wąsikiem, ocieniającym usta bladawe, ale cienkie i kształtne. Ubiór pięknego młodzieńca tego znamionował staranność wielką i wybrédność, połączoną ze smakiem niezupełnie jeszcze wykształconym. Miał on na sobie tużurek z bardzo cienkiego materyału, u szyi mocno barwisty krawat, na kamizelce złoty łańcuch od zégarka, brzęczący zbyteczną ilością breloków stalowych i pozłacanych. W ręce, ociągniętéj świéżą rękawiczką, trzymał czapeczkę, na znak spełnianego urzędu jakiegoś otoczoną srébrnym galonkiem. Był to syn Elego i Chai Abramek ów, przed laty z tylu nadziejami i kłopotami do szkół gimnazyalnych wysłany.
Na widok wchodzącego syna, Chaja wydała okrzyk radosny i twarz swą uśmiéchem niebiańskiéj błogości rozpromieniła. On skinął ku niéj głową niedbale, mimochodem i przeszedłszy izbę w całéj długości, wraz z towarzyszem swym zasiadł za stołem niewielkim, białą serwetą przykrytym.
— Abramkie! libeczkie! może ty jeść chcesz? z miejsca swego zapytała Chaja.
Izraelski młodzieniec zwrócił się ku matce z gestem niecierpliwości; wązka, ciemna brew jego gniewnie drgnęła.
Wie viel mal, ozwał się nie szwargotem żydowskim bynajmniéj, ale poprawną bardzo niemczyzną wie viel mal prosiłem cię, mamo, żebyś mię Abramkiem nie nazywała! Albo ja jestem ciemnym jakimś i zabobonnym Żydem, żebym miał nosić imię waszego patryarchy, co to taki był głupi, że dla staréj Sary młodą i piękną Agarę z namiotu swego wypędził?
— Abram... chciała zawołać Chaja, ale przypomniawszy sobie świeży zakaz syna, umilkła i tylko oczy széroko roztworzyła i ręce z przerażeniem splotła.
Młody i jak widać było mocno emancypujący się Izraelita wybuchnął głośnym śmiéchem, a zawtórował mu śmiéch Klemensa.
Kanst du, Mutter, den Namen „Gottlieb’’ nicht aussprechen? śmiejąc się wciąż, zapytał syn. A szejne nazwiskie! dodał, parodyując zwykłą, codzienną mowę Żydów.
— Może ty jeść chcesz, Gott... zapytała znowu matka.
Ale przybrane imię syna nie mogło jéj jakoś przejść przez usta. Nie czekając tedy odpowiedzi, powstała, otworzyła szafę i wyjąwszy z niéj parę talerzy z rybą i śledziami, postawiła je przed synem i jego towarzyszem.
Danke! rzekł Abramek i podniósłszy rękę, poklepał nią matkę po ramieniu.
Pieszczota ta, aczkolwiek zbytecznie poufała i na lekceważenie zakrawająca, rozpromieniła znowu twarz Chai.
— Gottlieb! rzekła, z widocznem wysileniem imię to wymawiając, a gdzie ty był tak długo, mein Bubchen? Ja ciebie od wczoraj nie widziała! Dlaczego ty do domu na noc nie przyszedł?
Abramek, przezywający się Gottliebem, szybkie spojrzenie zamienił z towarzyszem, matce zaś odrzekł:
— Ja dziś w biurze telegraficzném przez całą noc pracował. Wiesz, mamo, że kiedyś ty tu spała w twoich betach, ja 2000 depesz wysłał w różne strony świata.
— Aj, aj! krzyknęła Chaja, z podziwu wielkiego i z dumą niewysłowioną na syna patrzyła.
— Ja dziś w nocy do sułtana tureckiego depesze wysyłał! ciągnął Abramek, patrząc wciąż na matkę swemi błyszczącemi, żartobliwemi oczami.
— Aj, aj! powtórzyła Chaja z większem jeszcze niż wprzódy zdumieniem i zachwyceniem.
Klemens dusił się od śmiéchu.
So! w kształcie zakończenia wymówił syn Chai; a teraz geh mama na swoje miejsce, my tu będziemy z panem Klemensem jeść i rozmawiać.
Posłuszna rozkazowi temu, Chaja odeszła, uśmiéchając się wciąż z radością i dumą i na palcach prawie stąpając, aby synowi, który „wyglądał jak lustro,” a do sułtana tureckiego depesze wysyłał, w rozmowie z towarzyszem nie przeszkadzać.
Abramek z Klemensem jedli, popijali piwo i z cicha rozmawiali. Młody Szyłło chwalił się znać przed towarzyszem ze zleceń jakichś, które otrzymał od głównego agenta domu pośrednictwa, i ze świetnych widoków, otwierających się przed nim w skutek tego nowozabranego stosunku, bo w szepcie jego nazwisko Poryckiego powtórzyło się kilka razy, a oczy Abramka świéciły gorączkowo, migotały niespokojnie a zazdrośnie.
— Za tydzień więc jedziesz do stolicy? zawołał, gdy Klemens na chwilę mówić przestał.
— A tak, za tydzień.
Abramek jeść przestał, czoło na dłoni oparł i ze wzrokiem wbitym w ziemię zamyślił się nad czemś głęboko. Po zsuniętych brwiach jego i linii warg cienkich, które wykrzywiły się nieco, poznać można było, że zaduma jego pełną była gorzkich niecierpliwości jakichś, głuchych niechęci i gniewów.
Z bawialni tymczasem dochodziły do piérwszéj izby zmieszane odgłosy rozmów bardzo ożywionych; wyróżniały się pomiędzy innemi głosami dźwięczny a przekonywający głos Poryckiego i porywczy sposób mówienia Konrada. Po chwili jednak dwa głosy te zniżać się poczęły, w szept jakby przechodząc. Rzeczywiście, agent główny i mąż Lili usunęli się nieco od reszty towarzystwa i wsparci obaj o wytarty fortepianik, półgłosem zamieniali ze sobą następujące wyrazy:
— Mam nadzieję, mówił Porycki, że pan wierzysz w żywą życzliwość, którą powziąłem ku niemu od piérwszego wejrzenia.
Konrad wyciągnął rękę do uścisku.
— Jak Boga kocham! odrzekł, nie wiem dlaczego, ale i ja pana z całego serca pokochałem...
— A więc posłuchaj pan mojéj rady! Egzekwuj sądownie oblig żony u jéj brata...
Konrad myślał chwilę ze spuszczoną głową.
— Nie! odparł, trudno... widziéć się z Mieczysiem mogę i poprosić go żeby oddał, jeżeli może... ale dusić go... On, widzi pan, mój krewny i rówieśnik..
Przytaczałby daléj argumenty, których już raz w podobnéj użył rozmowie, ale przerwał mu Porycki.
— A więc pomów pan z szanowną matką swą o sprzedaży majątku.
— Pójdę zaraz do mamy, zgodził się Konrad i sięgnął po czapkę.
W téj saméj chwili Łozowicz, skurczony, zbiédzony, zaledwie że nie rozpłakany i co chwila pogładzający dłonią łysinę, w innéj stronie pokoju brał za czapkę.
— Co będzie? półgłosem mówił Eli, trzymający w ręku arkusz zapisanego papiéru. Niech pan tylko popatrzy na ten papiér i posłucha tego co on gada. Jeżeli pan zostanie w Łozowéj, to za rok będzie zero; a jeżeli pan teraz Łozowę sprzeda, ot jaka cyfra panu do kieszeni wpadnie...
Biédny marzyciel dalekim był w téj chwili od zastanawiania się nad cyframi; przed wzrokiem jego stały śliczne gaiki, malownicze łączki i wzgórza, kwieciste klomby i stare drzewa Łozowéj. Stała mu téż przed oczami spłakana od serdecznego żalu twarz pani Adeli, a tuż koło niéj widział brykę jakąś wielką, która siedmioro dzieci jego uwoziła z cichego rodzinnego kąta, na drogi kręte i nieznane, w świat szeroki, zimny... Stał z czapką w ręku i z głową na pierś zwieszoną długo. Westchnął potem z całéj piersi i rzekł:
— Naradzę się z żoną i synem...
— To, to, to, potwierdził Eli, niech pan naradzi się.. szczególniéj z synem; tylko ja panu powiedziéć muszę, że mnie pieniędzy moich na Nowy rok koniecznie potrzeba.
W parę minut po tych rozmowach Kamil, z twarzą rozpogodzoną i zadowolenia pełną, piérwszy opuszczał bawialnię Elego. Eli szedł za nim. W chwili gdy obaj ludzie ci przechodzili przez nawpół ciemny środkowy pokój, Eli spostrzegł Abramka, schylonego nad bufetem i przemawiającego do Chai z widoczném przymileniem. Chaja wyraz twarzy miała stroskany i zasępiony, ale ręka jéj powoli i jakby z wahaniem się odsuwała szufladę stołu. Abramek skośne spojrzenie rzucał na tę szufladę, z któréj po chwili Chaja wyjęła kilka asygnat przeliczywszy je, oddała synowi. Abramek szybko asygnaty do kieszeni tużurka schował i usłyszawszy kroki nadchodzących, twarzą ku pokojowi się zwrócił. Oczy jego spotkały się z utkwionym weń poważnym i surowym wzrokiem ojca. Spokojne zwykłe czoło Elego, na którem przebyte trudy i walki parę tylko pomiędzy brwiami wyryły pogłębień, zbruzdziło się teraz całe w gęste poprzeczne zmarszczki i nie rozpogodziło się już wtedy nawet, gdy Konrad i Łozowicz podawali mu ręce na pożegnanie i gdy Porycki, który przez czas jakiś sam na sam z Augustynem Szyłłą rozmawiał, widząc go wchodzącego do bawialni, zawołał:
— Pan Szyłło zgadza się nakoniec na zawarcie z nami umowy! My wypłacamy mu należność, którą ma na Ręczycu i Łozowiczu, a on uczyni w ten sposób, aby oblig Mieczysława Orchowskiego znajdował się w schowaniu nie u pana Konrada, ale u jego żony, i ażeby wszyscy niedostatecznie ulegalizowani wierzyciele pospadali z hypoteki Ręczyna.
Eli, zasępiony wciąż, roztargniony, z nową lub odnowioną lecz ciężką widocznie troską w głowie, nie odpowiedział nic. Augustyn Szyłło zato, który w czasie przemowy Poryckiego stał z rękami opuszczonemi i wzrokiem wbitym w ziemię, nie podnosząc oczów, powoli z tłumiącym głos ciężarem na piersi mówić zaczął:
— Bóg mi świadkiem, że zgodziłem się uczynić to wszystko ze srogiéj tylko konieczności. Dzieci mam.... potrzebują one odemnie wszystkiego.... w domu chłodno i głodno.... Pracowałem dla panów tych gorliwie i uczciwie przez lat wiele... a oni rzucali mi setny zaledwie grosz z tego, co mi się od nich należało.... Teraz.... nie mogę już inaczéj.... cierpliwości przebiéra się.... kawał chléba dla siebie, lékarstwo dla mojéj biednéj żony, suknie dla córek przyjąć muszę od tych, którzy mi je dają.... za cenę.... za cenę mego sumienia!...
Mówił to nie do innych, lecz do siebie. W miarę mówienia głos jego chrypł i cichł, a jakby ostatnie wyrazy zdławiły go nagle, poniósł rękę do gardła i podnosząc wzrok na twarz Elego, wymówił z uśmiéchem, dziwnie odbijającym od warg jego wybladłych, czoła rozoranego i posępnych oczu:
— Panie Eli, bądź łaskaw poproś żony o kieliszek wódki dla mnie!
Eli stanął we drzwiach i po żydowsku wydał Chai stosowne zlecenie, Porycki zaś, który uśmiéchając się żartobliwie, zbliżył się doń, rękę swą białą i kształtną położył na przygarbioném jego ramieniu i zawołał:
— Przesada, panie szanowny, przesada! zastarzałe i nieuzasadnione skrupuły! Ludzie ci nie umieli mienia swego używać, wolno więc nam korzystać z podziału, o ile tylko jest to w naszéj możności, boć przecie potrafimy lepiéj go użyć od nich!...
Ildefons Porycki, uprzedzając Konrada, który miał zajść do hotelu po żonę, udał się wprost ze stawu Elego do mieszkania pani Malwiny. Matka Konrada, przez ubiegłe lata niezmieniona ani trochę, pulchna zawsze, rumiana i ruchliwa, ujrzawszy wchodzącego gościa, zerwała się z kanapki na któréj siedziała i wybiegła na środek salonu, z oznakami wielkiego ukontentowania.
— Ah, comte! zawołała, sam Bóg mi tu pana zsyła w tej chwili! Figuruj tylko sobie, kochany hrabio, że umiéram z nudy! To N. zrobiło się od pewnego czasu formalną pustynią! Trzeci już wieczór z rzędu nie mam u siebie nikogo z gości i jeżeli tak dłużéj potrwa, dostanę znowu tego okropnego poziewania, które niezawodnie do grobu mię kiedyś wtrąci!
— Szczęśliwy jestem, że przybywam w porę, odparł agent główny z galanteryą, całując podaną sobie pulchną i białą rączkę sześćdziesięcioletniéj wietrznicy; za chwilę jednak szanowna pani będzie miała u siebie gości najmilszych, bo pana Konrada i panią Lilę, którzy przyjdą tu, aby wieczór z panią przepędzić.
Pani Malwina wstrząsnęła smutnie głową, w motylkowy czépeczek ustrojoną, i westchnęła.
— Figuruj sobie, cher comte... wszak jesteś przyjacielem Konrada... że Konrad staje się dla mnie coraz gorszym synem. Nie mogę uprosić go, aby mi dał nędzne jakie parę tysięcy rubli na wyjazd do Warszawy. Remarkuj sam, kochany hrabio, czy mogę tu w téj mieścinie przepędzić całe życie? Upadam na humorze i tylko patrzyć jak wróci mi moje poziéwanie, którego doświadczałam mieszkając na wsi. Enfin, mam dwie córki — znasz je, hrabio — młodziutkie to wprawdzie jeszcze stworzenia, ależ trzeba jednak pokazać je w świecie, nieprawdaż? inaczéj staremi pannami zostaną i figuruj sobie, cher comte, czy to będzie pięknie?
Porycki skłonił głową, na znak zgodzenia się.
— Jakkolwiek, rzekł, mam w istocie przyjemność i zaszczyt być przyjacielem pana Konrada, nie mogę nie przyznać, iż szanowna pani słuszne ma powody żalu do syna...
N’est-ce pas? cher comte.
— Témbardziéj, ciągnął gość, że gdyby tylko pan Konrad chciał usłuchać przyjaciół swych i sprzedać Ręczyn...
— Słyszałam, słyszałam o téj sprzedaży, cher comte; ale nie mów mi, proszę cię, o interesach żadnych, bo zaraz poziéwania dostanę...
— Nie poważyłbym się trudzić szanownéj pani rzeczą tak błahą w istocie a uciążliwą, jak wszelkiego rodzaju interesa, gdyby nie szczéra troskliwość, którą uczuwam o zdrowie jéj i przyszłość ślicznych jéj córek...
N’est-ce pas, comte, że Flora i Róża mogłyby świetne partye zrobić, gdyby pokazać je gdziekolwiek na większym świecie?
— Niezawodnie! niezawodnie! nie ulega to wątpliwości najlżejszéj! Przytém gdyby sprzedaż Ręczyna dokonaną została, wypłacilibyśmy szanownéj pani argent comptant zapis, który na rzecz jéj uczynił nieboszczyk pan Ręczyc...
Oczy pani Malwiny poruszyły się żwawo i zamigotały radosną nadzieją.
— Ależ bo, cher comte, figuruj sobie... nie wiesz może o tém, że zapis ten — ja się na tém nie znam, ale mówił mi ce pauvre diable Szyłło, który przecie jest prawnikiem — że zapis ten nie jest.. nie jest.. jakże się to mówi? — abhoruję te wasze barbarzyńskie prawnicze ekspresye — nie jest... ule... ga... li...zowany! Ach! szczęście to doprawdy prawdziwe, żem się nie zakrztusiła.
— Czyż może być mowa pomiędzy synem a matką o legalności i nielegalności dokumentów? — wykrzyknął Ildefons Porycki. Ja... ja sam osobiście daję pani słowo, że jeżeli tylko Ręczyn sprzedany zostanie, otrzymasz szanowna pani z mojéj własnéj ręki całą zapisową summę... argent comptant.
Pani Malwina przesuwała się z jednego końca kanapki na drugi, splatała i rozplatała dłonie.
— Ah! cher comte! wracasz mi życie! Pojechałabym zaraz z Różą i Florą do Warszawy. Imaginuj tylko sobie, że mam tam mnóstwo znajomych, z dawniejszych jeszcze czasów... Najęłabym mieszkanie przy Krakowskiém-przedmieściu... pięć albo sześć pokoi, nie więcéj, bo trzeba przecież ekonomię robić... miałabym kółko des intimes, malutkie kółeczko... osób jakich trzydzieści albo czterdzieści, nie więcéj, a raz na miesiąc dałabym wieczór wielki, aby Różę i Florę światu pokazać...
Rumiana twarz pani Malwiny rumieniła się coraz żywiéj; szare oczki jéj zachodziły mgłą przyjemnego rozmarzenia. Mówiłaby tak i na głos marzyła dłużéj jeszcze, ale otworzyły się drzwi salonu i weszli Lila i Konrad.
Mes chers enfants! zawołała pani Malwina, biegnąc ku drzwiom. Byłam dziś słabą i znudzoną jak nigdy, ale konwersacya z naszym kochanym hrabią wprawiła mię w humor prawdziwie różowy.
— Cieszę się bardzo, że mamę w różowym zastaję humorze, bo mój humor jest dziś, jak Boga kocham, diabelnie czarny! rzekł Konrad, który markotny bardzo i na cały jakby świat rozgniéwany, z wielkiém jednak uszanowaniem rękę matki pocałował. Żeby mama wiedziała ile to nakłopotać się trzeba z temi interesami...
— O moi państwo! jeżeli tylko o interesach ma być tu mowa, to ja uciekam coprędzéj i idę do Rózi i Florki.
Słowa te wymówiła Lila i rzuciwszy Poryckiemu, który z niéj oka nie spuszczał, przelotne ale znaczące spojrzenie, lekko, z wdziękiem, nucąc z cicha, przeszła do przyległego saloniku.
— Ja także usuwam się i zostawiam państwa sam na sam — z ukłonem rzekł Ildefons; niech rozmowa, oparta na ufności i przywiązaniu rodzinnem, nie ma ze mnie natrętnego świadka.
Rzekłszy to udał się za Lilą.
Młoda kobiéta stała na środku saloniku, w postawie nieruchoméj, z palcem przyłożonym do ust figlarnie uśmiéchniętych. Wzrok jéj, figlarny także w téj chwili, spoczywał na grupie z dwóch osób złożonéj, zajmującéj głąb gabineciku małego i bardzo słabo oświetlonego. Byli to Kamil i Flora, obok siebie na aksamitnéj kozetce siedzący i tak zajęci niezmiernie żywą acz cichą rozmową, że nie widzieli wcale co się w przyległym działo saloniku.
— Nie trzeba im przeszkadzać, żartobliwie i półgłosem rzekła Lila do nadchodzącego Ildefonsa. Flora i brat mój Kamil kochają się z sobą od czasów niepamiętnych...
— Dlaczegóż nie połączyli się dotąd? zapytał Porycki wymowne swe spojrzenie uparcie na twarzy młodéj kobiéty zatrzymując.
— Nie wiem doprawdy... jakieś ciągłe nieporozumienia... Sądzę że Kamil wcale żenić się nie chce. Biédna Florka cierpi na tém bardzo i ja jéj z całego serca żałuję! Zostańmy tu... niech rozmawiają z sobą, może się porozumieją.
W téj więc chwili w dużym salonie, w mniejszym saloniku i w małym, półoświetlonym gabinecie, pośród napełniających mieszkanie to mnóstwa błyskotek, cacek, fraszek i fatałaszek, znajdowały się trzy odosobnione i żywo ze sobą rozmawiające pary.
Najcichszą zrazu i najżywszą rozmowę prowadzono w gabinecie. Młodsza córka pani Malwiny, która przez lata ubiegłe zmieniła się bardzo, przemawiała do towarzysza swego to z uniesieniem, to ze słodyczą i żalem naprzemian. On odpowiadał jéj długo, zwolna i z uśmiéchem; ją uśmiéch ten jego drażnił widocznie, ale łzy iskrzące się w błękitnych jéj źrenicach i drżenie ust czyniły ją ładniéjszą niż kiedykolwiek. Kamil patrzył na nią przyjaźniéj, przemawiał czuléj, a ona łagodniała i wracała do ufności dawnéj, do dawnéj słodyczy wejrzenia, do dawnych swywolnych lub zalotnych uśmiéchów.
W salonie Konrad siedział naprzeciw matki swéj, z łokciem opartym o stół i głową na dłoń pochyloną.
— Jeżeli mama radzi mi to uczynić, mówił, jeżeli znajduje, że będzie to ze szczęściem i mamy, i Lili, i mojém, to... cóż robić? niech i tak będzie! Prawdę mówiąc, i mnie już takie życie dojadło... Makower powiada, że nastręczy mi zaraz do kupienia majątek w królestwie, mniejszy od Ręczyna, ale czysty, bez długów, z pięknemi łąkami i stadniną koni...
— Otóż widzisz, kochaneczku! kupisz sobie ten majątek i kłopotów pozbędziesz się. A ja do Warszawy na mieszkanie z Różą i Florą pojadę. Wszak wypłacisz mi zapis ojca... n’est-ce pas? choć on nie jest ule... ulegali...
Konrad wstał żywo z krzesła.
— A to jak Boga kocham dziwi mię bardzo, że mama pytać mię nawet o to może. Czy ja kiedy chciałem mamę pokrzywdzić? czy zapomniałem kiedy o tém, że jestem synem, że mama to piérwsza osoba, a ja dopiero druga?....
— Wiem, wiem, kochaneczku! zawołała pani Malwina, ze łzą rozczulenia w oczach. Byłeś, Koniu, zawsze synem dobrym... pasyj brzydkich żadnych nie miałeś.. tylko jednę do tych zwierząt... No, ale jak kupisz sobie ten majątek z łąkami... Pójdź, niech cię uścisnę!
Lila i Ildefons, przechadzając się po saloniku środkowym, toczyli ze sobą następującą rozmowę.
— Matka pani, mówił Porycki, czuje się dziś w humorze różowym, mąż w czarnym. Jakąż barwą oznaczysz pani własne swe usposobienie dzisiejsze?
— Barwą... barwą szarą, z uśmiéchem wpół żartobliwym, wpół smutnym odparła kobiéta.
— Dlaczego szarą?
— Bo kolor szary zbliża się zarówno do czarnego i białego. Ja także znajduję się pomiędzy szczęściem, które błyska mi w oddali, a smutkiem i tęsknotą, które zapewne będą nazawsze moim udziałem.
— Pocóż tak posępne myśli? Należy tylko zbliżyć się do tego co jest szczęściem, a oddalić od siebie to, co sprawia smutek i powoduje tęsknotę.
— Jest to niepodobnem. Życie to ma tyle więzów...
— Trzeba je zerwać!
— Czyliż kobiéta uczynić to może? Pamiętam jak niegdyś droga moja Julia mówiła mi, że życie kobiéty bywa zwykle jednym ciągiem cierpienia, tęsknoty, przymusu.. Nie chciałam jéj wierzyć, ale przekonałam się, że mówiła prawdę...
Na dźwięk imienia Julii brwi Poryckiego drgnęły, jak zwykle bywało, gdy czuł się podrażnionym lub niespokojnym. Po chwili jednak twarz jego wróciła do uprzedniego wyrazu.
— Panna czy pani Julia, rzekł stanowczym tonem, myliła się. Dzieci tylko bezwładnie przenoszą cierpienia i przymus; ludzie pęta swe rozrywają... Ale przebacz pani to co powiem... pani jesteś w wielu względach dzieckiem jeszcze.
Lila z urazą głowę podniosła.
— Ja dzieckiem?
— Tak, potwierdził Porycki, a w głosie jego była surowość, któréj nie znało dotąd ucho kobiéty, nawykłéj do pieszczot, pochlebstw i hołdów. Dziwisz się pani może i obrażasz, że zamiast komplimentów, mówię jéj ostrą prawdę. Ale ja... jestem człowiekiem nowożytnych idei... przytém za szczęście pani oddałbym ostatnią krwi mojéj kroplę... muszę więc raz jeszcze powiedzieć pani, że z całą cudowną pięknością swoją, z całym swym czarem i urokiem niewysłowionym.. jesteś pani z wielu względów słabém i niedoświadczonem dzieckiem; nie umiész jeszcze być człowiekiem!..
Zawarta w tych słowach mieszanina surowości i pochlebstwa, gorącéj namiętności i twardego upomnienia, dziwne wrażenie wywarły na Lilę. Stanowczość Ildefonsa i to co mieniła ona wyższością rozumu jego — imponowały jéj, czyniły ją w obec niego nieśmiałą i zawstydzoną; tłumione uniesienie, z jakiem mówił o uczuciach swych dla niéj, porywało ją ku niemu, niby podmuch nieprzeparty gorącego wichru.
Podniosła twarz zrumienioną i z trudnością powstrzymując drżenie głosu, szepnęła:
— A więc, panie hrabio, naucz mię być człowiekiem!
Pochwycił rękę jéj w obie dłonie.
— Dobrze! odparł szeptem gwałtownym niemal. Ale nie nazywaj mię pani hrabią!
— Panie Ildefonsie! uśmiéchnęła się kobiéta.
— Odrzuć i tytuł pana! Wymawiaj tylko imię moje! Pocóż te wieczne rozdziały etykiety i fałszywych wstydów pomiędzy mężczyzną a kobiétą? Nie jesteśmyż równymi sobie ludźmi? Dlaczegóż mówisz po imieniu bratu swemu, a mnie nie możesz? Ja także jestem bratem twoim.... w ludzkości. Lilo, wymów imię moje!
Kobiéta stała, ramieniem wsparta o krawędź ściany, i obu dłońmi twarz zakryła.
— Cóż? szeptał Ildefons, nie wymówisz pani? nie ośmielisz się?.. Czyliż nie miałem słuszności, mówiąc że jesteś dzieckiem słabém? Kiedyż więc zaczniesz pani być człowiekiem?
Lila dłonie od twarzy odjęła i podnosząc na niego wzrok, w którym były i łzy zawstydzenia i ognie wzrastającéj coraz namiętności, szepnęła zcicha:
— Ildefonsie!
Jak trucizna, w małych dozach udzielana organizmowi, który przeciw niéj nie ubezpieczył się niczém, powoli, lecz nieuchronnie, przenika w krew jego i tkanki — tak nauki i rady Ildefonsa zwolna, coraz głębiéj i zupełniéj, wnikały w pozbawioną wszelkich orężów obrończych fizyczną i moralną istotę Lili.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.