Echa (Reymont, 1919)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Stanisław Reymont
Tytuł Echa
Pochodzenie Za frontem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1919
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




ECHA
Armaty przycichły i z głębi ciemnej izby zabrzmiał wylękły, drżący głos.

— Naprawdę widziałeś jak ojciec uciekał?
— Mówiłem już mamie.
— I nie strzelali za nim?
— Ciemno było, tłok i rozbijali tylko kolbami. Odpowiadał ktoś niechętnie.
— Gdzie się pali? Ogień jakby coraz większy.
— Rynek. Niemcy chodzą od domu do domu, oblewają naftą i podpalają.
— Jezu, zginie całe miasto! — załkał głos z ciemności. — I my wszyscy zginiemy!
Jakby w odpowiedzi, zaczęły znowu bić armaty.
Gdzieś wysoko, w ciemnościach wyły stada przelatujących kul.
Mały parterowy domek rozdygotał się aż do fundamentów; trzaskały drzwi, jakby poruszane niewidzialną ręką, rozwalał się piec, ze ścian zlatywały z brzękiem obrazy, przewracały się sprzęty i wylatywały resztki szyb. W izbie duszno było od wapiennego kurzu odpadających tynków i ciemno, bo jeno przez zawarte okiennice sączyły się krwawe brzaski niedalekich pożarów. W jednym z kątów, przed złocistym obrazem Częstochowskiej, ustawionym na podłodze, tliła się jeszcze olejna lampka. W głębi z kupy barłogów roznosiły się nieustające szlochy dzieci a w przerwach grzmotów i wycia dział, wybuchały rozpaczliwe błagania.
— Boję się! Mamusiu, boję się!
Ale huk armat znowu przygłuszał te lamenty bezbronnych piskląt, domek się szarpał, chwiał w różne strony i trzeszcząc złowrogo, dawał pozór jakoby okrętu porwanego przez huragany; okrętu skazanego na zatracenie.
Matka uspokajała jak mogła, nie pomogło, płakały coraz żałośniej.
— Cicho dzieci, spijcie, zaraz przestanie grzmieć, nie odejdę was robaki kochane, nie bójcie się. Jak ojciec przyjdzie, pójdziemy do ciotki na gruszki. Józiu, wyjrzyj-no, czy ojciec nie powraca!
Chłopiec wyszedł bez słowa i jakby pijany zatoczył się na ścianę. Wiedział, że ojciec, powrócić nie może. Przed paru godzinami, o zmierzchu rozstrzelali go Niemcy! Własnemi oczami patrzał na jego śmierć. Miał jeszcze ręce powalane jego krwią. Żołdackie kolby i bagnety odpędziły go od trupa. Przyleciał do domu z tą wieścią i coś wyższego nad jego pojęcie i wolę, przymusiło go do kłamstwa przed matką. Przyleciał pełen straszliwego krzyku, lecz dojrzawszy jej twarz udręczoną niepokojem, nie potrafił już wyznać przed nią. Gotów był sam umrzeć niźli przyczynić jej tej nowej i strasznej boleści. Zawarł się w sobie i milczał. Miał dopiero lat czternaście, ale te dnie wojny i śmierć ojca uczyniły mu duszę starą jak świat, jak ból, jak ludzkość. Patrzył na wszystko jakby w coraz głębiej zapadającej się otchłani, że nawet nie czuł już żadnych obaw ni trwóg. Dusza mu skamieniała na bryłę zlodowaciałych łez.
Siedział czas jakiś pod ścianą bezmyślnie zapatrzony w pożary i kłęby dymów. A miasto umierało; jakieś potworne dzioby, kujące bezustannie w ciemnościach rozszarpywały je na strzępy. Posępne skrzydła dymów przysłaniały walkę i pożogi. Domek stał za rogatkami, przywarty szczytem do cmentarnego wzgórza, na którem dziko szumiały ogromne drzewa i bieliło się tysiące krzyżów. Szeroka ulica prowadziła do miasta leżącego nieco niżej: pędziły nią automobile, maszerowały wojska, toczyły się działa i przelatywała konnica, zaś niekiedy gromady ludzi z obłąkanym wrzaskiem uciekały w pola, w ciemność, pod ploty i w rowy przed gradem kul świszczących na wszystkie strony.
Chłopiec posiedziawszy dłuższą chwilę na dworze, powrócił do mieszkania.
— Cóż, nie widać? A może po drodze wstąpił do znajomych? — pytała matka.
— Miał zajrzeć do stryja... — wspominał nawet. — Pewnie tam zostanie na noc.
— I nasby samych zostawił w taką straszną noc. Tylko go patrzeć, pewnie wróci łąkami, trochę dalej, ale bezpieczniej. Przecież się tam nie biją, co?
Józio pod jakimś pozorem uciekł przed dom, bał się w rozmowie zdradzić.
Armaty biły; coraz rzadziej i pociski niby meteory przelatywały w ciemnościach. Gdzieś w nocy gdakały ohydnie kartaczownice z monotonnym uporem i trzeszczały karabinowe salwy. Słychać było plusk kul uderzających w cmentarnie drzewa i gontowe dachy. Bitwa zdawała się już przycichać, natomiast pożary wzmagały się z minuty na minutę. Miasto stawało się podobne do płonącego stosu, spowiniętego w czarne kłębowiska dymów, że tylko niekiedy odsłaniały się głębie ulic niby krwawe rany, pełne straszliwej grozy walących się domów, zapadających się dachów i ulewy cegieł. A z tego piekła, ponad szumy ognia i trzaski, ponad ryki armat i świsty kul, wydzierał się potworny krzyk człowieczy! Szlochy i płacze zdawały się wybuchać z wnętrza samej ziemi. Naraz okropny grzmot rozdarł powietrze tak blizko, że Józio uderzył o ścianę, odbił się od niej i potoczył do przydrożnego rowu.
Oprzytomniał dopiero na świtaniu i ledwie się zebrał na nogi.
— Z domu pozostała jeno kupa połamanych ścian i dachów a z pod rumowisk wydobywały się jakieś konające jęki.
Rzucił się na ratunek. Na darmo jednak poszły wszystkie jego rozpaczliwe wysiłki; na darmo krwawił ręce i padał z wyczerpania, nie poradził się przedostać.
Poleciał szukać ratunku u sąsiadów, ale domy stały puste i zrabowane.
Błagał, żebrał zmiłowania i skamlał u nóg każdego przechodnia o pomoc, bo jęki stawały się coraz cichsze i jakby coraz dalsze, aż wkońcu zupełnie umilkły. Zrozumiawszy, że wszystko skończone, padł bez sił, bez myśli i bez czucia.
Dzień się podniósł słoneczny, zadymiony jeno i pełen swędu spalenizny.
Miasto paliło się jeszcze, lecz bitwa już była skończona.
Dobrze już po wschodzie, na drodze zagrzmiała kapela i w tumanach kurzawy jęła się ukazywać maszerująca kolumna. Muzyka huczała coraz mocniej i tryumfalniej, a wraz też zadygotała ziemia od kroków tysięcy. Zalśnił w słońcu nieprzejrzany las bagnetów, rozpaliły się złociste pikelhauby, świeciły wypasione gęby i zajaśniały dzikie, okrutne oczy. Na wspaniałym gniadoszu jechał oficer i jakiejś chwili, przed rogatką, dał znak i potężny chór głosów uderzył w niebo.
Parli się naprzód w ulice płonącego miasta niby rzeka potężna, groźnie wezbrana mocą. i wszystko po drodze druzgocąca.
Józio porwał się nagle, krew oblała mu twarz i serce przejęła taka: straszliwa dzika nienawiść, że porwawszy kawał cegły, trzasnął nią w łeb oficera.
— Masz za wszystkich, ty psie wściekły! — Zakrzyczał nieprzytomnie.
Oficer zachwiał się w siodle, ale w tej chwali sto bagnetów, sto kolb i sto obcasów spadło niby huragan na zuchwalca.
Popłynęli dalej z tryumfalnym śpiewem i muzyką, jeno przy drodze pozostała bezkształtna kupa ciała, z której wynosiła się tylko pięść groźnie zaciśnięta.

28 listopada 1918.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Stanisław Reymont.