Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokojem, nie potrafił już wyznać przed nią. Gotów był sam umrzeć niźli przyczynić jej tej nowej i strasznej boleści. Zawarł się w sobie i milczał. Miał dopiero lat czternaście, ale te dnie wojny i śmierć ojca uczyniły mu duszę starą jak świat, jak ból, jak ludzkość. Patrzył na wszystko jakby w coraz głębiej zapadającej się otchłani, że nawet nie czuł już żadnych obaw ni trwóg. Dusza mu skamieniała na bryłę zlodowaciałych łez.
Siedział czas jakiś pod ścianą bezmyślnie zapatrzony w pożary i kłęby dymów. A miasto umierało; jakieś potworne dzioby, kujące bezustannie w ciemnościach rozszarpywały je na strzępy. Posępne skrzydła dymów przysłaniały walkę i pożogi. Domek stał za rogatkami, przywarty szczytem do cmentarnego wzgórza, na którem dziko szumiały ogromne drzewa i bieliło się tysiące krzyżów. Szeroka ulica prowadziła do miasta leżącego nieco niżej: pędziły nią automobile, maszerowały wojska, toczyły się działa i przelatywała konnica, zaś niekiedy gromady ludzi z obłąkanym wrzaskiem uciekały w pola, w ciemność, pod ploty i w rowy przed gradem kul świszczących na wszystkie strony.
Chłopiec posiedziawszy dłuższą chwilę na dworze, powrócił do mieszkania.
— Cóż, nie widać? A może po drodze wstąpił do znajomych? — pytała matka.