Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krwawe brzaski niedalekich pożarów. W jednym z kątów, przed złocistym obrazem Częstochowskiej, ustawionym na podłodze, tliła się jeszcze olejna lampka. W głębi z kupy barłogów roznosiły się nieustające szlochy dzieci a w przerwach grzmotów i wycia dział, wybuchały rozpaczliwe błagania.
— Boję się! Mamusiu, boję się!
Ale huk armat znowu przygłuszał te lamenty bezbronnych piskląt, domek się szarpał, chwiał w różne strony i trzeszcząc złowrogo, dawał pozór jakoby okrętu porwanego przez huragany; okrętu skazanego na zatracenie.
Matka uspokajała jak mogła, nie pomogło, płakały coraz żałośniej.
— Cicho dzieci, spijcie, zaraz przestanie grzmieć, nie odejdę was robaki kochane, nie bójcie się. Jak ojciec przyjdzie, pójdziemy do ciotki na gruszki. Józiu, wyjrzyj-no, czy ojciec nie powraca!
Chłopiec wyszedł bez słowa i jakby pijany zatoczył się na ścianę. Wiedział, że ojciec, powrócić nie może. Przed paru godzinami, o zmierzchu rozstrzelali go Niemcy! Własnemi oczami patrzał na jego śmierć. Miał jeszcze ręce powalane jego krwią. Żołdackie kolby i bagnety odpędziły go od trupa. Przyleciał do domu z tą wieścią i coś wyższego nad jego pojęcie i wolę, przymusiło go do kłamstwa przed matką. Przyleciał pełen straszliwego krzyku, lecz dojrzawszy jej twarz udręczoną nie-