Strona:Władysław Stanisław Reymont - Za frontem.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Armaty przycichły i z głębi ciemnej izby zabrzmiał wylękły, drżący głos.
— Naprawdę widziałeś jak ojciec uciekał?
— Mówiłem już mamie.
— I nie strzelali za nim?
— Ciemno było, tłok i rozbijali tylko kolbami. Odpowiadał ktoś niechętnie.
— Gdzie się pali? Ogień jakby coraz większy.
— Rynek. Niemcy chodzą od domu do domu, oblewają naftą i podpalają.
— Jezu, zginie całe miasto! — załkał głos z ciemności. — I my wszyscy zginiemy!
Jakby w odpowiedzi, zaczęły znowu bić armaty.
Gdzieś wysoko, w ciemnościach wyły stada przelatujących kul.
Mały parterowy domek rozdygotał się aż do fundamentów; trzaskały drzwi, jakby poruszane niewidzialną ręką, rozwalał się piec, ze ścian zlatywały z brzękiem obrazy, przewracały się sprzęty i wylatywały resztki szyb. W izbie duszno było od wapiennego kurzu odpadających tynków i ciemno, bo jeno przez zawarte okiennice sączyły się