Dziurdziowie/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Dziurdziowie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Znała Pietrusia istotnie mnóztwo sposobów zaradzania różnym przypadłościom życia, w których skuteczność ani na chwilę nie zwątpiła sama i któremi przysługiwała się innym. Doświadczyli tego na sobie jednocześnie, ale w sposób różny, Piotr Dziurdzia i Jakób Szyszko. Piérwszy był jednym z najbogatszych gospodarzy w Suchéj Dolinie. Czy grunt jakiś lepszy od innych przypadł im w udziale, czy trzeźwiejsi i pracowitsi byli niż inni, dość, że dziad jego, ojciec i on sam uchodzili we wsi za bogaczów. Wkrótce po nastaniu wolności Piotr zbudował chatę, mającą pozór porządnego domku. Miała ona komin, dwa spore okna, mały ganek i ściany z zewnątrz pobielone. Wewnątrz, nic tam osobliwego na piérwszy rzut oka spostrzedz się nie dawało. Sień, duża izba i obszerna komora; w dużéj izbie ogromny piec do gotowania strawy i pieczenia chleba, ławy, stoły, krośna tkackie, gospodarskie statki drewniane, nic więcéj; wszystko tak jak u innych. Ale zajrzéć tylko do komory, obory, stajni, spichlerza! Tam już działo się zawsze niepospolicie. W największy choćby nieurodzaj, zboża nie brakło, bo z roku na rok zostawał zawsze jaki taki zapas, i zbytek lat jednych łatał braki drugich. Cztery krowy, dwa konie, z których jedna klaczka, co roku przyprowadzająca źrebię, sześć owiec, wieprze, kury, gołębie, gnieżdżące się na dachu, w ogrodzie gęsty gaik drzew wiśniowych, zmieszanych z dzikiemi gruszami, których owoc dostarczał na zimę wybornych gniłek, wszystkiego tam było pełno. W komorze, na pułkach i na ziemi piętrzyły się worki i garnki z wszelkiém dobrem, jedna ściana czerniała cała od pozawieszanych na niéj motków nici, stojące pod ścianą skrzynie napełniały po brzegi przyodziewki męzkie i niewieście, jako téż, niepokrojone jeszcze ściany szarych płócien i sztywnych samodziałów, w sine i czerwone pasy, na domowych krośnach wytkanych. Ale nietylko niezwykły dostatek napełniał chatę Piotra; pełną była ona także i niezwykłego spokoju. Piotr był człowiekiem charakteru flegmatycznego, ruchów ociężałych, mowy rozważnéj; żona jego, kobieta wysoka, urodziwa i łagodna. W młodości swéj jeszcze zaniemogła na reumatyzmy i inne jakieś choroby, które uczyniły ją także powolniejszą i mniéj od innych niewiastą do kłótni skorą. Stękała często, szeroko i długo użalała się na cierpienia swoje, u kogo tylko mogła rady na nie zasięgała, gdy bóle srodze dokuczać jéj zaczynały, popłakiwała sobie w kącie albo i na całą chatę głośne lamenty zawodziła, ale do kłótni z mężem nigdy nie stawała. Gdzieby jéj tam, z osłabłemi nogami i powykrzywianemi palcami rąk, jéj niezdarze, która jak jaka pani wyręczycielek potrzebowała, do kłótni jeszcze stawać! Szczęściem już dla niéj wielkiém było i to, że mąż z chaty jéj nie wyganiał, za niedołęztwo nie łajał, a nawet często ulitował się, żałośliwie nad nią głową pokiwał i po ludzku z nią pogadał. Dość była roztropną, aby szczęście to ocenić i każdą wolę męża tak szanować, jakby to była wola bozka. Rozumowanie jéj pod tym względem było proste. W chwilach wylania do sąsiadek mówiła. — Dlaczego ożenił się, on ze mną? Nie dla posagu ożenił się, bo nijakiego nie miałam, ale dlatego żeby w chacie dobrą gospodynią miéć. O jakaż ze mnie gospodyni? Do pracy rwę się jak ten koń do studni, co zdążam, zrobię, ale mało zdążam. Jak chwaroba schwyci, to i ręce od wszystkiego odpadną. A on mnie za to nigdy nic, żeby choć jedno złe słowo powiedział! Cierpi i milczy. Jeszcze czasem i zapyta się: może tobie Agatka, trzeba czego? Może ciebie znów do znachora zawieźć? Dobry człowiek. Toż ja jemu nie sprzeciwiam się w niczém. Niech jemu i Pan Bóg przenajświętszy nie sprzeciwia się...
Zresztą, sprzeciwiać się Piotrowi nie było-by rzeczą łatwą. Miewał i on przystępy gniewu, rzadkie, ale straszne. Można-by rzec, że w naturze téj cichéj i poważnéj, burze wybuchały tém gwałtowniéj im powolniéj i dłużéj wzbierały. Kiedyś, za młodu, był on dla rodziców swych synem uległym i o stare lata ich dbającym, jednak, gdy matka ze starości zdziwaczała już nieco, dokuczyła mu ciągłemi kłótniami z synową i raz komorę przed nią zamknęła tak, że wróciwszy z pola strawy zgotowanéj nie znalazł i głodnym być musiał, uderzył ją tak silnie, że stara zaniemogła, przeleżała na piecu czas jakiś i umarła. Może ona i nie od uderzenia synowskiego umarła, bo wprzódy już nic prawie sił w niéj nie było, ale Piotr zgryzł się tém tak bardzo, że długo jak nieprzytomny po świecie chodził. Żonie i kumowi, którego bardzo lubił, powiedział wtedy, że sam siebie tak bać się zaczął, jakby już dyabłu duszę był zaprzedał. Odtąd téż stał się bardzo nabożnym. Do kościoła jeździł i spowiadał się częściéj od innych, za pługiem idąc, pacierze czasem odmawiał, w każde uroczyste święto, wielkie bochny chleba i grube zwoje płótna, u kościelnego ołtarza na ofiarę składał. Można-by rzec, że myśl, iż krzywda zrządzona matce, duszę jego w posiadanie dyabelskie oddała, napełniała go trwogą i żądzą oczyszczenia się przed Bogiem. Z czasem wznieciło to w nim niejaką skłonność mistyczną, któréj ustawiczna a ciężka praca fizyczna wybujać nie pozwalała, lecz która malowała się w marzycielskim trochę wyrazie, z jakim niekiedy siwe jego oczy patrzały na świat z pod gęstych brwi, jako téż w szczególném zaciekawieniu do cudów, czarów i wszelkich nawet opowiadań o nadprzyrodzoności. Skłonność ta zwiększyła się jeszcze wypadkiem, który wydarzył się w dzieciństwie młodszemu z synów jego, Jasiukowi. Chłopak przyszedł na świat wtedy właśnie, gdy Piotowa chorzeć zaczynała i, około pięciu lat życia swego mając, wysechł i wyżółkł tak, że podobniejszym stał się do figurki z wosku, niż do dziecka. Nogi miał na wewnątrz powykrzywiane, gębę wiecznie otwartą, gdy biedz chciał, padał. Klemens hodował się zdrowo i jak wzdłuż, tak wszerz rósł niby na drożdżach; nad Jasiukiem płakała matka, sąsiadki żałośliwie kiwały głowami, a ojciec, według zwyczaju swego, z cicha i powoli coś pomrukując, ponuro czasem głowę zwieszał. Doszło do tego, że Agata, któréj obrzydły i kwękania chłopca, i ciągłe pilnowanie go, jakby przez tyle lat niemowlęciem być nie przestał, w gniewie i żalu rzekła raz do sąsiadek:
— Ot niechaj-by go już lepiéj Pan Bóg sobie zabrał...
Wtedy Piotr rozgniewał się znowu. Od śmierci matki przez długie lat kilka nie gniewał się nigdy; teraz znowu w gniew wpadł i był-by wybił żonę, gdyby mu ona z płaczem do ręki nie przypadła, prosząc o zlitowanie nad jéj chorobą i niedolą. Krzyczał więc tylko okrutnie, sąsiadki, które macierzyńską żałość Agaty gadaniną swą draźniły, z wielkim dla nich wstydem z chaty wypędził a wkrótce potém z chorém dzieckiém na wóz wsiadł i do cudownego miejsca na odpust pojechał. Jeżeli tam innym Pan Bóg cuda swe okazywał, czemużby i jemu okazać nie miał. Powiedział mu ktoś, że dla uproszenia téj łaski, trzeba kupić jednę z woskowych figurek, jakie w niektórych kruchtach kościelnych sprzedają, i złożyć ją na ołtarzu. Piotr kupił taką figurkę i jeszcze mszę na intencyą dziecka zakupił, a przesłuchał ją, klęcząc i głośno, żarliwie, z cieżkiemi westchnieniami i uderzeniem się pięścią w pierś odmawiając pacierze. Gdy u stóp ołtarza chłopcy dzwonili na podniesienie, on, w obu ramionach, okrytych rękawami baraniego kożucha, podniósł chłopca swego w górę, tak jakby go zmiłowaniu Bożemu ukazywał, a sam, twarz brunatną i gęsto zarosłą wysoko także podnosząc, marzycielskiém spojrzeniem swém ścigał błękitne dymy, które nad głowami ludzkiemi blaskiem świec i rzeźbami ołtarza, wzbijały się pod mroczne sklepienie świątyni. Dziecko wróciło z odpustu do chaty tak, jak odjeżdżało: wyschłe, żółte, słabe, z wykrzywionemi nogami i otwartą gębą, lecz wkrótce, może w parę miesięcy potém, widocznie poprawiać się zaczęło: bielało, tyło, prostowało się, wprost odżywało. Wprawdzie, była to wiosna ciepła i słoneczna, w któréj odżywało wszystko, co na świecie było: drzewa, trawy, kwiaty, a także i dzieci. W prawdzie Aksena, która podówczas świeżo w Piotrowéj chacie była osiadła, doradziła Piotrowéj, aby codziennie wyprawiać Jasiuka na ten suchy piasek, który białą ławicą słał się u końca wioski. Niechaj biedulek grzebie się sobie w tym piasku — mówiła — to jak go słoneczko mocno rozgrzeje, dziecko zdrowe będzie. Taka już święta siła jest w gorącym piasku, że on dzieci uzdrawia, kończyła Aksena i Pietrusi, która wtedy jeszcze niedorosłą była dziewczynką, rozkazywała, aby Jasiuka na piasek prowadziła i tam pilnowała go i zabawiała. Jasiuk nigdy wprawdzie nie stał się silnym ani tak pięknym i roztropnym, jakim był niewiele odeń starszy Klemens. Wyzdrowiał przecież, nie kwękał już tak jak piérwéj, nie padał co krok, więcéj mówić zaczął, wybielał. W chacie Piotra mówiono często o tém wyzdrowieniu i przyczyny jego rozważano. Jedne z bab, nabożnie składając ręce na brzuchach, mówiły — Taki to Piotrowa ofiara na odpuście.
— Piasek ten, co go Aksena doradziła — twierdziły inne.
Piotr zaś przemawiał:
— I ofiara na odpuście i piasek, a wszystko Pan Bóg przenajświętszy zrządził; bo, — z powagą mówił daléj, — jeżeli piasek ma taką świętą siłę, to mu ją Pan Bóg dał. Ot co.
— Jest na świecie i czartouskaja siła — zauważyła jedna z bab.
— A jest — z przekonaniem potwierdził Piotr i po namyśle dodał: — ale w piasku, jest siła Bozka, bo ot, dobrze zrobił; a żeby w nim była siła czartowska, toby źle zrobił...
Zastanowił się jeszcze trochę, wskazujący palec w górę wzniósł i dokończył.
Czortouska siła zawsze źle człowiekowi zrobi, a Bozka dobrze. Ot co.
Bozką tedy moc zjednywał sobie Piotr Dziurdzia coniedzielném jeżdżeniem do kościoła, odmawianiem pacierzy, ofiarami składanemi kościołowi w postaci chlebów, serów i płócien, dyabelskiéj zaś lękał się okrutnie, choć nigdy jéj na sobie, w widoczny przynajmniéj sposób nie doświadczył, i miał ją w obrzydzeniu i nienawiści wielkiéj[1] Jeżeli ktokolwiek opowiadał przed nim o ludziach, którzy, jak naprzykład wiedźmy i czarownicy różni, przez nią złe figle innym ludziom płatali, spluwał z obrzydzeniem i ze złością przez zęby wymawiał. — Kab im ręce połamało! Kab im skonanie ciężkiém było! Kab oni królestwa niebieskiego nie oglądali!
O królestwie niebieskiém Piotr wspominał często; zdaje się, że było ono tym przedmiotem, który kędyś, wysoko, w zarysach mętnych i nieokreślonych unosił się nad nim wtedy, gdy oczy jego, pod gęstemi, wypukłemi brwiami, przybierały wyraz zamyślony i trochę marzycielski.
Jednakże, rojąc sobie dziwne może obrazy królestwa niebieskiego, dbałym był i o ziemskie. Gospodarstwo swe pracowicie i zabiegliwie prowadził, a wielce ucieszył się, gdy go mieszkańcy Suchéj Doliny na urząd starosty swego wynieśli. Wtedy okazało się widocznie, że od ambicyi wszelkiéj wolnym nie był i że zaszczyt, który go spotkał, przyjemnie pogłaskał jego dumę. Wprzódy trzymał się był trochę pochyło; zostawszy starostą, grzbiet wyprostował, uśmiechnął się tak szeroko i swobodnie jak nigdy przedtém, lecz za to z większą jeszcze niż przedtém powagą stąpać zaczął i z widoczną lubością, niemal uroczyście, na zewnętrznéj ścianie swojéj chaty przybijał siną tablicę, na któréj wielkiemi białemi literami wypisane było: Piotr Dziurdzia, starosta. Sprawami publicznemi, które sąsiedzi w ręce jego złożyli, zajął się gorliwie i cierpliwie. Gdy obległy go różne, z urzędem jego związane trudy i przeciwności, ze skruchą w głosie mawiał: — Pan Jezus więcéj cierpiał!
Albo.
— Pan Jezus mnie to w królestwie niebieskiém wynagrodzi[2]
I swoje robił, ani na dokuczanie ludzkie, ani na fatygi różne nie zważając. Często także unosiła go ludzka duma. Podnosił palec do góry, uśmiechał się szeroko i w zwykły sobie, powolny sposób mówił:
Ciepier, jak toj kazau, ja tut piérwszy jezdem i ze wszystkich najwyższejszy...
Starszemu synowi także czasem perory prawił.
— Patrzaj, Klemens, bądź taki jak ja, a Pan Bóg przenajświętszy da tobie panowanie ziemskie i królestwo niebieskie. Nie pij, cudzego nie żądaj, co do ciebie należy rób, a w moc czartowską nie oddawaj się. W moc Bozką oddaj się, a w moc czartowską nie oddawaj się, bo jak toj kazau, gospodarstwo zginie i duszę zgubisz. Ot co.
Ważny wypadek zostania starostą wiejskim, zaszedł w życiu Piotra w parę lat po weselu Michałka Kowalczuka z Pietrusią, a wkrótce potém, roztrząsaniu mieszkańców wsi nastręczyła się sprawa wielkiéj dla nich wagi. Magazyn wiejski, w którym mieściły się zapasy zboża, przeznaczone dla wspomagania lat nieurodzajnych, tak już był starym, że całkowitym upadkiem groził, Stanowy (policyjny urzędnik) kilka razy zapowiadał konieczność zbudowania innego, i mieszkańcy Suchéj Doliny konieczność tę czuli sami, ale z przystąpieniem do roboty z roku na rok zwlekali. Wiadomo, kosztów lękali się, a i nowego kłopotu niebardzo żądali. Teraz jednak przyszedł już kres ostateczny zwlekania. Magazyn trzeba było budować, chcąc nie chcąc, bo tak stanowczo i nieodwołalnie przykazano z góry. W chacie starosty, aż ciemno zrobiło się od ludzi, którzy zeszli się tam dla narady o téj kosztownéj i dość skomplikowanéj sprawie. Piotr Dziurdzia przewodniczył naradzie ze zwykłą sobie powagą i roztropnością, doradzając jak i kiedy pieniądze na owę budowę zebranemi być mają, gdzie i jakie drzewo kupić na nią należy, kogo i za jaką cenę wezwać do wymierzenia ziemi, którą budynek na inne miejsce przenoszony zająć musiał. We wszystkich tych rozważeniach i wyliczeniach, skutecznie pomagał mu stryjeczny jego brat Stepan, mający jednę z najlepszych głów we wsi, ilekroć nie był pijanym, albo nie wpadał w pasyą. Miał on nawet tę nad drugimi wyższość, że biegle liczyć umiał. Nikt go tego nigdy nie uczył, ale z natury już tę zdolność posiadał i nauczył się sam. Że zaś tym razem trzeźwym był i nie gniewał się na nikogo, a przytém, kroił sobie koniecznie na najbliższych wyborach sędzią wiejskim zostać, siedząc tedy obok Piotra, szeroko i roztropnie prawił, biegle różne cyfry dodawał i mnożył, słowem, zapominając o tém, co gryzło go i dręczyło w życiu prywatném, sprawom publicznym oddał się całkiem. Przy téj czynności, rozjaśniła mu się nieco i wypogodziła twarz, przedwcześnie pomarszczona i najczęściéj ponura a gniewna. Pomimo jednak roztropności i powagi dwóch Dziurdziów, w izbie wybuchała często wrzawa, taka, że ludzie jedni drugich zrozumiéć nie mogli. Wszyscy tam jednocześnie mówić zaczynali, łokciami, ramionami odpychali się wzajem od stołu, za którym siedział starosta, o każdy grosz zawodzili kłótnie, na każdą propozycyą odpowiadali zaprzeczeniami. Piotr cierpliwie to znosił, kilku uważniejszym słuchaczom swoje prawił, a czasem, kiedy sąsiedzi łajać go już i przeklinać zaczynali, pomrukiwał.
— Pan Jezus więcéj cierpiał!
— Bydło! praklatoje bydło! Kab na was chalera — wykrzykiwał popędliwy Stepan i, najnatarczywszych pięścią od stołu odpychając, zaczynał już w paroxyzm złości wpadać, gdy nagle, kłótliwą wrzawę męzkich głosów, niby ostrzem noża przerżnął piskliwy a rozpaczliwy krzyk niewieści. Była to Piotrowa, która, z komory wypadłszy, ręce łamała i z boku na bok przechylając się, w niebogłosy krzyczała i zawodziła.
Jazu mój Jazu! O Jazuż mój, Jazu najmiłosierniejszy!
Tu i dziewka, która w zastępstwie Pietrusi, w gospodarstwie jéj dopomagała, tuż za nią także z komory wypadła, włosy sobie z głowy wyrywając, a po chacie téż biegając; jeszcze donośniéj i piskliwiéj wtórzyła.
— O Matko Bozka przenajświętsza! zmiłuj sia, zmiłuj sia, zmiłuj sia ty nad nami nieszczęśliwemi!
Mcżczyzni rozprawiać i kłócić się przestali, i z gębami pootwieranemi, jak słupy stojąc, błędnemi wzrokami wodzili za niewiastami, które jakby w konwulsyach rzucały się po izbie. Sporo czasu upłynęło zanim gospodarz chaty, zrazu perswazyą, a potém groźbą spuszczenia im pięści swych na plecy, dopytać się u niewiast zdołał, co się stało. Stała się istotnie rzecz zasmucająca: z komory zginęły dwa sadła, dwanaście par kiełbas, i dziesięć ścian świeżo utkanego płótna. Wszystko to ukradzione zostało nie wiedziéć kiedy, przez kogoś, kto odpowiedniém narzędziem wewnętrzną okienicę przepiłował, zamykającą ją zasuwę usunął, przez okno do komory wlazł i tyle dobra z niéj wyciągnął. Okno komory wychodziło na ogród, w téj późnéj jesiennéj porze pusty i tylko błotem pokryty, noce jesienne długie są i ciemne... Piotrowa rozpaczała; Piotr, stratę poniesioną mniéj żywo do serca biorąc, zmartwił się jednak i nadewszystko oburzył się przeciw nieznanemu złoczyńcy. Ludzie, którzy tu obradowali i obrady swéj nietylko nie skończyli, ale po razy kilka jeszcze kończyć nie mieli, rozeszli się zwolna; w izbie pozostał Piotr, w zamyśleniu na ławie siedzący i łokciami na stole rozparty i trzy kobiety, które przed ogniem, żywo płonącym w piecu, głośno o zaszłym wypadku rozprawiały. Były to trzy Dziurdziowe, żony Piotra, Stepana i Szymona Dziurdziów. Były to także trzy zupełnie różne z sobą typy chłopek i trzy wyraźnie różne dole kobiece. Niemłoda już i schorowana, ale spokojna i jeszcze dość urodziwa Piotrowa, żona męża dobrego, gospodyni chaty dostatniéj i matka dwóch dorastających synów, skrzyżowała na piersi ramiona i smutnie już tylko nad stratą swoją głową kiwała, z cicha powtarzając:
Jakije złe ludzie! aj, jakije niegodziwe!
Zwinna jak żmijka, czarnooka, śniada i ognista Stepanowa, sławna na całą okolicę złośnica i plotkarka, o któréj zresztą wszyscy wiedzieli, że mąż jéj cierpiéć nie mógł i że wiecznie biła go lub przez niego bitą była, na piérwszą wieść o tém, co się w chacie Piotra przytrafiło, porzuciła niedawno urodzone, a przez cztery lata małżeńskiego pożycia jedyne dziecko i, przyleciawszy tu, krzyczała, złodziejów przeklinała i miotała się tak srodze i hałaśliwie, jakby ją samę i stokroć od téj większa strata spotkała. Szymonowa przeciwnie, przywlokła się zwolna i z dzieckiem na ręku, które już było szóstém czy siódmém. Niestarą była jeszcze i niebrzydką, ale strasznie wymizerowaną, z czołem zmarsczoném i wiecznie skrzywionemi usty. Piotrowa, choć starsza i schorowana, daleko lepiéj od niéj wyglądała. Wiadomo, żona pijaka, siedzącego po uszy w długach, u żyda arendarza zaciągniętych, mająca chatę kurną jeszcze i drobnych dzieci pełną, a komorę prawie pustą, tyć i wesoło sobie bajdurzyć nie mogła. Na Agacie wyraźnie odbijały się spokój i dobrobyt, na Rozalii Stepanowéj charakter zapalczywy, a złem pożyciem małżeńskiém do stopnia prawie wściekłości rozjątrzony; na Parasce, żonce pijaka Szymona — skłopotanie i nędza. Tuląc i kołysząc dziecko, które w piersi matczynéj mało znajdowało pokarmu i rozkrzyczało się w niebogłosy, z podziwem, pełném świętobliwego jakby poszanowania, wciąż powtarzała. — Dwa sadła i dziesięć ścian płótna! oj, Bożeż mój Boże! dwa sadła, dziesięć ścian płótna i dwanaście par kiełbas... oj, Bożesz, mój Boże!...
Bogactwu takiemu, które aż tyle rzeczy bez ostatecznego ogłodzenia poszkodowanych z komory ukraść pozwalało, dosyć nadziwić się i nalubować nie mogła! Nie zazdrościła, owszem, żałowała krewniaków, że im się taka szkoda stała, ale oczy jéj zachodziły łzami. Dawało to jéj miarę i żywne uczucie biedy własnéj. Zaś czarne oczy Rozalki rozpalały się coraz bardziéj, błyskały i latały jak u oszalałéj, a język, szybciéj jeszcze latał niż źrenice. Przekleństwa najstraszliwsze na nieznanego złodzieja miotała, lecz wiadomém to już było, że zawsze coś lub kogoś przeklinać musiała; podobno sprawiało to ulgę nieustannéj zgryzocie, która u innych roztopiła-by się w łzy, a ją napełniała warem i płomieniem.
Zasmucony, lecz już ułagodzony głos Piotrowéj, przebił się przez wrzaskliwe zawodzenia Rozalki,
— Żeby tam nie wiem co, — rzekła, — ja taki będę wiedziéć, kto to ten złodziéj.
Zwróciła się do Piotra.
— Pietruk, — rzekła głosem, który objawiał zgodny i przyjacielski stosunek jéj z mężem; — idzi do Akseny.. popytaj sia, może ona zna co takiego, żeby tego złodzieja odkryć...
Nad wszelkie spodziewanie niewiast, Piotr ani jedném słowem nie sprzeciwił się temu żądaniu, wstał, na głowę czapkę baranią włożył i z chaty wyszedł.
Wieczór to był jesienny, ciemny; wiatr szumiał w ogrodach i miotał krzewami; pod niebem szmaty chmur, lecąc jak ciężkie ptaki, przysłaniały to znowu odsłaniały gwiazdy. Błotnistą ścieżkę wijącą się pomiędzy ścianami obór i gumien, a opłotkami ogrodów, wysoki, barczysty, chłop, w kożuchu i baraniéj czapce, z grzbietem nieco przygarbionym, szedł szerokim i ciężkim krokiem w kierunku zagrody kowala. Zdala już widać było kuźnią, buchającą czerwoném światłem i słychać turkot odjeżdżających wozów. Przed tą kuźnią, zawsze jak na odpuście albo jarmarku. Z całéj okolicy ludzie do Michała Kowalczuka przyjeżdżają, bo takiego jak on kowala nigdzie niéma. Ale teraz już wieczór i ci co tu dziś konie podkuwali, obręcze na koła i siekiery robić, a pługi i wozy naprawiać kazali, jadą do domów, drogą pomiędzy wierzbami i bzami, w których puszczyki i lelaki gnieżdżą się i skomlą. Przed otwartemi drzwiami kuźni niéma już nikogo, tylko leży szeroko błoto straszne, kołami wozów i kopytami końskiemi rozbite i pogłębione. Piotr Dziurdzia w błocie tém stanął i przez chwilę, we wnętrze kuźni wpatrywał się z przyjemnością niejaką. Czerwoném światłem napełnione, jaskrawo odbijało ono od ciemności, panujących na zewnątrz. W tém świetle, pięknie przedstawiała się postać młodego kowala, który pracować jeszcze nie przestał. W majtkach i koszuli z wysoko odwiniętemi rękawami, silny i zgrabny chłop, żwawo podnosił żylaste ramię, co siły bił młotem po rozpaloném żelaztwie, skry z pod młota sypały się w dół deszczem, a słupem tryskały w górę, śniada twarz z czarnym wąsem i czarna jego czupryna, stały w czerwonym blasku. Żwawo pracował i wesoło. Nadewszystko wesoło. Co chwila zagadywał coś do pomagającego mu chłopaka, czasem i przyśpiewywał sobie, albo, gdy uderzenie silniejszém czy zręczniejszém być musiało, podnosząc i opuszczając ramię, niby do tańca wykrzykiwał sobie — Hu, ha! — Piotr z zadowoleniem niejakiém na tę raźną i wesołą pracę popatrzawszy, uszedł jeszcze ze dwadzieścia kroków i wszedł do chaty kowala.
Izba tam była takaż prawie jak u Piotra, obszerna, z drewnianą podłogą i wolna od dymu, który przez komin uchodził, tylko spostrzegać się w niéj dawały pewne wymysły, jakich u dzidów i pradzidów nie bywało. Oprócz stołów i ław stały tam trzy drewniane krzesła, u sporych okien zieleniało w wazonach kilka nizkich roślin, na małéj szafce z dwiema szybkami połyskiwał blaszany samowar. Wymysły te, przywiózł z sobą Kowalczuk z szerokiego świata, a może téż zapoznała się z niemi i Pietrusia, w tym szlacheckim dworku, w którym za dziewkę folwarczną służyła. Wymyślność ta jednak nie doszła do tego stopnia, aby gdzieindziéj umieścić ogromny piec z okopconém wnętrzem, w którym, jak o téj porze w każdéj z chat chłopskich, palił się ogień wielki. Nie dosięgła téż ta wymyślność ani świéc, ani lampy; pomiędzy cegły pieca wetknięte łuczywo, paląc się czerwonawym i dymnym płomieniem oświetlało postać staréj Akseny w ten sposób, że, komuś wchodzącemu do izby, musiała ona naprzód rzucać się w oczy. Według starego swego zwyczaju, kościana babka siedziała na piecu i w dostatniéj siermiężce, w czarnym czepcu, wyprostowana, jedną ręką wyciągała z kądzieli nić lnianą, w drugiéj kręciła wrzeciono. Pietrusia nosiła po izbie roczne dziecko, kołysaniem i półgłośném śpiewaniem uśpić je usiłując. W drzwiach izby, poważnym i uprzejmym głosem wymówione, zabrzmiało pozdrowienie Piotra.
— Niech będzie pochwalony...
— Na wieki wieków... — z uradowaniem widoczném odpowiedziała Pietrusia i, z dzieckiem na ręku, z rozbłysłemi od zadowolenia oczyma, ku gościowi podbiegłszy, w rękę go pocałowała. Aksena, która, od czasu oślepnięcia swego słuch miała ostry, poznała téż Piotra po głosie i na chwilę prząść przestając, w znak powitania głową tak kiwać zaczęła, aż się jéj do koła czarnego czepca białe, siwe włosy rozwiały. Przytém chrapowatym i z powodu braku zębów sepleniącym głosem, dziękowała mu za to, że sobie o nich przypomniał i chatę ich nawiedził. Pietrusia tymczasem, uśpione już dziecko położyła w kołyskę, jedno z trzech krzeseł fartuchem otarła i w radośnym uśmiechu pokazując białe zęby, zapraszała byłego gospodarza swego, aby na niém usiadł. Piotr popatrzał na krzesło, tak jakby przekonać się chciał, że nie złamie się ono pod jego ciężarem i z ostrożnością niejaką na niém usiadł.
— Nu, — zaczął oglądając się po izbie, — po pańsku tu u was, pięknie... Kresła sobie wymyślili i samowar... oho!
— Po pańsku, nie po pańsku, — podchwyciła Aksena, któréj zaledwie widzialne wargi z wielkiego ukontentowania rozciągnęły się od ucha do ucha, ale chwała Bogu niczego nie braknie... wszystko jest... i chleb jest i zgoda święta jest... jak Pan Bóg przykazał...
— I syn jest... — dodał Piotr, z żartobliwą dobrotliwością na Pietrusię patrząc. Ona zawstydziła się trochę i spuściła oczy, ale wesoło wciąż uśmiechając się, odpowiedziała.
— A jest, dziadźku...
— I drugi zaraz będzie... — zażartował daléj starosta.
Tym razem młoda mężatka zaczerwieniła się jak burak, odwróciła trochę twarz i z cicha zachichotała. Aksena ze swéj strony śmiała się na piecu swoim starym śmiechem, który suchy klekot drewnianéj grzechotki przypominał.
— Czy jeden jeszcze... oj, oj, czy jeden jeszcze będzie — mówiła.
— Daj Boże szczęśliwie — z życzliwością zakończył Piotr, a tu i kowal wszedł do izby. Przed opuszczeniem kuźni włożył był na siebie szary spencer sukienny, zieloną taśmą oszyty, i wyglądał w nim bardzo zgrabnie. Twarz miał zaognioną i spoconą od pracy; na widok Piotra ucieszył się bardzo i w obadwa ramiona go ucałował. Ani on, ani Pietrusia nie zapominali o tém nigdy, że stara Aksena i jéj wnuczka przez lat wiele w Piotrowéj chacie chleb jadły. Nie darmo wprawdzie go jadły, ale był on dobrym i omastą życzliwości obojga gospodarstwa przyprawionym. Że tam potém stało się inaczéj i na tułaczkę znowu iść musiały, w tém już winy Piotra nie było.
— Pietrusia! — zawołał do żony kowal — zróbno dla dziadźka herbaty...
Piotr poprawił się na krześle. Lubił bardzo herbatę, choć pijał ją tyle tylko, co czasem w miasteczku, kiedy na odpust albo na targ przyjechał, we własnéj chacie samowaru miéć nie chciał, bo go dzidy pradzidy nie miewali.
— Oho! — zauważył — wy jak pany... herbatę sobie pijecie...
— Codzień nie pijem, ale czasem pijem — odpowiedział kowal — a co robić? wódki do gęby nie bierzem, to czasem trzeba czém inném żywot rozegrzać... I staréj babuli ziele to życie przedłuża i jak gość trapi się, potraktować dobrze...
— Dobrze, czemu nie dobrze? — potwierdził Piotr i zaczął kowala wypytywać się o różne różności, których on mnóztwo wiedział, bo i kawał szerokiego świata zchodził i teraz ciągle z mnóztwem ludzi, zwyczajnie jako rzemieślnik do czynienia miał, Michałka nie trzeba było długo do rozmowy zachęcać, bo z natury był on wielomównym i wesołym. Więc téż szeroko i długo opowiadać zaczął gościowi o jakiémś wielkiém mieście, w którém jako żołnierz lat parę przebywał, a tymczasem Pietrusia z pośpiechem zagotowała wodę w samowarze i po kilku minutach z glinianego czajnika nalała herbatę do trzech szklanek z grubego zielonawego szkła i, do każdéj z nich włożywszy cynową łyżeczkę, na białym spodku kilka kawałków cukru położyła. Naczynia i cukier z szafki wyjmowała, zwijała się po izbie bosemi nogami żywo i zgrabnie, szklanki i łyżeczki, jak wesołe dzwonki w ręku jéj dzwoniły. Dwie szklanki z herbatą postawiła na stole przed gościem i mężem, trzecią, na ławę wskoczywszy, na piecu umieściła i gdy dwaj mężczyzni bezprzestannie gawędzili z sobą, ona gorącą herbatę na spodek wylewała i, wydymając policzki z całej siły i, głośno na nią dmuchała. Potém końcem palca dotykała płynu a przekonawszy się, że już był ostudzony, brzeg spodka do ust babki przykładała, mówiąc:
Piej, babulo, piej!
Siedziała na brzegu pieca i ślepą babkę herbatą poiła. Chustki na głowie w domu nie nosiła. Ciemne włosy rozrzuciły się trochę dokoła jéj twarzy a czoło miała takie gładkie i pogodne a oczy tak od wesołości błyszczące, że choć tam w kołysce usypiał roczny już chłopak, na dziewczynę wyglądała. Michałek z Piotrem rozmawiając, spojrzał na żonę raz, drugi, a potém, opowiadanie jakieś przerwał i zapytał.
— Pietrusia! a ty znou harbaty nie pijesz?
Wydęła trochę wargi i bosemi stopami po ścianie pieca bębniąc, odpowiedziała.
Nie chaczu! nie lublu! paskudnoje ziele. Mnie lepsza zacierka z sadłem.
To wspomnienie o sadle przypominało Piotrowi cel dzisiejszych jego odwiedzin. Wsparł tedy łokieć na stole, twarz na ręku i wypadek, który chatę jego nawiedził, opowiadać zaczął. Obecni dziwili się i bardzo ubolewali. Zajęło ich nadewszystko pytanie: kto to taki — ten złodziéj? Kowal przypomniał sobie, że wczorajszéj nocy wracał właśnie z sąsiedniéj wsi, do któréj za interesem był chodził, i widział jakiegoś człowieka, który z workiem na plecach prędko szedł pod płotami — A jakże on wyglądał, ten człowiek? — ciekawie zapytał Piotr. Kowal odpowiedział, że był to człowiek chudy, małego wzrostu i zdaje się, że siwy zarost miał dokoła twarzy. Tego ostatniego na pewno nie utrzymywał, bo noc była, ale że widział go dość zblizka i gwiazdy świeciły, więc zdaje mu się, iż miał siwy zarost dokoła twarzy. Piotr zadumał się a potém rzekł.
— To zupełnie tak jakby Jakób Szyszko...
W podejrzeniu wyrażoném względem Jakóba Szyszki nic nieprawdopodobnego nie było. Nie raz już on w życiu swojém na złodziejstwie był złapanym, a ot, dwa lata temu, za wdarcie się przez dach do stodoły dworskiéj pół roku w turmie przesiedział. Jednak było to tylko podejrzenie. Piotr wlepił oczy w ślepą twarz Akseny.
— Ja do wasz prośbą, ciotko — rzekł. — Może wy znacie jaki sposób, żeby tego złodzieja odkryć...
Baba milczała chwilę, potém chropowatym swym i bezzębnym głosem, ale powoli i z namysłem, mówić zaczęła:
— Czemu mam nie znać? znam. Weźcie sito, wbijcie w nie nożyce i niech dwoje ludzi podłoży palce pod ucha nożyc, a drugie ludzie niech mówią różne nazwiska, różne jakie sobie tylko wspomną... Na czyje nazwisko sito zakręci się, ten złodziéj... I to jest taka pewna prawda, że ja nie raz ale sto razy na własne oczy widziała...
Umilkła, wyciągnęła ramię i parę razy w żółtych palcach wrzeciono pokręciła. Kowal zaśmiał się głośno.
— Głupstwo! — rzekł.
— Michałek! — z przerażeniem prawie zawołała Pietrusia; — ty zawsze taki! tobie wszystko głupstwo! ej, niedowiarek paskudny!
Aż zaczerwieniła się cała, tak ją niedowiarstwo męża oburzyło. On pobłażliwie wymówkę jéj przyjął i tylko z cicha jeszcze zamruczał.
— Oj, baby, baby durnyje!
Ale Piotr z nadzwyczajną uwagą i powagą słuchał słów Akseny, która, rękę z wrzecionem opuściwszy, dodała jeszcze.
— Można na sito złodzieja wywróżyć, można i na Ewanelię. To już jak gdzie... w jednych stronach na sito wróży się, a w drugich na Ewanelię wróży się... To już wszystko jedno... jak kto woli...
Piotr rękę do włosów podniósł.
— To już ja na Ewanelię wolę — rzekł a po chwili dodał. — Zawsze to Bozka rzecz jest i Bozka siła...
— No, to tak samo w Ewanelię nożyce wbić... — nauczała baba.
— Głupstwo! — zaśmiał się znowu kowal, a Pietrusia skoczyła i ręką mu usta zamknęła. On ją wpół pochwycił, dwa razy się z nią w kółko okręcił, a potém tak załaskotał, że, zachodząc się głośnym śmiechem, na ławę upadła. Piotr na tę swawolę młodych żadnéj uwagi nie zwracał. Jemu ważniejsza sprawa na sercu leżała i przytém wszelkie rozmowy o wróżbach, cudach i czarach przejmowały go na wskroś tajemnicą i trwożliwą uroczystością. Wstał z krzesła i z niejakiém zakłopotaniem zaczął.
Dziakuju, wam Aksena, za waszę radę... Tylko, jak to zrobić... trzeba, żeby to kto znający robił...
— Ja wam to, dziadźku, zrobię... Zrywając się z ławy, zawołała Pietrusia; — czemu nie! Tyle lat chleb wasz jadłam a teraz-bym téj przysługi wam nie zrobiła?.. Ot już idę...
I już na nogi trzewiki wkładała. Nigdy do wioski bez trzewików nie chodziła. Mąż, który miał w tém przyjemność i ambicyą swoję, wszelakie stroje dla niéj kupował, a i jéj podobało się to bardzo, że szczęściem swém popisać się mogła przed ludźmi, pośród których kiedyś najuboższą i najpośledniejszą była. W trzewikach tedy, w kupnéj perkalowéj spódnicy, w zgrabnéj, nowiutkiéj siermiężce i kwiecistéj chustce na głowie, w kilka minut potém, weszła do chaty starosty, i przed dawną gospodynią swą pokłoniwszy się nizko, w rękę ją pocałowała. Dwom innym kobietom za to, ledwie głową kiwnęła. Wiedziała dobrze, że dla obydwóch jest tém samém, co sól w oku. Jedna jéj swą małżeńską niedolę przypisywała, druga zazdrościła dostatku. Teraz przecie na chwilę o urazach swych zapomniały, ciekawość przemogła nad nienawiścią. Skupiły się dokoła przybyłéj i zarzuciły ją pytaniami, ale ona, z dwoma niedorosłymi jeszcze chłopcami gospodarstwa zaraz gwarzyć i chichotać zaczęła. Znała ich niemal od niemowlęctwa; Klemensa w czerwony policzek uszczypnęła a Jasiukowi palec włożyła w usta, które najczęściéj gapiowato otwierał. Oni ją zato za nogi tak pochwycili, że jak długa na środku izby upadła. Baby i dzieci aż za boki brały się od śmiechu i wiadomém to już było, że gdzie Pietrusia wpadła, tam pełno być musiało gadania, śpiewania i śmiechu. Jedna tylko Rozalka ani myślała śmiać się. Na klocku drzewa przed piecem usiadła, ręką brodę podparła i zadumała się ponuro. W tém jakby makiem posiał, zrobiło się w izbie cicho. Piotr wyszedł z komory, niosąc w ręku niewielką książeczkę w podartéj oprawie i ze zżółkłemi kartami. Była to Ewangelia, którą z poszanowaniem chował on na dnie skrzyni od lat wielu, odkąd mu ją po sobie w sukcesyi zostawił dziad bardzo stary, który z nią od dworu do dworu i od wsi do wsi chodził, aż nakoniec w Suchéj Dolinie, w Piotrowéj chacie umarł. Piotr dziadowi trumnę własnemi rękoma z czterech desek zbił, uczciwie go pogrzebał a książkę starego żebraka, jako rzecz świętą uważając, w chacie swéj pozostawił. Nie otwierał jéj nigdy, bo czytać nie umiał, ale obecność jéj na dnie skrzyni za niejakie ubezpieczenie chaty od nieczystéj siły uważał, a ot teraz, z poszanowaniem, z komory ją wyniósłszy, w milczeniu Pietrusi podał. Ona, z kieszeni siermiężki wyjęła nożyce, które z sobą przyniosła i w tém mgnieniu oka tak spoważniała, że ani by w niéj poznać wesołą mołodycę, która tylko co po izbie z niedorosłemi chłopcami uganiała się i koziołki wywracała. Spoważniała, czoło trochę zmarszczyła, a wzniesione w górę jéj oczy, wyraz modlitewny przybrały. Westchnęła głośno, westchnęły za nią i inne kobiety, nawet Rozalka. Piotr przeżegnał się naśladowali go synowie obaj, rosły i czerstwy Klemens z rozbłysłemi od ciekawości oczyma i blady, chuderlawy Jasiuk z gębą szerzéj niż kiedykolwiek otwartą. Nagle jednym zamachem, Pietrusia rozwarte nożyce w grzbiet książki wbiła i pod jedno ucho nożyc palec wskazujący podkładając, drugie Piotrowéj wskazała.
— Trzymajciż, ciotko!
Piotrowa uczyniła, co jéj rozkazano. Książka na ostrzu nożyc wisząca, szeroko ku dołowi rozwierała swe stare pożółkłe karty.
— Gadajcież teraz — zadysponowała Pietrusia — różne a różne nazwiska, gadajcie. Na czyje nazwisko Ewanelia pokręci się, ten złodziéj... Rozalka piérwsza wyskoczyła z pytaniem
— Anton Budrak? — pytającym tonem wymówiła a pragnęła, aby książka uczyniła owe zapowiedziane poruszenie, bo wczoraj właśnie, nad stawem, przy płókaniu bielizny pobiła się z Budrakową. Ale książka ani drgnęła.

— Lewon Kuziauka? — cienkim dyszkantem zapytała Szymonowa, był to albowiem jeden z nąjdokuczliwszych wierzycieli jéj męża. Ale książka pozostała nieruchomą. Nazwiska za nazwiskami wypadały z ust kobiet i chłopców, uszczęśliwionych tém, że w tak ważnym akcie niejaką rolę grać mogą. Książka jednak wciąż nie odpowiadała nic. Nakoniec, Piotr który dotąd żadnego jeszcze
WRÓŻBA KOWALICHY U PIOTRA DZIURDZI.
nazwiska nie wymienił, basowym i przytłumionym swym głosem rzekł.

— Jakób Szyszko. — Nie darmo przed półgodziną u kowala wyrażono podejrzenie na człowieka, który się tak nazywał. Palec Pietrusi drgnął tak lekko, że drgnięcia tego nietylko nikt nie spostrzegł, ale ona sama nie uczuła, a książka powolném i zaledwie téż dostrzegalném poruszeniem, dokonała mały półobrot.
— Aha! — zawołało chórem głosów siedm. Pietrusia ostrożnie i z uszanowaniem z grzbietu książki ostrza nożyc wyciągnęła i, pochyliwszy się, nabożnie starą okładkę ucałowała. Za przykładem jéj poszli inni. Całowały książkę wszystkie z kolei kobiety, całowali tak, że aż prawie smoktać ją zdawali się dwaj chłopcy; długim i skruszonym pocałunkiem usta swe do niéj przyłożył Piotr i natychmiast łuczywem sobie świecąc, do komory ją znowu poniósł. Potém, kobiety i chłopcy wymówili znowu chóralne: — Aha! w którém mieściły się uczucia różne: oburzenia, uradowania i wdzięczności dlatego czegoś, co im złodzieja odkryć pozwoliło. Czém było to coś, nie zapytywali o to i ani dorozumiéć się mogli. Czuli tylko i myśleli, że była to jakaś siła, która usługę im oddała za pośrednictwem Pietrusi. Tego wieczora jeszcze ognista Rozalka latała po wsi a zgnębiona Paraska ze skwierczącém dzieckiem swém na ręku od chaty do chaty łaziła, a obie na wyścigi, jedna prędko i zapalczywie, druga powoli i mazgajowato, rozpowiadały o wszystkiém, co działo się i stało w chacie starosty.
Potém głuche już tylko chodziły wieści o tém, co pomiędzy Piotrem i Jakóbem zaszło. Podobno piérwszy, w rzadko u niego zdarzającym się ale gwałtownym przystępie gniewu, zbił Jakóba we własnéj jego chacie i pociągnięciem go przed sąd zagroził, jeżeli nie przyzna się do winy i skradzionych rzeczy nie odda. Jakób wiedział już z doświadczenia, że od sądu niezawsze bezpiecznie wykręcić się można, a na stare lata nie chciało mu się po raz trzeci turmę nawiedzać. Przytém, gdy synowie i córki z małemi dziećmi na rękach rzuciły się do nóg staroście, prosząc, aby gospodarstwa ich nie rujnował, winowajca rozpłakał się, wszystko przed Piotrem wyznał i zwrócił mu dwa sadła i pięć ścian płótna. O reszcie płótna utrzymywał, że gdzieściś je zgubił, a o kiełbasach, że je jakimściś przypadkiem psy zjadły. Płakał, bił się pięścią w piersi i na zbawienie wieczne zaklinał się, że tak było. Synowie i córki, wiedząc dobrze, że tak nie było, skupiły się w kącie izby i milczały. A nuż Piotr uwierzy, a pięć ścian płótna i kiełbasy w chacie pozostaną! Piotr nie uwierzył, ale gniew odszedł mu nieco i widział zresztą, jak ubogą była ta Jakóbowa chata i jaka ją napełniała gromada. Było tam dusz ze trzynaście, starych, młodych i małych. Tyle ludzi za winę jednego gubić i samemu nie małych kłopotów nabrać się. Ręką tedy machnął, to, co oddano mu, zabrał, a o tém, czego nie oddano, przez zęby mruknął...
— Pan Bóg Przenajświętszy tę moję krzywdę w królestwie niebieskiém wynagrodzi...
I sprawy zaniechał, ale inni mieszkańcy wsi długo zapomniéć o niéj nie mogli. Nie zapomniał o niéj przedewszystkiém Jakób, który odtąd ilekroć Pietrusię spotykał, spluwał na stronę i z gniewem mruczał.
— Zgiń, przepadnij, nieczystaja siła!
Nic w świecie nie zdołało-by zachwiać w nim przekonania, że téj kobiecie moc jakaś tajemnicza i jéj saméj tylko znana, postępek jego wyjawiła. Nienawidził jéj i zarazem lękać się zaczął. Lękać się jéj téż zaczęły niektóre z niewiast, a przecież były i takie, co przepadały za nią. Młodéj Łabudowéj naprzykład, gdy sroga febra nią trzęsła, doradziła ona na piérwszą wiosnę wylęgnięte kurczę, albo kaczę spójrzéć i w téjże chwili, co prędzéj, węzeł na fartuchu lub chuście zawiązać. Jak ręką odejmie upewniała. Istotnie ujęło jak ręką. Łabudowa, która już schnąć, szpetniéć i siły tracić zaczęła, febrę utraciła, że zaś miała męża młodego, świekrę gderliwą i roboty wymagającą, wdzięczność jéj dla Pietrusi była wielką. Inną znowu kobietę, w ciężkim połogu będącą, napoiła płynem, z dziesięciu gatunków ziół przyrządzonym, a zwanym dziesięcioranką, który także okazał się wielce skutecznym. Miała zawsze w chacie pełno suszonych ziół, z których każde służyło na chorobę inną. Od gardła dawała brunelkę, od kaszlu ślaz i dziewannę, od bolów krzyża krwawnik, od ściskania w żywocie czomber i miętę. Przeciw chorobom jednym doradzała koniczynę białą i wiśniową korę w dół z drzewa zeskrobywaną, przeciw chorobom innym koniczynę różową i takąż korę tylko w górę z drzewa zeskrobywaną. Dzieci, które dostawały konwulsyi, kładła na desce pośród koła, zarysowanego kredą, a te, które koklusz męczył, poiła sokiem rzepowym, nie z czego innego dawanym, tylko z saméjże rzepy, w formę kielicha wydrążonéj. Słowem, nieprzebraną była w środkach, zaradzających cierpieniom, najpospoliciéj dolegającym mieszkańcom wsi. I nietylko znała je, ale ich udzielała zawsze z uprzejmością i chęcią wielką. Inna brała-by zato jaja, len, płótno, kury, miarki zboża i Bóg wié co jeszcze. Ona nie. Nigdy niczego w zamian rad swoich nie żądała, a gdy która z niewiast i przyniosła jéj kiedy cokolwiek w fartuchu lub pod chustką, nie przyjmowała. Rękę wyciągającą się z datkiem odpychała, mówiąc:
— Nie chcę, nie trzeba, na co mnie to? ja z życzliwości...
I była ludziom życzliwą istotnie. Bywało, gdy przez wieś idzie, a jaką biedną kobiecinę, albo znędzniałe dziecko zobaczy, staje i zapytuje się. — A co to? A gdzie boli? a może to ze zgryzoty jakiéj? a jaka to zgryzota? Wypytawszy się, czasem jakie ziółko, albo inny sposób na ludzką biedę doradzi, a jeżeli żadnéj rady nie wymyśli, to z dorosłym o biedzie jego pogada i głową pokiwa, dziecko w ramionach pokołysze, w chude ciałko pocałuje i potém już w swoje drogę idzie. Stara Aksena, słysząc ciągle, że ludzie do niéj po radę przychodzą, z rok czy ze dwa milczała, ale potém zaniepokoiła się czegoś i na wnuczkę gderać zaczęła. Z wysokości pieca swego mówiła do niéj:
— A czego ty, jak ta suka, ciągle przed ludźmi język wywieszasz? To i to pij, tak i tak zrób! Będziesz ty zato podziękowanie miała, jeszcze cię wiedźmą zrobią...
Pietrusia na miotle łokieć wsparła i zamyśliła się. Po chwili z namysłem zaczęła.
— Ot widzicie, babulo, mnie zdaje się, że kiedy mnie Pan Bóg szczęście dał, to ja ten świat bardzo już polubiłam... i wprzódy ja jego lubiłam, ale kiedy Michałek ze mną ożenił się, polubiłam jeszcze więcéj... A teraz co? Michałek coraz lepszy... i dostatku wszelkiego przybywa i dzieci przybywa i ciągle mnie na świecie lepiéj i lepiéj a ja ten świat lubię więcéj i więcéj i wszystko co jest na świecie lubię... i słoneczko to Boże ciepłe i gwiazdy te boże jaśnieńkie, i drzewa te szumiące i kwiaty pachnące i ludzi wszelakich i każde żywe stworzenie... Wszystko lubię... i kusego lubię... kusy! kusy! na masz!
Brzydkiemu kundlowi w czarne i białe plamy kromkę czerstwego chleba rzuciła, po twardéj sierści go pogłaskała i daléj, izbę zamiatając na całą chatę, zaśpiewała:

„Tam na dole, na pryhore,
Posiejali proso,
Oj tam chodził Jasiuleńko,
Do dzieuczyny boso!

Aksena chciała jeszcze gderać.

— Oj maładaja, durnaja! — szeptała, lecz promień słońca, przez okno padający, łagodnie ogrzewał starą jéj głowę, a izbę napełniał zapach skwarzącej się w piecu słoniny i wesoły rozgłośny śpiew wnuczki. Co tam było szczęśliwej téj roztrzepanicy napomnienia jakie prawić, albo złe wróżby gadać? Sama więc w uszczęśliwionym uśmiechu rozciągnęła wązkie swe wargi od ucha do ucha i, na bok nieco przechyliwszy głowę, pilnie nasłuchywała, czy nie zbudzi się czasem i w kołysce swéj nie zaskwierczy malutka Krysieńka. A to już ręce od przędzenia zabolały i błogo było-by na kolanach potrzymać prawnuczkę!...








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.