Dziecko salonu/Ono...

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Ono...
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ONO...

Mieszkają tu, — o piętro niżej.

On jest dorożkarzem, a ona — „wielką damą“: po niemiecku mówi i od dziecka w kapeluszu chodziła.
Mańka chodzi do magazynu. Mańka powiedziała rodzicom, że całą noc w magazynie szyła, bo suknię wykończały. A tymczasem ojciec się dowiedział, że łgała. Bo Wikcia spotkała koleżankę z tej samej pracowni i wie, że sukni żadnej nie było i nocnej roboty nie było. A Grosik wygadał się przed ojcem Mańki.
— Gdzie byłaś, noo?.. Gdzieś ty całą noc była?.. Powiedz mi, gdzie ty byłaś?.. — pyta ojciec groźnie.
Dziewczyna siedzi na kuferku w czerwonej halce, nogę na nogę założyła, twarz ukryła w dłoniach i niby płacze.
— Ja się ciebie pytam, gdzie byłaś — coo?.. Ja się ciebie pytam, gdzieś ty flądro nocowała?.. Już ty się nie bój: ja z ciebie wyznanie wytrzęsę.
Stoi nad dziewczyną groźny, ogromny, czerwony z gniewu, w czapce dorożkarskiej z numerem na głowie.
— Już ja tylko na ciebie kija poszukam, bo pasa dla ciebie za szkoda.
Chłopcy siedzą, jeden na łóżku przy stole, a drugi obok mnie na krześle. I jeszcze jeden chłopak od sąsiadów. — Bośmy lekcję mieli akurat.
Matka koło lampki blaszanej, pochylona nad robotą, przyszywa łatę do spodni.
— A ja ci to mówię i powiadam, że już sobie teraz domu paskudzić nie pozwolę. To darmo. Nie pozwolę sobie domu paskudzić, ty latajcu, tyy. — Dosyć tego dobrego. — Won z domu i już. Won mi z domu na ulicę — na róg — wont!
Pochwycił ją za ramię.
— Niech ojciec puści, — krzyknęła z bólu.
— Ja ciebie puszczę; nago i boso puszczę, koszulę zedrę — ty lafiryndo, tyy! — Ja ci będę żółte buciki za czternaście złotych kupował, żebyś się kawalerom podobała? Oni i tak ciebie wezmą. — Naukę ci będę dawał? Do łajdactwa szycie ci niepotrzebne. — Ona w nocy pracuje córeczka, — a pracuje, pracuje. — Won do chłopa — niech ciebie teraz nocuje — jednej gęby od miski ubędzie. — Ale on ma już dosyć: przegoni...
— Ja u koleżanki nocowałam, — mówi Mańka.
— A ta koleżanka brodę miała, czy tylko wąsy?.. A jak tu do ciebie przyjdzie jaka koleżanka kiedy, to ja ją tak...
I uderzył Mańkę pięścią w pochylony grzbiet, ale nieśmiało, — nie z całej siły.
Zerwała się matka ze stołka, — czerwona, — drapieżna.
— Nie rusz jej — rozumiesz?
Wyprostował się. Zwrócił się całą postacią ku żonie. Nogi szeroko rozstawił.
— Acha! — to to taaak?
— A no tak... Uuuch, ty zbóju!
— Acha! — to tak? To ja zbój. A no dobrze: to ja zbój.
— Mańka wyjdź.
— Nie, moja pani. Niech ona sobie posiedzi, a ja z mamą zrobię swój rachunek. Ba, ja zbój, a mama bardzo godna osoba i wielka dama.
— A większa od ciebie.
— Pewnie, że większa. Ooo, tak, — większa.
— A większa od ciebie.
— No tak, — bo ja zbój... Bo żona ukradła, a mąż nie chciał, żeby mu się na złodziejskim chlebie popsuła, więc poszedł na karę. A ona sobie od trzynastego lata chłopakami handlowała.
— A ty może myślisz, że jakbym była co dobrego, tobym za znajdę wyszła?
— A ja ci już mówiłem, że jak ja znajda to ja może hrabski syn.
— A tak: hrabia ci plackiem siedzi na chamskim pysku, a matka haczykiem ryje po śmietnikach.
— Ty mojej matki nie tykaj.
— A ty znasz swoją matkę, że się tak o nią wystawiasz?
— Znam, czy nie znam, — to moje dzieło, — a ty mi tem w oczy nie parz. A takie ojcowite, jak ty, to ja na każdym rogu za złotówkę dostanę. — Ja głupi siedzę, a ona sobie z łapaczem karnawał odprawia.
— To już milcz!
— A nie: ja na ulicę wyjdę i będę krzyczał.
— Sam sobie wstyd zrobisz, ty chamska duszo.
— A no to zrobię sobie wstyd... Ja wszystko zrobię. Teraz to już wszystko zrobię... Ja się będę użerał, mało sobie rąk nie urobię: a to jadę za wolno, a to za prędko jadę, a to płać karę, a to siedź w areszcie, a to córusi żółte trzewiki kup — a po co? — I jeszcze się dziwię, że błogosławieństwa na moją pracę niema. A to ręce mogą mi uschnąć od pracy — i nic z tego nie będzie. A jak ma Pan Bóg błogosławić? Jak tu same tylko świństwa się odprawiają! — Ja już teraz nie wierzę, że mi ten materacyk ukradli — ja nic nie wierzę. On szwab drań umyślnie tak wyspekulował. Żyd w sądzie uczciwie „świarczył“. — I o ten groch, to aż się za głowę złapał. „Nyy, powiada, to jak to jest lokator, to on nie ma nad nim właści o takie głupstwo“. — Ale wy z kumem rajcowali na swoje. — „Żyd — parch, mówicie, ty się będziesz żyda słuchał?“ Ja wtedy rewirowemu na podwórzu powiedziałem: wszyscy słyszeli. A on tylko głową pokiwał; a jak mi powiestkę przyniósł, to ja mu znowu powiedziałem: „panie naczelniku, niech pan tylko powie, czy to tak idzie“. A on tylko mówi: „ja waszych dzieł tu nie znam, no to bardzo, mówi, stranno wszystko“. Ale teraz to ja już wiem. A chłopiec bez cały tydzień ze słomiankami nie chodził. Tyś taka? — Dobrze, to i ja z tobą inaczej potańcuję. Ty mojej pracy nie szanujesz, to i ja swojej nie poszanuję. Wszystko sprzedam i wszystko przepiję.
A kobieta przez ten czas do kolacji szykowała.
— Wyszczekałeś się już? To na — żryj.
— Nie, ja muszę porządek w domu zrobić.
— Na, żryj!
— Nie, ja twojego jedzenia nie ruszę.
Zaczął wciągać kapotę.
— Nie dam ci iść.
— To ja ciebie chyba poproszę, jak nie dasz.
Zerwała z niego palto.
— Ja i z gołą głową potrafię.
— Niech pan zostanie, panie Franciszku, — powiedziałem łagodnie.
— Nie, panie Janie: ja siebie znam. Ja nie jestem taki, jak inni. Ja może znajda, ja może chamski syn, a moja żona i moja córka — hrabina; ale ja swoje wiem. — Ja nie będę rozbijał, jak inni. — Patrz pan, panie Janie: moja ręka urobiona od pracy. Jak jabym ją podniósł na taką gnidę, toby z niej wiórków nie pozbierał. — Już ja wolę sobie trochę wyjść na powietrze.
— A na powietrze: do szynku, ty szpitalny synu, — żeby szczekać na mnie po pijanemu. — Oddawaj pieniądze.
— Pieniądze ci oddać! A no masz, ja mam u ludzi wiarę, chociaż jestem szpitalny syn, a ty dama, — ja bez pieniędzy pójdę, — i ludzie za mnie założą.
— A ja ci mówię, że nie pójdziesz.
— Eee, pójdę.
— Mało na mnie naszczekałeś, teraz chcesz dziewczynę oszczekać. — Nie pójdziesz.
— Eee, chyba pójdę.
Wziął ją lekko za ramię, — krzyknęła z bólu, odsunął ją z drogi — potoczyła się i głową o kant łóżka wycięła.
Chłopiec skoczył do ojca:
— Co ojciec od mamy chce, coo?
Wziął go łagodnie pod brodę:
— Ty także za matką? A no dobrze, dobrze.
I wyszedł.
Kobieta zerwała się z ziemi, podbiegła do córki i wycięła ją trzy razy z całej siły w twarz.
— Dziś już lekcji nie będziemy mieli, chłopcy, — powiedziałem.
I wyszedłem za panem Franciszkiem.

∗             ∗

Ani mi wesoło, ani smutno, — jeno bardzo poważnie.
Kiełkuje w mej duszy coś nowego, co mnie z niewiadomem mocno splata, co dopiero żyć poczyna, a będzie silne; dopiero lekko drgnęło, a przeniknie, ogarnie, wchłonie i wolę mi pozostawi.
Czy to blask, czy dźwięk, czy woń, czy barwa? Nie wiem, czy bierze mnie ono w opiekę, czy ode mnie wymaga pomocy i opieki, by rosnąć i krzepnąć. I pełen jestem niepokoju.
Jeśli to iskra mała, która się żarzy, należy ją podsycać, by nie zgasła, a łagodnie, aby nie zagłuszyć. — Jeśli płomyk niepewny się kolebie, muszę baczyć, by nie umarł. — Jeśli jest to biały płatek śnieżny, chłód mu potrzebny, by nie stopniał; jeśli roślinka wątła, światła i ciepła dać należy; jeśli dźwięk dzwonka srebrzystego, przestrzeń mu potrzebna, by nie zamilkł, granice owej przestrzeni, by nie uleciał, aby nie powrócić więcej.
Pragnąłbym wiedzieć, czem jest, co się w duszy mojej poczęło, — i boję się, by wiedząc, nie spłoszyć, i obawiam, by nie rozpłynęło się, nim ujrzę.
Rośnij maleństwo, choć mi nie przyniesiesz szczęścia; aleś mi tak blizkie i drogie, i wiele przecierpiałem, zanim szepnęłoś, że jesteś. — Jam ciebie szukał, a ty czemu tak późno, tajemnico maleńka, ukochana, poranna? — Życie bez ciebie było mi jednym akordem, wiecznie jednym i nudnym; a drzewa mi były szare, myśli, ludzie, kwiaty, życie, — wszystko szare.
Ty mi szczęścia nie dasz, ale cię kocham i tęsknię.
Powiedz mi proszę, czem jesteś? — Albo nie: nic nie mów i rośnij duże i silne, moje ty wdzięczne... A ja nazywać cię będę w duszy: „ono“ — i „moje“...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.