Przejdź do zawartości

Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wię, że błogosławieństwa na moją pracę niema. A to ręce mogą mi uschnąć od pracy — i nic z tego nie będzie. A jak ma Pan Bóg błogosławić? Jak tu same tylko świństwa się odprawiają! — Ja już teraz nie wierzę, że mi ten materacyk ukradli — ja nic nie wierzę. On szwab drań umyślnie tak wyspekulował. Żyd w sądzie uczciwie „świarczył“. — I o ten groch, to aż się za głowę złapał. „Nyy, powiada, to jak to jest lokator, to on nie ma nad nim właści o takie głupstwo“. — Ale wy z kumem rajcowali na swoje. — „Żyd — parch, mówicie, ty się będziesz żyda słuchał?“ Ja wtedy rewirowemu na podwórzu powiedziałem: wszyscy słyszeli. A on tylko głową pokiwał; a jak mi powiestkę przyniósł, to ja mu znowu powiedziałem: „panie naczelniku, niech pan tylko powie, czy to tak idzie“. A on tylko mówi: „ja waszych dzieł tu nie znam, no to bardzo, mówi, stranno wszystko“. Ale teraz to ja już wiem. A chłopiec bez cały tydzień ze słomiankami nie chodził. Tyś taka? — Dobrze, to i ja z tobą inaczej potańcuję. Ty mojej pracy nie szanujesz, to i ja swojej nie poszanuję. Wszystko sprzedam i wszystko przepiję.
A kobieta przez ten czas do kolacji szykowała.
— Wyszczekałeś się już? To na — żryj.
— Nie, ja muszę porządek w domu zrobić.
— Na, żryj!