Dziecko salonu/Bal

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Bal
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
BAL.

Chrzest i bal składkowy: rubla od osoby.

Ojciec, pan Tomasz, niecierpliwie oczekiwany, przyjechał dorożką dopiero o siódmej godzinie. Zapraszając gości, wstąpił na kieliszek z tym i owym. Wesół wrócił. — Miał kram: w cyrkule brakło jakiegoś papieru, więc nie chcieli wydać pozwoleństwa na chrzest. — Antoniowie nie przyjdą, bo dzieciaki im chore. Adam będzie, ale sam, bo mieszkania nie chce zostawić.
Są chrzestni, są świadkowie. Niemowlę w czystej poduszce i białym czepku. — Dwie dorożki. — Jedziemy.
Chcieli nazwać dzieciaka Manią, ale babka się uparła: „jak ma manić, to niech lepiej już kradnie“. Uparta baba, a liczyć się z nią trzeba: ma sklep i ze trzysta rubli gotówki, — bogata stara.
— Anna, to Anna. Byle prędzej, bo się zapóźnimy.
Dzieci z całego domu zalegają sień i schody, — skaranie czyste, — przeprowadzają nas do bramy i jeszcze za dorożką biegną i gwiżdżą przeraźliwie.
— Prędzej, bo zapóźnimy...
Kancelarja kościelna. — Ponura izba: kraty, księgi — jak w cyrkule. — Już tylko jedna grupa osób z dzieckiem — i my. — Tamtych zapisują.
Imię? — Nazwisko? — Które dziecko? — Mężatka?
— Panna, — brzmi cicha odpowiedź.
— Lat? — Dziewiętnaście. — Zajęcie? — Służąca.
Zapisał, kazał podpisać; kto niepiśmienny, podznaczył krzyżykiem, — wreszcie wydał kartkę do kasjera.
— No?! — (Kolej na nas). — Dzieciak ma już osiem miesięcy? Dlaczego jeszcze niechrzczony, — coo?
— Tak jakoś, — mówi pan Tomasz.
— Wy zawsze wszystko tak jakoś, a ja potem będę odpowiadał za to? — Nie wiecie to, praw nie znacie, — pierwszy raz to dziecko podajecie?
Pan Tomasz prawa zna i nie pierwsze dziecko podaje: wsunął skromnego półrubla.
— Niech nam pan nie utrudnia, — powiada.
Pisarz mruknął niechętnie pod nosem.
— Trzeba napisać, że ojciec był nieobecny. A dzieciak ślubny?
— Myślę, że ślubny.
— To się spieszcie... Do kasy z tą kartką.
Znów kartka... i już przed Oblicze Pana nad Pany.
Półcień. Cisza. Chłód. Ksiądz siedzi na uboczu i czyta. Czekamy: ich nieślubne — i nasze ślubne. — Spojrzał na zegarek, wziął gruby modlitewnik, — podają mu stułę.
Wśród ciszy ponurej rozlega się znużony, senny głos modlitwy.
— Czego żądasz od kościoła?
— Wiary, — odpowiada szmer.
— Wiara coć dawa?
— Żywot wieczny.
Przewraca grube karty książki, tchnie w twarz uśpionego niemowlęcia i czyni nad niem znak krzyża dwukrotny. — Pomarszczoną rękę nad niem wznosi i sól do ust jego wkłada. Maleństwo otwiera ździwione oczy i ssać poczyna.
Zbliżamy się do ołtarza... — Czy niemowlę wierzy? Tak, wierzy.
— Ja ciebie chrzczę, w imię Ojca i Syna...
Dziecko płacze: będzie się chowało.
Podają świece. — Znów szept niezrozumiały.
Dziadek wyciąga rękę po napiwek. — Wychodzimy: tamci, z nieślubnem, usuwają się we drzwiach z drogi; my wychodzimy pierwsi.
Matka czeka nas w domu; chrzestna oddaje dziecko:
— Wzięłam żydówkę, nic dobrego, oddaję wam chrześcijankę.
— Dziękuję.
Uściski, życzenia. — Stół zastawiony.
— Daj nam Boże.
— Najlepszego. — Chaim. — Siulim.
Pijemy po jednym, drugim, — czwartym.
— Jak Zochę chrzcili, a ksiądz się nad nią pochylił, to go mało za nos nie złapała. — A u ruskich większa jest ceremonja przy chrzcie. — A lepiej jest przyjść późno, bo nie taki tłok; a ksiądz poustawia cały rząd i myli się w imionach.
Grosik wcześniej wrócił z miasta; Wilczek przybrał się w odświętną tabaczkową kapotę; oboje Tomaszowie, pralniczka z mężem i córką, Maj z żoną, Tarczewski z żoną i siostrą i jeszcze parę innych osób, — tylko kawalerów mało. — Wikcia i Mania powinny już były wrócić z magazynu; ale pewnie robota wypadła, i pani zatrzymała je po fajrancie.
Adama nie widać.
— Możebyś skoczył po niego?
— Nie potrzeba: jak obiecał, to przyjdzie.
U Tomaszów kolacja, a u nas — tańce. Łóżka wyniesione do sionki; szafy, kufry, komoda — do sąsiadów. Pod ścianami oparte na stołkach deski od prasowania. — W kącie wyrostek — muzykant z harmonją.
Po przekąsce idziemy na górę. Rozpoczynają się tańce. Grosik z Tomaszową, Tomasz z bogatą babką-teściową, stary Wilczek z żoną, pan Tarczewski z pralniczką. — Warczy wesoła „Oj-ra“, — zabawa leniwie się ożywia. — Młodzieży brak, — bo kto ma dać rubla, to woli trzy ruble puścić z kolegami za domem, — taka to dzisiaj młodzież.
Pani Tomaszowa lubi się bawić, choć ma już siedmioro dzieci; natańczyła się ona za młodu. Dla niej urządzali specjalne zabawy na Kępie; wtedy jeszcze na Kępie nie było „grandy“ jak teraz. — I Grosik, pierwszy tancerz w pułku, ale z słabą głową, — już zbyt głośno przytupuje po sześciu kieliszkach, a raz wraz ciągnie kogoś na dół na przepitkę.
— Znów będzie brewerjował.
Dzieciaki ustawiły się w kącie między kominem a drzwiami i patrzą na zabawę, — a w sionce terminatorzy pana Tomasza nie śmią wejść do izby: i tak ciasnota, ich by jeszcze tylko brakowało.
Zaszła mała sprzeczka między kobietami: o to, że piwa mało, o to, że wszystkie na zabawie, a żadnej przy kominie. Ale nie doszło do kłótni; dopiero po balu pójdą plotki albo i co gorszego.
Izba powleka się obłokami dymu i parą gorących oddechów. — Otworzyli okno, ale wiatr ze śniegiem wpadł ze dwora i jedną lampkę zagasił, a w drugiej tak zakołysał płomieniem, że kopeć poleciał pod sufit. — Śmieje się Grosik, że pocałował w ciemności kogoś, ale kogo — nie powie. Żonę ma zazdrosną, to ją lubi przy tej okazji podrażnić.
— Chodź pan, panie Janie, na kieliszek.
— Przestań chlać, bo do kolacji zbraknie, — upomina go żona.
— Jak zbraknie, to dam pięć rubli, i musi się znaleźć... Choćby wszystkie monopole na świecie były zamknięte... No chodź, Janek — niech cię choroba. — Oj, byłem ja cięty na pana, ale teraz to ani ja zazdrosny ani nic: nie mydło, to się i nie wymydli... Bo ja to taki: jak przyjaciel, to przyjaciel: wsio popołam... No daj pyska.
Zatoczył się, pocałował, wziął pod rękę i ciągnie na dół.
— O, są kozy. Jazda, panie Janie: ja jedną, a pan drugą.
Weszły dziewczęta: Wikcia ma buzię uśmiechniętą i śnieg topniejący we włosach. Wyrwała się i pobiegła przebrać do sąsiadów. Mańkę zagarnął Grosik i rzucił w wir tańca.
— Jak się ten Grosik upije, to niema z nim żadnej zabawy; ale nahałasuje się, zmęczy prędko i zaśnie.
Harmonja dusi się w spiekocie, zawodzi, jęczy.
Z szyb, ścian — spływają wielkie brudne krople. Twarze giną w dymie.
Dziarski zamaszysty oberek w ciasnej i dusznej izbie kurczy się, kondensuje, by z tem większą siłą kipieć w małej przestrzeni; małe kółka stają się tem zawrotniejsze. — Hu, ha! — brzmią szerokie, nieszczere, zdławione okrzyki.
Porywa mnie ów pijany szał mięśni, aż wylękłe myśli, jak stado spłoszonych gołębi, rozbiegają się i tłuką o czaszkę.
— Ej, starzy, — bo się rozsypiecie.
Oni nie zważają, — bawią się, cieszą, — karnawał. Oberek zwija się i rozkurcza, drwi i pobudza — i pcha ten tłum stłoczony spoconych ciał, — pcha, miesza, kotłuje.
Z sufitu spadają gęste krople na wilgotne deski nierównej podłogi. Dzieci zasiadły na kominie, podkurczyły pod siebie nogi i patrzą w mgłę.
A zdala dobiegają odgłosy gdzieś drugiej i trzeciej zabawy...
— Wikciu, my teraz...
Opiera rękę na mojem ramieniu.
Grosik prze, depcze, roztrąca. Wilczek przytupuje, kręcąc się, jak skrzydło wiatraka, wokoło grubej pani Majowej. Przycisnąłem moje dziewczątko mocno. Twarz jej tuż przy mojej twarzy. Ktoś potrącił nas silnie, zaczepił o jej włosy — i spłynęły dwiema falami; szybkim ruchem pochwyciłem warkocze, zarzuciłem między nasze twarze, a żeby nie wyfrunęły, przycisnąłem ustami, i przez jedwabną ich siatkę przywarłem ustami do jej ust. I tak w najboleśniejszym pocałunku wirowałem z nią nieprzytomnie, — pchany, bity, deptany.
— Grać, krzyczy Grosik. — Graj, do cholery, bo ja ci...
Powstrzymali go.
— Na kolację.
— Ja, mówi Grosik, — tobym tak mógł tańczyć cały tydzień. Jak u nas w wojsku poświęcali znamię, z żoną gienierała tańczyłem, — i tylko mówiła: łowko, moł, tańcujesz, mołodiec!
Wikcia ma łzy w oczach.
— Przepraszam, panno Wikciu. Ja pani powiem kiedyś... bo ja muszę dużo pani powiedzieć.
Spojrzała mi w oczy jasnym, czystym wzrokiem.
— Nic nie szkodzi. Niech pan Jan zejdzie: napije się pan Jan wódki, i ja coś zjem, bo stara chciała dać herbatę, ale się spieszyłam.
— I pani nic nie jadła od obiadu?
— Ja nie byłam na obiedzie, bo miałyśmy robotę pilną.
— A ten narzeczony starej nie czepia się już?
— A co mnie to może obchodzić? — Chodźmy na dół.
Głodna, cicha pracownica...
Pierwsza grupa zasiada do stołu. Na górze tańczą.
Wchodzi Adam. — Średniego wzrostu, krępy, łysawy, z bródką w klin, — ma wyraz twarzy ostry, stanowczy, prawie niemiły. — Dziwnie odbija jego blada, poważna twarz pośród czerwonych, zaognionych twarzy biesiadników.
— Dlaczego tak późno?
— Zaczytałem się, odpowiada.
Usiadł obok mnie.
— Pan Jan, nieprawda?
— Ten sam.
— Czytał pan „Faraona“ Prusa?
— Czytałem.
— I cóż? Ani się stary spodziewa, że napisał wielką satyrę na burżuazyjno-biurokratyczny ustrój dzisiejszych czasów. Widzi pan, co to jest talent, co to jest intuicja: on pomimo woli pcha tam, gdzie należy.
Doznałem wrażenia, jakgdyby między moim pocałunkiem a jego mową istniał jakiś związek.
Pragnąłem, aby mówił dalej: może mi to pozwoli rozwikłać splątane nici.
— Wiem, że nie znajdę prawdy bezwzględnej, wiem, że po dniach wiary ogarnie mnie znów na czas pewien znużenie i zniechęcenie. Ale rozumiem, że w myślach i uczuciach człowieka niema i być nie może ani spokoju, ani jednolitości. A przecież czyny muszą mieć stały kierunek i jednakie natężenie, — bo inaczej nic nigdy nie da się zrobić.
— A pan sądzi, że tak można?
Nachylił się ku mnie, położył twardą rękę na stół i powiedział krótko i mocno:
— Trzeba, panie Janie, — a więc można...
Posłano do żyda po kosz piwa. Podano pieczeń z makaronem, kotlety z kartoflami.
Po kolacji Wilczek poszedł spać do Maja, żeby rano nie zapóźnić fabryki. — Grosik zasnął jak kamień, i położono go z dziećmi u Tomaszów.
Zabawa się rwać poczęła: brakło młodzieży. Tańczono jeszcze godzinę i drugą, ale myśl o jutrzejszym dniu roboczym płoszyła wesele. Kobiety radeby jeszcze pohasać, ale mężczyzn ciągnęło do łóżek.
Godzina druga, — bal skończony. Zdala dobiegają odgłosy hulaszcze, — tam nad ranem zajechało Pogotowie, bo kogoś zraniono podobno butelką: ostra musiała być butelka...
Wnosimy łóżka, — byle dwa, — resztę jutro się za dnia zrobi. Kobietom w głowach się kręci od wódki, od tańca i krzątaniny.
W mieszkaniu naszem nocują tylko: Wilczkowa, Grosikowa, mały Stasiek, który do końca dotrzymał, niemowlę w kołysce i ja.
Leżę z otwartemi oczami. Za oknem wicher wyje i głosi straszne prawdy, ale ja ich nie potrafię zrozumieć. Zmora tłoczy mi piersi: pianę ma na ustach i w oczach, ale ja się jej nie boję. Czasem uchwycę myśl jakąś w locie, ale mi się wnet wyrywa bez trudu i ucieka. Znużony jestem aż do bólu.
Oto niema we mnie ani siły czynu, ani siły chcenia, — oto jestem piłką, którą życie podrzuca, uderza nią o ścianę i chwyta dla zabawy, — oto jestem czółenkiem z wydartego z kajetu papieru, które chłopiec puścił na rynsztok i popycha patykiem, a lekki podmuch wiatru lub ciężar kamyka zatopi w wodzie ściekowej. Niema we mnie ani w życiu mojem żadnego dziejowego sensu, — istnienie moje z niczem się nie wiąże — odosobnione jakieś i boleśnie żartobliwe, — bańka z mydła, — balonik na nitce, — pozłota wyschłego orzecha z choinki, — nic, które myśli, rozumie całą swą bezwartość — i cierpi...
Nagle Wikcia płakać zaczyna przez sen. Ciężko chwyta powietrze. Budzi się i szlocha wgłos.
— A tobie co? — pyta sennie matka.
— Śniło mi się...
— O wa, śniło się. Warjatka.
Dziewczyna umilkła, — stara znów chrapać zaczyna.
— Wikciu...
Czuję, że zadrżała; tchu mi brak.
— Chodź, Wikciu, powiedz, co ci się śniło?
Mówię szeptem, niedostrzegalnemi poruszeniami drżących warg. Słyszę szmer jej kroków. Serce wali.
Usiadła na nizkim stołku przy mojem łóżku.
— No co?
— Śniło mi się, że ta suknia, cośmy dziś kończyły, to mi się śniło... że jak ją obszywałam, to mi się lampa przewróciła, — o Jezu.
— I spaliła się?
— Nie, tylko cały przód, — taka wielka plama.
— No nie płacz.
— Kiedy nie mogę.
— No nie płacz, nie płacz... nie płacz...
Gładzę jej włosy...
Rozumiałem coraz wyraźniej, że tak będzie, że się to wszystko układa od bardzo dawna, — nie od tego pocałunku wcale, — ale znacznie dawniej. Kto wie, czy nie dlatego jestem tu już miesiąc cały, czy nie dlatego właśnie wszystko, com tu mówił i robił, mówiłem i czyniłem, — wszystko dla tej jednej chwili! — Jak to się wszystko dziwnie układa, dlaczego nie domyślałem się już wtedy, kiedy pijany Grosik zasypiał, a Wilczek szedł spać do Maja, żeby nie zapóźnić fabryki?... Dlaczego w moich notatkach prawie o niej nie wspominałem?... Dlaczego to się wszystko tak ułożyło zupełnie niezależnie od mojej woli?... Dlaczego jej się przyśniła ta suknia?... Dlaczego ja muszę być papierowem czółnem?...
— Nie płacz... nie płacz... nie płacz...
Tak mi się coś piętrzy i zapada w czaszce z głuchym łoskotem, — słyszę wyraźnie jakieś gniewne pomruki, — szmer, — kołysanie się.
Gładzę jej włosy ruchem wahadłowym, — oparła twarz o poduszkę, siedzi skurczona na stołeczku i płacze. — Ogarnęło mnie zabójcze lenistwo myśli...
Utkwiłem wzrok pod okno: tam z pod okna patrzało na nas dwoje oczu. Dziewięcioletni Stasiek nie spał, — czuwał, — patrzał na nas. — Dlaczego tak się stało, — dlaczego ten malec nie usnął znużony, — dlaczego się tak dziwnie złożyło? — On pewnie tak patrzał wiele razy, ale i dziś chciał widzieć, co będzie.
Rozróżniam teraz drobną jego postać, uniesioną nad posłaniem na ziemi.
— Połóż się Wikciu, bo ci zimno tak siedzieć, — podłoga zimna, a ty jesteś boso i w spódniczce.
Spojrzała na mnie bez łez.
— Idź, Wikciu, i zapomnij o tem, co ci się śniło.
Wstała powoli i poszła.
Mańka w kołysce zaczęła kwilić, potem płakać coraz głośniej.
— Pani Grosik, dziecko płacze!
Obudziła się.
— Ccccicho, lulaj, cccicho!
Po chwili znów cisza.
— Panie Janie, — słyszę głos Grosikowej, — panie Janie...
Stasiek znów się unosi ostrożnie na swem posłaniu.
Leżę nieruchomo nawznak, — oddech nawet wstrzymałem; a w ręce, nogi i piersi wkręcają się powoli niewidzialne śruby. Nie czuję bólu, nie czuję nawet znużenia. Wiem, że już niedługo będzie tak, jak jest, — że nie mogę być dłużej bezwartościowem „nic“, które tylko myśli i bądź co bądź cierpi chyba.
„Trzeba, panie Janie, — a więc można“. — Kto mi to mówił?.. Acha...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.