Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dziewczyna umilkła, — stara znów chrapać zaczyna.
— Wikciu...
Czuję, że zadrżała; tchu mi brak.
— Chodź, Wikciu, powiedz, co ci się śniło?
Mówię szeptem, niedostrzegalnemi poruszeniami drżących warg. Słyszę szmer jej kroków. Serce wali.
Usiadła na nizkim stołku przy mojem łóżku.
— No co?
— Śniło mi się, że ta suknia, cośmy dziś kończyły, to mi się śniło... że jak ją obszywałam, to mi się lampa przewróciła, — o Jezu.
— I spaliła się?
— Nie, tylko cały przód, — taka wielka plama.
— No nie płacz.
— Kiedy nie mogę.
— No nie płacz, nie płacz... nie płacz...
Gładzę jej włosy...
Rozumiałem coraz wyraźniej, że tak będzie, że się to wszystko układa od bardzo dawna, — nie od tego pocałunku wcale, — ale znacznie dawniej. Kto wie, czy nie dlatego jestem tu już miesiąc cały, czy nie dlatego właśnie wszystko, com tu mówił i robił, mówiłem i czyniłem, — wszystko dla tej jednej chwili! — Jak to się wszystko dziwnie układa, dlaczego nie domyślałem się już wtedy, kiedy pijany Grosik zasypiał, a Wilczek szedł spać do Maja, żeby