Przejdź do zawartości

Dziecko salonu/Dziecko salonu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Dziecko salonu
Rozdział Dziecko salonu
Wydawca Księgarnia Powszechna
Data wyd. 1906
Druk W. Maślankiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIECKO SALONU

Ojcze!

Byłem wówczas bardzo mały jeszcze. Myślałem, że Bozia bardzoby się gniewała, gdybym wziął ciastko pokryjomu, — a gdy się nogami buja, to się djabła kołysze. Lubiłem gryzmolić ołówkiem i ustawiać domki ze starych kart, i oglądać malowanki, i dorabiać wąsy obrazkom, i słuchać bajek o sierotach, macochach i strachach. I dziwiłem się, skąd konie wiedzą, dokąd tatuś kazał dorożkarzowi jechać, że trafiają, — i jak starsi umieją odróżniać psa od suczki, — i jak się wszyscy umarli mogą pomieścić w niebie. Nie chciałem pić mleka i wcześnie chodzić spać. Mówiłem przy gościach: „Piał kogucik kukuryku“ i inne bajeczki, — i bardzo bałem się ciemnego pokoju i obcych ludzi.
Boście mówili mi, że do obcych nie wolno się zbliżać, bo sprzedają małe dzieci dziadom i do cyrku, — że nie wolno nic brać od obcych: ani karmelków, ani wisienek, bo mi nos odpadnie, i że nie wolno nic z ziemi ani w ogrodzie, ani na ulicy podnosić, bo będę miał wszędzie brzydkie, czerwone plamy i krosty.
I zdawało mi się, że poza czterema ścianami domu czatuje przyczajona jakaś siła wroga i groźna, złe tajemnicze mroki, — a poza wami, wszyscy ludzie–wrogowie, którzy pragną mnie zgubić.
Gdy mama dała mi dwa grosze, abym podał dziadkowi — „że on mi nic nie zrobi“, — tom się bał i oglądał, czy mama sobie nie pójdzie i mnie nie zostawi samego bezradnego. A gdyście mówili: „zostań tu, będziesz tu miał dużo zabawek i ciasteczek“ — tom płakać zaczynał, a wyście się śmieli. Bałem się Boga, was, ludzi — bałem się, tylko bałem, — i nie ufałem.
Wyszliście wieczorem do teatru. Do niańki przyszedł jakiś człowiek w długich butach; siedział w kuchni w czapce. Począłem płakać: „niech ten chłop sobie idzie“. Kazała mi go przeprosić, pocałować w rękę. Nie chciałem — drżałem. „Jak nie przeprosisz w tej chwili, to zgasimy lampę, pójdziemy sobie, a ty zostaniesz sam. Przyjdzie dziad bez głowy, zatka ci usta, zawiąże, wsadzi w worek i rzuci do wychodka“... Przynieśliście mi z teatru czekoladki i pudełko z obrazkiem. Mama pytała: „dlaczego Janek nie śpi? czy nie płakałeś, Janku? — masz takie oczki czerwone“. — „Nie mamo“ — i cisnąłem do ust jej miękką rękę...
Następnego roku otrzymałem spodeńki i bonę–francuzkę...

∗             ∗

W maju miałem zdawać do gimnazjum.
Przy gościach deklamowałem „Powrót taty“. Zbierałem pudełka od cukierków i lekarstw, kasztany w ogrodzie Saskim i bilety tramwajowe. Lubiłem ciastka, ulęgałki (w tajemnicy), pierniki, orzechy w cukrze, „sachar“ (w tajemnicy), chleb świętojański, wodę z sokiem i — siedzieć w dorożce na dużem siedzeniu. Mówiłem: „jak mamę z duszy kocham“ i — „kogo ta książka“. Wystawa taniego sklepu zdawała mi się skarbcem Sezamu, złotówka — majątkiem, a imieniny moje — świętem całego świata.
Robiłem z Jadzią perfumy ze skórki pomarańczowej. Z „dziewczynami“ nie chciałem się bawić, bo beksy. Grałem z uczniami w klasy na marki: Egipt z piramidami, lub Kanadę z bobrem. W Rinaldinim stałem przy fortecy, a w palancie byłem „młodszym bachorem“, bo jeszcze ani biegać, ani dobrze piłki podrzucać nie umiałem. W ogrodzie na welocypedzie wstydziłem się już jeździć, uczenice nazywałem: „o gęsi, gęsi idą“ — i psułem dziewczynkom kółka, gdy bawiły się w głupiego „bąka“, „Różę od Torunia“ i „poszła panna po ziele“.
Mówiłem: „oliwa nie cebula“, i „Was? — Kapusta i kwas“ — i „co? — pstro!“ — i „dobranoc, pchły na noc, karaluchy pod poduchy, a szczypawki do zabawki“.
Wiedziałem, jak napisać zmarzniętą wodę w trzech literach: — lód, i wyschłą trawę w pięciu: — siano, — i że funt pierzy jest tak samo ciężki, jak i funt ołowiu. Wiedziałem, że „kobyła ma mały bok“ — od końca czyta się tak samo, — i że jak mówić: „masło, masło, masło“ — to wychodzi: słoma, słoma, słoma. Uczyłem się prędko i wyraźnie wymawiać zdanie: „brzmi chrząszcz w trzcinie“ — i walczyłem z dzieleniem przez trzy cyfry z próbą.
Marzyłem o czapce z gwiazdką, o pasku z klamrą, o bocznej kieszeni, jak u dorosłych, w bluzie i — o tylnej przy mundurze... Wierzyłem, że znaleziona podkowa przynosi szczęście, że gdy się w nocy tak obudzić, jakby się spadało, — to się rośnie, albo Bóg grzechy waży, — nie wierzyłem w duchy, ale się ich bałem. Bawiłem się w loteryjkę, w szubienicę, cetno i licho i zgaduj zgadula, w którym ręku złota kula. I mówiłem: „no, ściśnij palec“ — i siniejąc z bólu, z obojętną miną: „mocniej ściśnij, bo wcale nie boli, — tylko nie wolno paznogciami“.
Modliłem się, aby umrzeć razem z rodzicami.
Wstrząsnął mną widok karmienia wężów gołębiami w zoologicznym ogrodzie i widok tortur figur wyskowych w panopticum, i — gdy zwarjował jeden znajomy tatusia. Boże! jakie to straszne; to pewnie Bóg za grzechy tak karze... Pozatem wierzyłem, że Bóg na to stworzył zwierzęta, żeby je ludzie jedli, ale męczyć zwierząt nie wolno, i — że biedne dzieci są nieprzyzwoite, — wogóle wierzyłem we wszystko, co mówili: tatuś, korepetytor, mama i książki z obrazkami...
Mieszkaliśmy wówczas na Nowym Świecie.
Siedziałem na kanapie w twoim gabinecie, panie ojcze, i czytałem bajkę Andersena o matce, która szukała zmarłego dziecka i oddała swe włosy piękne, zęby i oczy, by znaleźć drogę do śmierci — do dziecka swego. Ty siedziałeś przy biurku i pisałeś. Weszła służąca i coś powiedziała. Po chwili weszła kobieta w chustce, upadła na kolana, całowała cię po rękach i błagała, żebyś przebaczył jej mężowi. — Tę całą skrzynkę on sprzedał za dwa ruble; jakieś złe go kusiło; przecież on nie jest ani złodziejem, ani pijakiem, — on ciężko pracuje, tylko złe go skusiło. Dwoje dzieci umarło im przed tygodniem, a trzecie jest chore. — Powiedziałeś, że jej nic już teraz nie możesz pomódz, że nad złodziejami nie masz litości. — Wychodząc, spojrzała na mnie wzrokiem, który zwiastuje nieszczęście. Drżałem przerażony, — z bajkami Andersena w ręce. Po raz pierwszy dusza moja z lękiem odskoczyła od ciebie. O! jabym inaczej postąpił.
A był to czas, gdyś był jeszcze dla mnie ideałem, doskonałością bezwzględną. Wszystko mi w tobie imponowało: i to, że masz włosy na rękach i żyły, i to, że wieczorem w łóżku czytujesz kurjery, że masz karty wizytowe, suszkę ciężką marmurową, a nie bibułę na włóczce z pieczątką. Imponowało mi, że zamoczywszy pióro w kałamarzu, zręcznym ruchem strącasz nadmiar atramentu, tak że nigdy kleksa nie zrobisz, że nakręcasz zegary i wiesz, kiedy już dosyć, że gdy idziesz przez ulicę, tylu ludzi ci się kłania, tylu masz znajomych; że otrzymujesz listy z zagranicznemi markami; nosisz binokle, które ci nie spadają z nosa; że palisz cygara i masz tyle szuflad; że niezawsze zdejmujesz kapelusz przed kościołem...

∗             ∗

Wsiąkłem dużym kęsem duszy — w szkołę. Teraz imponowali mi: przedewszystkiem klasowy gospodarz i nauczyciele, potem dopiero ojciec i drugoroczni koledzy, i głównie z wyższych klas uczniowie, którzy umieli dym nosem wypuszczać, dalej koropetytor, wreszcie — książki z powiastkami, prymus i ostatni uczniowie. Mamę już kochałem; obok mamy był ksiądz, który był dobry i nie stawiał dwójek.
Nauczyciel był nadprzyrodzoną istotą. Znaczek zrobiony na książce jego ręką, niebieski ołówek, frak nauczyciela, stopień czerwonym atramentem — wszystko to było jakieś tajemnicze, godne szacunku. Naśladowałem w domu ich sposób mówienia, głos, ruchy.
Wiedziałem już, że dziecko rodzi się..., wiedziałem, że nawet ojciec nie zna się na ślepej mapie, nie umiałby odmieniać: hic, haec, hoc; is, ea, id; fero, tuli, latum, ferre, lub wyliczyć wyspy we wszystkich częściach świata.
W sklepie czasem pytano: „czego pan sobie życzy?“; raz sam wróciłem do domu po jedenastej, dałem stróżowi dziesiątkę za otworzenie bramy i przez kilka dni stróż mi się kłaniał; służąca mówiła: „niech panicz“.
Zbierałem stare monety i marki na wykupienie niewolnika, dawałem koledze jedną bułkę ze śniadania, co parę tygodni sprowadzałem zabłąkanego głodnego pieska, któremu mama kazała dać mleka i wyrzucić.
Kupiłem czerwony atrament i pisałem swe nazwisko z wielkim zakrętasem po dziesięć razy na każdej stronicy bruljonu. Drugoroczni podpisywali nauczycieli i dawali im swoje przezwiska.
Na dłoni pisałem trudniejsze nazwy geograficzne, przemieniałem: Kuba, Haiti, Portoriko na — Kuba ma gatki i portki; na bibule notowałem trudniejsze wyrazy z dyktanda, żeby się w domu zapytać korka, czy dobrze.
W tym czasie kochałem się w jednej dziewczynce ze ślizgawki i przez dni kilka w Lucynce, która miała wtedy lat ośm i deklamowała w ogródku na Foksalu, i ojciec ją potem hypnotyzował.
Wierzyłem w feralne dnie i w to, że grosik, kamyk, bluza, wyjście z domu prawą lub lewą nogą, lub wiadro wody — przynoszą szczęście lub nieszczęście; że za jedno pociągnięcie papierosa Bóg karze dwójką z dyktanda albo wierszy.
Chodziłem oglądać z kolegami trupy w kaplicach, czytałem w kurjerze wszystkie wiadomości o zbrodniach, żywcem pochowanych, Kubach rozpruwaczach i lunatykach, — i nakrywałem się wieczorem kołdrą na głowę. Sadziłem w doniczkach pestki od daktyli i pomarańczy; rzadko co wyrosło, a jak wyrosło, to zwiędło. Wycinałem ramki laubzegą i marzyłem o basenie z rybkami, ślimakami i morskiemi roślinami.
Lubiłem gry towarzyskie: pierścionek, dukat, lub: imię męskie, imię żeńskie, gdzie byli, co robili, co na to świat powiedział. Czasem wychodziło bardzo dowcipnie: Władzio i Mania w naparstku kichali; świat powiedział, że to grzech. Na prima aprilis mówiło się: „masz nos zawalany atramentem“, „o, bluza ci się podarła“. W tłusty czwartek drugoroczni rysowali na tablicy pączki. W śmigus oblewałem kolońską wodą Jadzię, kucharkę i służącę. Wiosną grałem w „zielone“ na „fundę“: chałwę, makagigi, miętówki i sachar.
Wówczas to siedziałem trzy godziny w kozie, bo byłem dyżurnym i nie chciałem wydać kolegów, którzy coś przewinili. „Sami powinni się byli przyznać“ — twierdziłeś wtedy, panie ojcze. Ale prawdziwa burza wówczas dopiero powstała, gdym przyniósł trójkę ze sprawowania za kwartał. Groziłeś rózgami i oddaniem mnie do szewca. A wiedziałeś, że nie mogłem być lizuchem, żeby potem ciągle mi mówili: „No idź, polizuchuj się; prędzej, ja ci każę iść“. Skrzywdziłeś mnie pan, panie ojcze. Widzisz? Jeszcze pamiętam...

∗             ∗

Nie bawiła mnie już proca, ani palant, ani czwórki z tłómaczeń; nie brałem udziału w bitwach na podwórzu podczas pauzy. Czytałem Kraszewskiego, nowelki (pokryjomu) i „Ogniem i mieczem“ (otwarcie). Próbowałem pisać wiersze i urządzić własny dzwonek elektryczny. Przed każdemi dłuższemi świętami postanawiałem od nowego kwartału już dobrze się uczyć: powtórzyć, dopełnić; układałem plany, po ile stronic dziennie powtarzać, ile rozwiązać zadań — i kończyło się na planach.
Chciałem być aktorem, poetą, księdzem, wodzem, podróżnikiem, chemikiem, adwokatem, Kmicicem, — co dni kilka kochałem się w innej ze spotykanych w drodze do szkoły pensjonarek i rwałem listki: „kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje“, albo „napluje“. A przedewszystkiem chciałem już być dorosłym... być — sobą.
Byłem ci już, panie ojcze, zupełnie obcy.
„Czcij ojca twego i matką twoją“.
— Przez co się czci ojca i matkę?
— Przez miłość, uszanowanie i posłuszeństwo.
Więc grzeszny byłem, i żałowałem za grzechy.
— Iloraki jest żal?
— Żal jest dwojaki: doskonały i mniej doskonały.
— Co to jest żal doskonały?
— Żal doskonały jest to obrzydzenie sobie grzechów, pochodzące jedynie z miłości Pana Boga.
— Co to jest żal mniej doskonały?
— Żal mniej doskonały jest to obrzydzenie sobie grzechów, pochodzące z obawy utraty nieba lub zasłużenia na piekło, ale już z mniejszą miłością Pana Boga.
Żal mój był mniej doskonały: obawiałem się utraty nieba lub promocji.
Zauważyłem, że po każdej zapomnianej rano modlitwie, ukradkiem wypalonym papierosie, albo nierozmyślnie złamanym poście — następowała kara w postaci dwójki — i podziwiałem czujność i sprawiedliwość.
Im bliżej egzaminów, tem dłuższe i gorętsze pacierze. Bo na zielonem suknie stołu leżały pytania, gorąco pożądane, obojętne lub pytania fatalne, złowieszcze. „Boże! już nigdy nie będę“. I ręka drżała, przed oczyma biegały ciemne plamy, dech zamierał, serce kurczyło się w trwożnem oczekiwaniu: czy Bóg pomoże?...
Bolek i Franek Tomczyńscy, Stasiek Żabicki („Żaba“) i ja — postanowiliśmy urządzić pieszą wycieczkę, jeżeli wszystko pójdzie dobrze. I przeszliśmy nawet bez poprawki. Na przyszły rok usiądziemy razem: Franek z Bolkiem na trzeciej, a my na czwartej; bo oni lepiej robili zadania, a my wspomagać ich będziemy łaciną, — więc viribus unitis, razem, nie damy się.
Zezwoliliście na jednodniową pieszą wycieczkę do Wilanowa. Ale nazajutrz zmieniłeś, ojcze, zdanie: zabroniłeś. Nie mogłem ich nawet uprzedzić. Popołudniu chcieliście wziąć mnie w Aleje. Uparłem się i zostałem w domu — sam, przy oknie, z żalem i gniewem bezsilnym i wrogim — w duszy.
Prawda, że to drobiazg? A jednak pamiętam...

∗             ∗

Spętaliście mi czyny, ale myśli bujały swobodnie. Bo troskliwość wasza nie sięgała aż tak głęboko, bo nie zagłębialiście się nigdy bardziej, niż w jamę ustną: czy jem, — i muszlę uszną: czy czysta.
Już nie odgadywałem szarad w Kurjerze. Marzyłem o innej, większej sławie.
— Cicho, Jadziu, nie przeszkadzaj, bo Janek się uczy.
A Janek pod gramatyką grecką miał powieść, na policzkach — rumieńce, w oczach — iskry lub łzy, a w duszy — burzę: zapał, obawę, ból i wyrzuty sumienia...
Przyszła miłość śnieżno–biała i nauczyła czuć i marzyć. Z nią mieszkam w latarni morskiej i pracuję nad latającą maszyną lub perpetuum mobile. Matka jej umarła na suchoty; znajduję lekarstwo przeciw suchotom i nazywam jej imieniem: Anieli, Anielki mojej.
Pisałem listy do pisarzy: — do Belmonta:
„Panie! Czytałem twoje arcydzieło: „W wieku nerwowym“. Boże! jakie to arcydzieło...“
Do Choińskiego:
„Pan, taki sławny i taki wielki, będzie się śmiał z listu sztubaka. Ale przecież „Stłumione iskry“ — to takie potężne dzieło. Och! jak pan zna duszę ludzką“ — i t. d.
I listów nie wysyłałem, bo bałem się, że są śmieszne, że drwić z nich będą, jak drwią moi najbliżsi ze mnie, z mej ukrywanej miłości, marzeń i wątpliwości moich.
— O, widzisz, to jest taka.
— A po czem ty poznajesz?
— To odrazu można poznać... Nie wierzysz, to stańmy: zobaczysz, że od rogu znowu zawróci.
I zawracała od rogu.
I na to się pozwala?... To przecież straszne, tego być nie powinno.

∗             ∗

Smutny snułem się po mieszkaniu: dowiedziałem się, że stryj wyjeżdża na Kaukaz. Więc i Aniela pojedzie, i może nigdy jej nie zobaczę. Stanąłem przy oknie w salonie i patrzyłem na chmury i wiersz układałem. Drzwi do gabinetu twego były uchylone. Głośno się śmiałeś, panie ojcze, głośno i serdecznie, z dowcipów, które przywiózł pan Antoni z ostatniej podróży. Słyszałem wszystkie anegdoty, które opowiadaliście sobie wzajemnie. Jedną najlepiej pamiętam:
„Pewien ojciec miał dwie córki i tak bał się o ich cnotę, że kupił dwa kosze, które przewiesił przez ramię i wsadził w nie obie córki, i nosił przez lat osiemnaście. Zgłosił się młodzieniec i powiada: „daj mi jedną z córek, tylko musisz zaręczyć, że jest niewinna“. Stary poskrobał się w głowę. „Widzisz, za tę, która siedziała w przednim koszu, to ręczę, ale za tę, co w tylnym koszu — to nie, bo jej nie miałem ciągle na oku“.
Były i gorsze. A potem sądy i komentarze.
Czy pamiętasz, z jakim wyrzutem bolesnym patrzyłem wówczas na ciebie, panie ojcze — podczas kolacji, na cześć pana Antoniego wydanej; leguminę orzechową z kremem jedliśmy dnia tego...

∗             ∗

Przed modlitwą stale teraz mówiłem „modlitwę o dar modlitwy“.
„Panie mój! z pokorą idę przed Ciebie prosić Cię o największą dla człowieka łaskę, o dar szczerej a żarliwej modlitwy... Niechaj mi przy modlitwie znika z oczu i z myśli wszystko, co nie jest Tobą; niech żadne roztargnienie mnie od Ciebie nie odrywa... O, naucz mnie, Panie, modlić się do Ciebie z nadzieją i wiarą“.
I to długi czas pomagało.
Przestałem czytać powieści na czas pewien.
W klasie byli tacy, którzy już... Jeden miał pojedynek o pannę.
Dlaczego są choroby dziedziczne?...
A my ze Stachem mieliśmy wstąpić do seminarjum: on zaraz, a ja po skończeniu uniwersytetu. Będziemy mieli kazania dla prostytutek; będziemy razem je pisali. Mieliśmy plan: że mężczyźni je krzywdzą, że one nietylko duszę, ale i zdrowie rujnują, — to będzie dla nich bardziej zrozumiałe, bo w duszę mogą nie wierzyć.
Nasze reformy: za uwiedzenie — kara śmierci. Chorym nie wolno się żenić. Zamiast wódki, pieniądze na biednych. Instytucja sprawdzania talentów: czy do malarstwa, czy do poezji, czy do muzyki? Zamiast wojska — wielkie warsztaty.
Dla wzmocnienia w sobie woli, piliśmy herbatę bez cukru i wogóle — żadnych łakoci. Będziemy jaroszami, bo ksiądz nie powinien jeść mięsa.
Uczyłem syna stróża czytania. Chłopiec był pojętny; widziałem w nim przyszłą chwałę narodu. Lekcje trwały dwa tygodnie. Jadzia skarżyła się na ból głowy. Doktór powiedział, że to będzie odra.
— Czy nie mógł przynieść zarazy chłopiec stróża?
— Owszem, mógł. Mieszkanie stróża — to siedlisko zarazy dla całego domu.
— Słyszysz, Janek, co pan doktór mówi?
Tak skończyły się moje lekcje...
Czy wy pamiętacie to wszystko?
Nie!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.