Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w „zielone“ na „fundę“: chałwę, makagigi, miętówki i sachar.
Wówczas to siedziałem trzy godziny w kozie, bo byłem dyżurnym i nie chciałem wydać kolegów, którzy coś przewinili. „Sami powinni się byli przyznać“ — twierdziłeś wtedy, panie ojcze. Ale prawdziwa burza wówczas dopiero powstała, gdym przyniósł trójkę ze sprawowania za kwartał. Groziłeś rózgami i oddaniem mnie do szewca. A wiedziałeś, że nie mogłem być lizuchem, żeby potem ciągle mi mówili: „No idź, polizuchuj się; prędzej, ja ci każę iść“. Skrzywdziłeś mnie pan, panie ojcze. Widzisz? Jeszcze pamiętam...

∗             ∗

Nie bawiła mnie już proca, ani palant, ani czwórki z tłómaczeń; nie brałem udziału w bitwach na podwórzu podczas pauzy. Czytałem Kraszewskiego, nowelki (pokryjomu) i „Ogniem i mieczem“ (otwarcie). Próbowałem pisać wiersze i urządzić własny dzwonek elektryczny. Przed każdemi dłuższemi świętami postanawiałem od nowego kwartału już dobrze się uczyć: powtórzyć, dopełnić; układałem plany, po ile stronic dziennie powtarzać, ile rozwiązać zadań — i kończyło się na planach.
Chciałem być aktorem, poetą, księdzem, wodzem, podróżnikiem, chemikiem, adwokatem, Kmicicem, — co dni kilka kochałem się w innej