Strona:Janusz Korczak - Dziecko salonu.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Nie mamo“ — i cisnąłem do ust jej miękką rękę...
Następnego roku otrzymałem spodeńki i bonę–francuzkę...

∗             ∗

W maju miałem zdawać do gimnazjum.
Przy gościach deklamowałem „Powrót taty“. Zbierałem pudełka od cukierków i lekarstw, kasztany w ogrodzie Saskim i bilety tramwajowe. Lubiłem ciastka, ulęgałki (w tajemnicy), pierniki, orzechy w cukrze, „sachar“ (w tajemnicy), chleb świętojański, wodę z sokiem i — siedzieć w dorożce na dużem siedzeniu. Mówiłem: „jak mamę z duszy kocham“ i — „kogo ta książka“. Wystawa taniego sklepu zdawała mi się skarbcem Sezamu, złotówka — majątkiem, a imieniny moje — świętem całego świata.
Robiłem z Jadzią perfumy ze skórki pomarańczowej. Z „dziewczynami“ nie chciałem się bawić, bo beksy. Grałem z uczniami w klasy na marki: Egipt z piramidami, lub Kanadę z bobrem. W Rinaldinim stałem przy fortecy, a w palancie byłem „młodszym bachorem“, bo jeszcze ani biegać, ani dobrze piłki podrzucać nie umiałem. W ogrodzie na welocypedzie wstydziłem się już jeździć, uczenice nazywałem: „o gęsi, gęsi idą“ — i psułem dziewczynkom kółka, gdy ba-