Dziecię nieszczęścia/Epilog/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Dziecię nieszczęścia
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1887
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józefa Szebeko
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

P. Gastein wydał kilka rozkazów i wskazał dwunastu ludzi którzy mieli dokonać egzekucyi.
Zapalono pochodnie, otworzono wrota.
Wyznaczeni żołnierze zebrali się dokoła hrabiego de Nathon i zaprowadzili go na podwórze.
Poprzedził ich kapitan, a towarzyszyli im i wszyscy inni niemcy.
Henryk z odkrytą głową i rękami swobodnemi postawiony został przy parkanie.
Duszę swą polecił Bogu, ostatnią myśl przesłał ku żonie i córce, jak to był powiedział szlachcicowi niemieckiemu i czekał śmierci, jeżeli nie z obojętnością, to przynajmniej z rezygnacyą wielką serca i spokojem duszy chrześcijańskiej.
Prusacy przyłożyli broń do ramienia.
Oficer poruszył już usta ażeby zakomenderować ognia.
Rozległ się straszny huk...
Ale strzelili nie żołnierze króla Wilhelma, bo pięciu czy sześciu z nich padło na ziemię trupem.
Jednocześnie dał się słyszeć okrzyk francuski.
— Na bagnety, dzieci!.. na bagnety!..
I dwudziestu pięciu ludzi, ze zwinnością jaguarów wdrapało się na parkan, jak huragan spadło na podwórze, w szalonym ataku, kłując Prusaków bagnetami zewsząd, popłoch i śmierć szerząc dokoła, tak iż wróg nie zdążył nawet strzelić.
Po kilku sekundach trudnego do opowiedzenia zamięszania, o strasznej rzezi, bez pardonu, trupy niemieckie zasłały dziedziniec, grzeźnięto w krzepnącej krwi i francuzi zwycięzcy zostali panami folwarku. Hrabia Gastein poległ jeden z pierwszych.
Armand Fangel rzucił się w objęcia pana de Nathon, wołając:
— Jesteś pan uratowany... ale mnie nic się nie stało. Nie o to prosiłem Boga!.. Chciałem był umrzeć za pana...
— Moje dziecko rzekł Henryk, uściskawszy młodzieńca — poszukajmy ciała oficera, który tutaj dowodził.
— Po co? — spytał porucznik.
— Czy zapomniałeś o świętej zasadzie, która nakazuje nam odpłacać dobrem za złe?.. Jeżeli oficer ten oddycha jeszcze, będziemy go pielęgnowali jak swego... Jeżeli może być wyleczonym z ran to niech wyzdrowieje... Nie chcę ja go tak opuścić...
Armand Fangel miał duszę wzniosłą. Zrozumiał uczucie rycerskie pana de Nathon. Rozkazał dwom ze swych ludzi zapalić pochodnie i pomógł hrabiemu w obejrzeniu trupów niemieckich.
— Jest!.. jest!.. — szepnął Henryk po chwili, zobaczywszy rudą brodę, długie białe wąsy i bladą twarz, którą spływająca krew z czoła czyniła jeszcze bledszą.
Oficer miał oczy zamknięte.
W zaciśniętej dłoni trzymał rewolwer.
— Podniosę go... — rzekł Armand — przekonam się, czy serce mu bije...
Nachylił się ku niemu.
Oficer otworzył oczy, zamglone już mrokiem śmiertelnym, zgiął rękę, zwrócił broń ku piersiom młodzieńca i nacisnął cyngiel.
Armand, nie westchnąwszy nawet, padł na swego zabójcę.
Kula przeszyła mu serce.
Działo się to w nocy 30 stycznia 1871 roku.


∗             ∗

Nazajutrz około godziny dziesiątej zrana, pani de Nathon i baronowa de Vergy, pomimo zimna, przechadzały się zwolna po alei, oczyszczonej ze śniegu.
Od czasu nocnych odwiedzin hrabiego Gastein w zamku Cusance, biedna Berta wiedząc teraz, że Henryk znajduje się w okolicy i tropiony jest przez prusaków jak dziki zwierz, cierpiała podwójnie.
Z każdą godziną miała coraz smutniejsze przeczucia.
Dotąd drżała tylko o syna. Teraz drżeć musiała i o męża.
Nagle gwałtownie zadzwoniono do bramy.
Któż tak oznajmiał o swem przybyciu?
Czyżby to znowu byli łupieżcy ułani?.. Czyżby prusacy po raz drugi chcieli wtargnąć do zamku?.
Brama zaskrzypiała na wrzeciądzach.
Ktoś z kimś począł rozmawiać, a w kilka minut nadbiegł bardzo blady.
— Co to? — zapytała go Berta, a serce jej ścisnęło się boleśnie — jakieś nieszczęście, nieprawdaż?
— Pani hrabino — odpowiedział służący z widocznem zakłopotaniem — pewien wieśniak przyszedł powiedzieć, że jakiś człowiek z wozem zaprzężonym w dwa woły, czeka na trakcie we wsi, niedaleko od kościoła i prosi panią baronową de Vergy, ażeby była łaskawą przyjść się z nim rozmówić.
— Mnie!.. — zawołała zdumiona Blanka.
— Tak, panią baronową samą.. — odparł służący. — „Samą”.
Wymówił to z przyciskiem.
— Zaraz odgadłam — szepnęła hrabina. — Chcą ci powiedzieć o jakiemś nieszczęściu, które mnie dotyczy i ugodzi we mnie... Czułam już, że się ono zbliża... Chcą cię prosić, ażebyś mnie do tego zwolna przygotowała... Po co? Lepiej się dowiedzieć odrazu... Chodź, droga Blanko, idę z tobą...
— Ale... — odezwała się pani de Vergy.
— Chcę! — przerwała Berta. — Przed chwilą jakby mi serce pękło... Henryk umarł!.. Henryk albo Armand — dodała ciszej.
Niepodobna było sprzeciwić się woli hrabiny.
Kobiety we dwie wyszły za bramę i udały się w pustą ulicę, bo przestraszeni mieszkańcy prawie wszyscy porzucili wioskę.
O pięćdziesiąt kroków od kościoła, jak mówił służący, stał wóz, zaprzężony w dwa duże, wychudłe woły.
Przed wołami widać było jakiegoś człowieka z białą brodą w płaszczu, zarzuconym na ubiór wolnego strzelca.
Na wozie leżała jakaś postać ludzka, przykryta białem płótnem. Wielka plama krwawiła płótno przy sercu owego człowieka.
Berta spojrzała najprzód na stojącego przed wozem mężczyznę z siwą brodą i poznała go odrazu.
— Henryk! — zawołała zdławionym głosem — Henryk!..
Już rzucić mu się miała w objęcia, gdy oczy jej zobaczyły skrwawiony całun.
Dreszcz zgrozy wstrząsnął całem jej ciałem.
W myśli ujrzała znów płótno, takie samo, jak to poplamione krwią, które przykrywało trupa Sebastyana Gérarda, zabitego przez margrabiego de Flammaroche.
— Henryku!.. — jęknęła. — Kto to? Któż umarł?
Zachwiała się.
— Berto, moja najdroższa Berto, bądź silną... bądź chrześcianką... — szepnął hrabia podtrzymując ją.
— Któż umarł? — powtórzyła, jakby jeszcze wątpiła.
Niestety! nie wątpiła wcale.
— On! — odpowiedział pan de Nathon, a po twarzy płynęły mu łzy — zginął jak bohater, ocalając mi życie! Bóg mi świadkiem, że wołałbym zamiast niego umrzeć!
Berta osunęła się hrabiemu na ręce.
Rzec możnaby, że kula która zabiła syna i ją ugodziła w serce.
Podniosła się jednak. Oczy miała suche, tylko boleść w twarzy zastygła i podobną była do widma.
— Chcę go zobaczyć — rzekła — zanieś mnie do niego, bo nie mam sił...
Hrabia spełnił jej życzenie.
Berta uchyliła całun i odsłoniła głowę Armanda.
Łagodna i szlachetna twarz młodzieńca wyglądała spokojnie, jakby we śnie, ale cera, jak kość słoniowa biała, wargi wilgotne i niebieskawe obwódki okrążające oczy, mówiły wyraźnie, że jest to sen z którego niema przebudzenia.
— Ucałuję go po raz ostatni — odezwała się Berta po kilku chwilach przyglądania mu się w milczeniu.
Nachyliła się podtrzymywana przez męża, i usta żyjącej dotknęły się czoła umarłego.
— Pozwólcie mi uklęknąć — rzekła.
I ukląkłszy na śniegu, w dłoniach trzymając zlodowaciałą rękę syna, wyszeptała głosem tak cichym, że nawet Henryk nie mógł go dosłyszeć:
— Wśród boleści i łez przyszedł na mój wstyd i moje nieszczęście... Przyjęłam go... A kiedy stał się pociechą moją i życiem, zabrałeś mi go... Mój Boże!.. Mój Boże!.. Niech się dzieje wola twoja! święć się Imię twoje!..


∗             ∗

Pani de Nathon nie myliła się wcale. W jej sercu coś rzeczywiście pękło.
Biedna kobieta upadała pod brzemieniem boleści, zbyt ciężkiej na jej siły ludzkie.
Woda, uderzając kropla po kropli, wyżłabia najtwardszy granit.
Cierpienie ponawiające się bezustannie, wyczerpało jej dzielną i silną naturę.
Od dnia śmierci Armanda gasła powoli z każdą godziną, w oczach męża, córki i Blanki de Vergy.
Piękną była zawsze i zdawała się być zawsze spokojną. Siliła się pocieszać tych, którzy płakali widząc że umiera.
To spokojne konanie trwało cztery miesiące.
Trzydziestego maja, wieczór był to ciepły i widny, skinęła na męża ażeby się zbliżył i nachylił się do niej. Zarzuciła mu ręce na szyję i szepnęła bardzo cicho:
— Żegnaj!.. ja cię bardzo kochałam!.. żegnaj!..
Potem wyciągnęła ręce do Herminii i Blanki i dodała:
— Żegnajcie...
Głowa jej opadła w tył.
Uśmiechała się...
Już nie żyła.
Naprzeciw otwartego okna słowik śpiewał na kasztanie, różowo kwitnącym...


∗             ∗

Na cmentarzu w Cusance, obok mogiły Armanda Fangela, stanął grobowiec hrabiny de Nathon.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Józefa Szebeko.