Dziecię Europy/Przybłęda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Przybłęda
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Przybłęda.

W letni dzień roku 1828-go mieszkańcy Norymbergi ciągnęli tłumnie na kraniec miasta, ku posępnej wieży starego zamku, służącego zdawna za więzienie. Ciekawość ich została w najwyższym stopniu pobudzona, gdyż od rana podawano sobie z ust do ust wieść o tem, iż na wieży znajduje się pod strażą zatrzymany w dniu wczorajszym dziwny osobnik — coś w rodzaju istoty z epoki kamiennej...
Był to młodzian, liczący około lat siedemnastu. Nikt nie wiedział, skąd się zjawił. Ani on mógł udzielić o tem wiadomości, gdyż bełkotał, jak dwuletnie dziecko; niewielka ilość słów, które wymawiał wyraźniej zdawała się dla niego samego nie mieć sensu; co najwyżej stanowiły one znak przestrachu, lub radości, których doznawał w zetknięciu z ludźmi. Poruszał się tak niepewnie, iż można było sądzić, że uczy się dopiero pierwszych kroków.
Ciekawi, którym pozwolono stanąć na progu półciemnej celi i oglądać tę niezwykłą istotę, wciśniętą w najodleglejszy kąt, mieli wrażenie, iż oczy młodego człowieka z lękiem napotykały promień światła, a ręce, macające dokoła, jakoby przezwyciężały opór powietrza. Nieznajomy bawił się drewnianym konikiem, którego podarował mu strażnik więzienny, wzruszony jego dziecinnym bełkotem: „chcę jeździć, jak tatuś“.
Wiadomo było o nim tylko tyle, że dnia poprzedniego przed wieczorem szewc Weikman natknął się nań niespodzianie u nowej bramy miejskiej. Poczciwcowi wydało się, że ma do czynienia z pijanym. Młody człowiek trzymał list, adresowany na imię rotmistrza Wesseniga. Litościwy szewc z trudem zawlókł biedaka według tego adresu. Za powrotem do domu o północy rotmistrz dowiedział się od żony, iż w jego stajni śpi na słomie jakiś człowiek zgłodniały, o wyglądzie półzwierzęcym, widocznie znużony długą drogą, gdyż stopy jego poprzez otwory butów krwawią. Ze zdumieniem odczytał przyniesiony przez przybłędę list; nie był w stanie zrozumieć nie z jego dziwacznej treści. Poszedł obudzić wyrostka, dobudził się go z trudem. Na wszystkie swoje pytania, otrzymał w odpowiedzi tylko bełkot. Powiedział sobie: „to pijanica!“ i oddał go w ręce policji, która pociągnęła wyrostka, opierającego się, jak prowadzony na rzeź cielak, do gmachu więziennego.
Przesłuchanie aresztanta w kancelarji więziennej, mimo wymysłów i gróźb, nie dało, żadnego rezultatu. Dyżurnego uderzył przytem wypadek zaiste dziwny. Gdy ktoś ze służby wniósł zapaloną świecę, młodzieniec skokami niedźwiadka zbliżył się zaciekawiony do płomienia, dotknął go, a sparzony jął zawodzić, jak dziecko. Jeszcze dziwniejszem było, że, gdy sekretarz — raczej dla żartu niż na próbę — podał chłopcu pióro i papier, ów wielkiemi literami pisma dziecinnego wyrysował najprawdopodobniej imię swoje:

Kacper Hauser

poczem popadł natychmiast w ciężki sen i w tym stanie zaniesiony został do celi na wieży.
Niżsi funkcjonarjusze władzy, dzieląc się wrażeniami na temat niezwykłego zdarzenia, wypowiadali zdanie, że nieznajomy, sądząc z odzieży, jest synem jakiegoś włościanina z okolicy, zaniedbanym przez wychowawcę a przeto powstrzymanym w rozwoju. Pierwszym, który zaprzeczył temu poglądowi, był dozorca więzienia na wieży, Hill. Dowodził on z naciskiem, że młodociany aresztant „posiada niesłychanie gładką i błyszczącą skórę, przypominającą zwierzątka, długo żyjące w ciemności i że delikatnością cery i błękitem żyłek na szyi przypomina raczej szlachetne dziewczę, niźli syna chłopskiego.“ Do tego zdania przyłączył się nazajutrz całkowicie w charakterze biegłego lekarz sądowy, który zaznaczył w protokóle co następuje: „mamy tu do czynienia z istotą, która nie wie nic o swoich bliźnich, nie pojmuje czasu i nie posiada nawet świadomości samego siebie.“
Wyższa władza policyjna była natomiast przekonana, że ów sąd był nader przesadny, nasunięty lekarzowi przez jego przyjaciela, profesora Daumera, słynnego z dziwacznych poglądów. Podejrzewała ona, że aresztant jest raczej zręcznym symulantem i rozkazała strażnikowi Hillowi przedsięwziąć w tym kierunku czujne badania. Jednakże Hill przekonał się, obserwując pilnie więźnia przez dziurkę od klucza, że nigdy za dnia rysy jego nie traciły swej smutnej powagi, która zdradzała jakiś tajny lęk jego duszy. Ani też nocą nie udało mu się nigdy usłyszeć z ust śpiącego jakiegoś wyrazu, który mimowolnie zdradziłby udanie. Więzień zasypiał, gdy tylko zapadała noc, i budził się o pierwszym brzasku. Przy otwarciu okiennicy wzdrygał się, jakby usłyszał dźwięk do tego czasu nieznany, który niezwykłością swoją sprawiał przykrość jego niezmiernie pobudliwym zmysłom.
„Niechaj nasi panowie z ratusza bazgrzą w swoich aktach, co się im podoba“ — zwierzał się trzeciego dnia obserwacyj Hill w rozmowie z nauczycielem gimnazjum Daumerem. „Co do mnie, to dam sobie głowę uciąć, że Kacper Hauser nie jest symulantem. Do licha! widywałem symulantów i znam się chyba na ich kawałach... Tu jest sama prawda!“
Z temi słowy wprowadził on do celi profesora, który zaintrygowany zagadką, mającą na imię „Kacper Hauser“, przyszedł ponownie dla wybadania więźnia. Chłopiec napotkał Daumera swoim zwykłym, jakby obojętnie wystraszonym wzrokiem, który wyrażał jakoweś nieświadome oczarowanie na widok obcej osoby. Hill otworzył nagle okiennice. Młodzieniec porwał się z miejsca — stanął w oknie — wyciągnął ramiona, jakby chciał objąć roztaczającą się przed jego oczyma panoramę gór i dolin. Potem cofnął się zgnębiony do swego kąta. Zda się, doznał wielkiego rozczarowania, stąd że ręce jego zawisły w wolnem powietrzu, że nie dotknęły gór, które roztaczały się opodal naprzeciw okien wieży. W jego milczącym smutku nie było ani śladu sztuki, udania.
Tegoż dnia popołudniu odwiedził Daumera burmistrz Binder.
— Profesorze! — powiedział doń — radni magistratu są przekonani nadal o tem, że nasz „znajdek“ gra komedję, na której się nie poznałeś.
— Jakąż korzyść miałby z tej komedji, dla której żywi się tylko chlebem i wodą i ze wstrętem odrzuca wszystko, co łaskocze przyjemnie podniebienie?
— Tego nie wiemy. Ale ostrożność sądu nie zawadzi tam, gdzie lekkomyślna łatwowierność łacno się może narazić na słuszne szyderstwo.
— To brzmi tak, jakgdyby tylko sceptycy i przeczyciele mieli monopol trafnego sądu o tajemnicach świata! — rzekł profesor.
Burmistrz z wyrozumiałą ironją spojrzał na młodego uczonego.
— Pan jesteś entuzjasta! — zauważył. Wszelako nie odmówiono panu prawa do wzięcia udziału w komisji, która ma sporządzić orzeczenie w sprawie tego nader oryginalnego wypadku. Jesteś powołany w charakterze trzeciego eksperta obok radcy magistratu Beholda i barona von Tuchera do spisania protokółu nowych oględzin więźnia przez lekarza sądowego.
— Ach, zawsze akty... i akty! — uśmiechnął się złośliwie Daumer.
— Cóż robić, kochany profesorze?! Toć jeżeli nasz świat urzędniczy zasmakował w atramencie, nie jesteście w tem bez winy, wy — móle książkowi. Ale proszę pana — dodał, podając mu papier — w charakterze członka komisji racz przeczytać list, który znaleziony został przy naszym więźniu. Doręczył go nam rotmistrz Wessenig.
List był bez podpisu. Brzmiał:
Panie rotmistrzu! Posyłam panu chłopca, który chciałby wstąpić do służby wojskowej i wiernie służyć naszemu królowi. Podrzucono go u moich drzwi w zimową noc roku 1815-go. Jestem biedny, zaledwie jestem w stanie wyżywić kilkoro własnych dzieci. Nie znam matki podrzutka, więc nie mogę go jej zwrócić. Nie wypuszczałem go ani na krok z domu; nikt o nim nie wie; on też nie zna mego domu, ani nazwy miejscowości, w której dotąd przebywał. Możecie go pytać; nie sądzę, aby wam potrafił coś opowiedzieć. Szkoda, że nie ma rodziców; gdyby go wychowali, wyrósłby na coś wartościowego, gdyż ma zdolności; dość mu coś pokazać, aby to powtórzył. Wyprowadziłem go nocą; nie ma przy sobie pieniędzy. Zresztą jeżeli nie chcecie go zatrzymać, nie mam nic przeciw temu, abyście go zabili i powiesili w kominie!“
— Co pan powiesz o tem? — spytał burmistrz, odbierając list. Magistrat jest zdania, że nasz aresztant sam sobie ten list napisał, Ja tego zdania nie podzielam — pośpieszył dodać, widząc, że Daumer pogardliwie wzruszył ramionami. Oschły ton tego listu świadczy, podług mnie, o tem, że młodzieniec jest ofiarą jakiejś ponurej zbrodni, którą wyśledzić będzie niesłychanie trudno.
Trafność tej uwagi znalazła niejako potwierdzenie w wypadku, który miał miejsce następnego dnia, kiedy w więzieniu zjawiła się komisja. Hill zajęty był właśnie rozbieraniem aresztanta. Naraz do celi wpadły dźwięki włościańskiej orkiestry, przechodzącej pod oknami zamku. Okrutny dreszcz wstrząsnął Kacprem Hauserem. Jego twarz, czoło, ręce nawet — pokryły się potem; oczy przybrały wyraz błędny. Wydał okrzyk przerażenia — upadł na podłogę — drżał cały i szlochał.
Obecni zbledli. Po długiej chwili Daumer położył dłoń na ramieniu młodzieńca i przemówił doń coś głosem łagodnym. To go uspokoiło. Ale jeszcze następnych dni był widocznie pod wpływem bolesnego wrażenia; leżąc na sienniku, gorączkował; cera mu zżółkła. Widocznem było, że rad był szukać ukojenia w dźwiękach mowy Daumera, jakkolwiek jej nie rozumiał. Zdawało się, że sam szuka słów, aby wyrazić wdzięczność odwiedzającemu go dwakroć dziennie nauczycielowi i cierpi, nie będąc w stanie tego uczynić. Wyrażał przecie podziękowanie czułem spojrzeniem, lub dziecinnym bełkotem.
Pewnego razu Daumer znalazł się z młodzieńcem sam na sam. Mówił z nim, badał go serdecznie, cierpliwie, przebiegle. Pewnej chwili odgadł, że chłopczyna domaga się podania mu kubka z wodą. Był świadkiem, jak ów pił z rozjaśnioną zachwytem twarzą, lubując się łykami, szczęśliwy, że życzenie jego odgadnięto.
Daumer był wzruszony. Wieczorem rzekł wesoło do siostry, która mieszkała przy nim:
— Czy sądzisz, Anno, że dwa razy dwa jest zawsze cztery?
— Tak mi się zdaje. A ty, buntowniku, odkryłeś inną prawdę? — roześmiała się zdziwiona.
— Niekoniecznie. Ale znalazłem coś takiego, czem zmuszę naszych filistrów, że mi... potańczą! Będą zdumieni.
— Strzeż się!... I tak masz opinję bzika. Twoje odkrycie może ci zaszkodzić.
— Zapewnie chodzi o coś w związku z owym przybłędą — ozwała się obecna przy tej rozmowie zacna matrona, matka Daumera. Czy już coś wiadomo o jego przeszłości, Fryderyku?
— Tymczasem coś się przeczuwa. Niezadługo wiedzieć się będzie napewno — odparł z powagą.
Nazajutrz „Gazeta Poranna“ przyniosła artykuł zatytułowany:

Kim jest Kacper Hauser?

Autor nie rozwiązywał zagadki. Ale obudził takie zaciekawienie, że burmistrz zniewolony był ograniczyć prawo odwiedzin więźnia przez oznaczenie godzin specjalnych. Tak wielki był natłok ciekawskich u wrót więzienia. Wpuszczeni do wnętrza stawali ciżbą w progach celi i zadawali sobie wzajem pytanie: „Kim jest człowiek, który może mówić, a nie rozumie słów swoich — widzi a nie rozpoznaje rzeczy — śmieje się, zaledwo płakać przestał — jest podejrzanym i tajemniczym, a za jego błyszczącemi niewinnością oczyma bodaj ukrywa się jakaś zbrodnia i hańba?“
Zdawało się wszystkim, że to natręctwo zwiedzających było niejako zapytaniem, zniewalającem więźnia do zagłębiania się w mrok swojej duszy celem dania odpowiedzi. Jakoby budziło ono w nim rozumne wspomnienia. Błagalny wzrok chłopca szukał słów dla siebie na ustach ludzi, którzy mu się przyglądali.
Teraz Daumer był w swoim żywiole. Czego nie potrafił ujawnić nikt — ani doktór, ani stróż więzienny, nawet sam burmistrz z całą gromadą sekretarzy, piszących protokóły — to stawało się jasnem dla jego czujnej i celowej cierpliwości. Niemal zapomniał w tem swojem zainteresowaniu się „znajdkiem“, o obowiązkach swego zawodu, o własnych sprawach prywatnych. Jakoby sądził, że sam los postawił jego jednego wobec tej zagadki, a jego myśli i życiu nadał przez to sens szczęśliwy.
Jedna z pierwszych jego notat na ten temat brzmiała: „Ta istota, bezradnie kołysząca się w obcym dla niej świecie, owo senne jeszcze wejrzenie, to dumne spojrzenie ponad krzywiącem się troską obliczem, tak czyste i pogodne — są to świadectwa pełne znaczenia. Jeśli nie mylą mnie moje domniemania, jeśli tkwiącym we mnie korzeniom idei potrafię nadać pęd rozwojowy i wydobyć z nich kwitnące gałązki wyrazu — to dam stępiałemu światu zwierciadło niezamglonej ludzkości. Ukażę niewątpliwe dowody istnienia duszy, której czas nasz zaprzecza przez usta wszystkich swoich bałwochwalców w godnem politowania, nędznem roznamiętnieniu.“
Zapalony pedagog wstępował na niezmiernie trudną drogę. Rozpoczynał badać duszę ludzką w pomroku, w którym słowo istniało, ale było jeszcze bez znaczenia. Pomiędzy jednem a drugiem pytaniem leżały całe światy, które dopiero trzeba było zrozumieć. Wypadało budować mosty pomiędzy „Tak“ i „Nie“, zawisłemi w próżni, wydobywać z mozołem sens każdego dźwięku, słowo po słowie.
A przecie światło oddalonej przeszłości w duchu młodzieńca rozbłyskiwało szybciej, niż ważył się oczekiwać sam oskrzydlony nadzieją Daumer. Zdumiewał się nieraz, jak łatwo badany chwytał w chaosie nieżywych dźwięków te, które miały dlań ożyć, nabrać potęgi znaczenia — jak utrzymał je nazawsze w pamięci, przeczarowawszy w obrazy. Kierownik miał wrażenie, że tylko zdejmuje kataraktę z oczu swego pupila, że gra rolę li podsłuchującego przy procesie zwolna budzących się wspomnień. Jakoby tylko trzymał w ręku ciało chłopięcia, podczas gdy dusza jego wracała do owej krainy, z której pochodził, z której miał przynieść światu wieści, jakich przedtem żadne ucho ludzkie nie słyszało nigdy!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.