Dziecię Europy/Sprawozdanie o przeszłości Kacpra Hausera skreślone przez Daumera

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jakob Wassermann
Tytuł Dziecię Europy
Podtytuł czyli Kacper Hauser
Rozdział Sprawozdanie o przeszłości Kacpra Hausera skreślone przez Daumera
Wydawca Instytut Wydawniczy „Renaissance“
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Vernaya Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa — Poznań — Kraków — Lwów — Stanisławów
Tłumacz Leo Belmont
Tytuł orygin. Caspar Hauser
Podtytuł oryginalny oder Die Trägheit des Herzens
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Indeks stron
Sprawozdanie o przeszłości Kacpra Hausera skreślone przez Daumera.

Jak daleko Kacper jest w stanie sięgnąć mglistem wspomnieniem, znajdował on się zawsze w mrocznej przestrzeni, zawsze w tem samem miejscu. Nigdy nie widział ludzkiej twarzy, nie słyszał niczyjego kroku, ni głosu, ani szczebiotu ptaka, ani pomruku zwierza, nie ujrzał promieni słońca, ani blasku księżyca. Ujmował tylko siebie; przecie bez wiedzy o sobie, bez zrozumienia nawet swojej samotności.
Owo miejsce zamknięcia musiało być okrutnie ciasne, gdyż ma on wrażenie, że wyciągniętemi rękoma namacywał przeciwległe ściany. Wszelako, zanim je wyciągnął, mógł mniemać, iż przestrzeń ta jest bezgranicznie wielka. Był on przykuty do swego legowiska, jakkolwiek nie widział swoich kajdanów. Nigdy nie opuścił tego kawałka ziemi, na którym spał bez marzeń i czuwał bez marzeń. Można było odróżnić tam półmrok od ciemności zupełnej — tedy wiedział o istnieniu zmiany: dnia i nocy. Nie znał ich miana, ale znał noc, ponieważ obudzony nocą nie widział murów.
Nie posiadał miary czasu. Nie myślał nigdy o tem, że jego niepojęta samotność może kiedykolwiek znaleźć kres. Nie rozumiał zmian w swojem ciele; nie życzył sobie, aby coś było inaczej, niż jest. Nie miał wspomnień ani nadziei. Jego wnętrze było nieme, jak otaczające go powietrze.
Budząc się rankiem, znajdował obok siebie świeży chleb i dzban wody. Gdy wypijał wszystko, czasem oczekiwał, podnosząc dzban do ust, że woda samorodnie pojawi się znowu; nie miał bowiem pojęcia, że ktoś napełnia naczynie. Podobnież nie wiedział o tem, że ktoś w czasie jego snu podkłada mu świeżą słomę, ubiera go w czystą koszulę, myje go, obcina mu włosy i paznokcie. Wszystko to nie budziło w nim myśli.
Zresztą nie całkiem był samotny. Miał obok białego konika z drzewa — bezimienną zabawkę, która odbijała jego nieświadome istnienie. Podejrzewał w niej żywą istotę. W jej perłowych oczach było dlań zaklęte całe światło życia. Właściwie nie bawił się z konikiem, gdyż nie przychodziło mu nawet na myśl, aby suwać nim, acz koń był na podstawce z kółkami. Jeno każdy kęs chleba przytykał przed zjedzeniem do jego ust i zawsze głaskał zabawkę przed zaśnięciem. To była jego jedyna działalność w ciągu wielu dni i lat.
Aż pewnego dnia, gdy Kacper czuwał, otworzył się mur i z przestworu Niewidzialnego poraz pierwszy zjawiła się olbrzymia, nigdy nie widziana postać, która rzekła doń: „ty“ i wywołała wraz oddźwięk: „ty“, jako swoją nazwę. Na plecach gościa spoczęła powała — on sam był czemś dziwnie ruchomem; szerzyły się odeń dźwięki, które zniewalały do słuchania bez tchu, oczy jego świeciły się; szedł odeń dziwnie oszałamiający zapach.
Z wielu słów obcego Kacper głęboko pobudzoną uwagą pojął wreszcie iż rzecz, która dzieliła jego samotność posiada nazwę konia, że jest takich więcej i że otrzyma je, skoro będzie się uczył. Zrozumiał on stale powtarzane: „uczyć się“, kiedy gość pewnego razu położył przed nim papier, napisał: „Kacper Hauser“ — znaki, które bardzo spodobały się chłopcu przez różnicę czarności i białego tła — i wodząc jego rękę, zmusił go do powtórzenia rysunku liter.
Pokazywał konika i przemawiał do chłopca wyrazami niezrozumiałemi, aż ten zapamiętał one i jął powtarzać: „Chcę być takim jeźdźcem, jak mój tatuś!“ jakkolwiek znaczenia tych słów wcale nie rozumiał.
Ów „Ty“ wydawał się zadowolony. Pokazał mu, jak konik toczy się na kółkach i oddalił się. Odtąd Kacper polubił ruch konika, szmer sprawiany przez ów ruch, posuwał zabawkę i mówił do niej wyuczone słowa, szczęśliwy ze swego bełkotu.
Zdaje się, że stróż jego więzienia był niezadowolony z jego wrzasku i zamiarów ruchu; chciał go bodaj skłonić do zamilczenia. Albowiem naraz coś świsnęło, coś spadło chłopcu na plecy — widział to i w plecach uczuł ból; jął krzyczeć i miotać się jeszcze mocniej. Wtedy zauważył, że nie jest już przykuty do łoża; mógł pełzać. Przeraził się zimna podłogi, której dotknął bosemi stopami, i wrócił na łoże; poczem znowu popadł w sen głęboki.
Po trzech dniach dziwny gość powrócił. Nie ukrywał zdumienia, przekonawszy się, że Kacper po jednej lekcji zapamiętał swój podpis. Mocno trzymał go za ramiona i mocno patrzył mu w oczy, wymieniając nazwy różnych rzeczy. A Kacper doznawał przestrachu, widząc, że jest zmuszony powtarzać za tym groźnym człowiekiem wyrzeczone przezeń dźwięki, którym towarzyszyły spojrzenia, wskazujące przedmioty, i dziwaczne ruchy ust. W podobny sposób rozpoczęła się nauka czytania.
Pewnego dnia budził się jakoś długo, z wielką męką. Wreszcie udało mu się podnieść powieki — ściana była otwarta; przez otwór wnikał purpurowy blask. „Ty“ pochylał się nad nim; bodaj chciał przestraszonego uspokoić. Ubrał go, obuł, postawił przy murze. Potem odwrócił się, ujął go za nogi. Kacper instynktownie objął tamtego za szyję. Nieznajomy, niosąc go, wstępował pod górę. Prawdopodobnie szedł po schodach, prowadzących z lochu. Coś chłodnego przylgnęło do twarzy Kacpra, podniosło mu włosy...
Czarność podziemia ustąpiła nagle — dokoła wszystko było przestronne, miękkie, wszelako nadal ciemne. W głębi, w oddaleniu działy się rzeczy wielkie i dziwne. Coś gromem napełniło jego uszy. Jawił się błękitny blask śród ciemni i przepadał znowu. Ostra woń drażniła nozdrza. Coś niewidzialnego uderzało go miękko w twarz, fałdy jego ubrania przenikało chłodem do skóry. Kacper rozpłakał się; następnie zasnął.
Kiedy obudził się, poczuł pod sobą wilgoć ziemi, do której zwrócony leżał twarzą. Podniósł głowę. Nieznośnie jaskrawy blask uderzył jego oczy, zdawał się palić policzki. Wreszcie przyzwyczaił się do tego światła, odemknął powieki. „Ty“ pouczał go przykładem i popchnięciami, jak się chodzi. Kacper, drżąc i chwiejąc się, próbował stąpać, patrząc na ziemię. Świeże powietrze odurzało go mnóstwem zapachów. Znów popadł w sen.
Nie wie, jak długo spał. Ani wie, ile razy próbował chodzić, nim znowu zapadła ciemność. Zdaje się, nocą znajdowali się w lesie. Zresztą nie pamięta drogi, nie wie, czy dokoła były drzewa, łąki, domy. Wie jeno, że to bywało ciemno, to znów błękitniało. Raz wydało mu się, że jego przewodnik zlewa go wodą. Ale ów pokazał mu niebo i rzekł: „Deszcz! deszcz!“
Nie wie, jak to długo trwało, ile dni i nocy, ale kilkakroć układał się na spoczynek. Strach przemagał jego znużenie. Nieznajomy karmił go chlebem i poił wodą podobnie, jak to czynił był w więzieniu. Koił jego lęk wobec nowych zjawisk — gwizdu wiatru, głosów zwierząt — obietnicą dania nowych, ładnych koników.
Wreszcie po dłuższym czasie, gdy Kacper uszedł spory kawał drogi, wskazał ręką przed siebie i rzekł: „Duże miasto.“ Niezadługo potem kazał mu przystanąć i dał mu jakiś papier ze słowami: „Każ zaprowadzić się tam, gdzie adres wskazuje.“
Chłopiec postąpił kilka kroków — obejrzał się. Jego przewodnik znikł bez śladu. Był oszołomiony. Teraz posypało się nań mnóstwo przerażeń. Uczuł nagle kamienie pod nogami. Namacał wysoki mur. Chwytał się go, aby nie upaść. Ujrzał mnóstwo ludzi. Otoczyli go z krzykiem, szarpali, ciągnęli. Nikt nie rozumiał, co on mówi, kiedy starał się wyjaśnić, że chce spać. Śmieli się, kiedy, im opowiadał o koniku i o swoim tatusiu, kiedy skarżył się na krew, cieknącą z pokaleczonych stóp. Potem znalazł się znowu gdzieś na słomie — zasnął. Obudzono go. Jacyś straszni ludzie powlekli go, choć się opierał — usłyszał bicie zegara na wieży i zdjęty był ponownie okrutnym przestrachem. Płakał, chciał uciec — ale poprowadzono go wysoko — i zamknięto. Na szczęście powiedział: „Chciałbym być takim jeźdźcem jak tatuś“ — i dobry człowiek, który go pilnuje, dał mu konika podobnego do tego, jakiego już miał kiedyś w swojem czarnem więzieniu. Dotknął siennika, a usłyszawszy szmer taki sam, jaki wydawała słoma w jego dawnem mieszkaniu, uspokoił się i zasnął.
Potem przychodziło doń wiele ludzi. Mówił im: „Chciałbym być takim jeźdźcem jak tatuś“, a to znaczyło teraz, że prosi o wodę, albo: „Każ zaprowadzić się tam, gdzie wskazuje adres“ — a to teraz miało sens: „Proszę o tę piękną rzecz, co tak ładnie dzwoni na wieży”; ale nikt go nie chciał zrozumieć. Mówił także: „Dać konika“ — sądząc, że przyjdzie zaraz potem człowiek, który go opuścił i pomoże mu. Ale tamten nie przyszedł; zaś wszyscy inni dręczyli go, mówiąc doń coś, czego nie rozumiał, jak oni jego rozumieć nie umieli. Tylko dzbanek pojmował jego słowa: „Chcę być jeźdźcem, jak tatuś“, bo kiedy je wyrzekł, woda popłynęła mu do ust — o to właśnie w tem zdaniu teraz chodziło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jakob Wassermann i tłumacza: Leopold Blumental.