Dziadunio/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wieczór już był późny i służący wniósł lampę do pokoju, gdy w chwili najmniej spodziewanej, kobieta w żałobie zjawiła się w progu... Dziad poskoczył ku niej.
Była to Hanna a raczej cień i widmo pięknego dziewczęcia... blade, wyschłe, strwożone, pół żywe. Matka, ciotka... Antek który ją w ciszy serca kochał... otoczyli przybyłą, nie śmiejącą się odezwać nawet, drżącą ze wzruszenia dzieweczkę. Stała jak posąg wylękła i zapłakana, dziękując im a mówić nie mogąc... Dziad całował ją po rękach...
— Siadaj — spocznij! rzekł do niej... ja zaraz powracam...
Na palcach wszedł do Władka pokoju...
Chory pół drzemiąc na pół czuwając leżał usnąć nie mogąc...
Stary usiadł przy nim. Władek podał mu rękę...
— Jak ty się czujesz? spytał Dziad.
— Nic gorzej... ale mi życia brak...
— Gdyby cię tak lada co nie poruszało to bym ci mógł miłą uczynić niespodziankę!
— Miłą? cóżby to być mogło? obojętnie zapytał młody chłopak uśmiechając się niedowierzająco. — Miłą?
— Wystaw sobie, że przypadek, istny przypadek przyprowadził tu Hannę... ona się tak z tobą widzieć pragnie...
— Hannę? zapytał Władek podnosząc się i rumieniąc... ale to nie może być? Cóż by ona tu robiła?
— A gdyby tylko asindzieja zobaczyć pragnęła? cóżby to tak było dziwnego?
— Byłoby dziwne, Dziaduniu, bo któż by mógł do takiego niedobitka człowieka choć trochę się przywiązać...
— Są serca — rzekł Dziad.
— Czyż są serca?
— Ale tylko u nas, dodał stary z przyciskiem...
— Więc gdzież Hanna? zapytał niespokojnie Władek.
— Może jest i tu? ale czyż byś czuł się na siłach ją widzieć?
— A! bardzo bym pragnął!
Dziad wstał i wyszedł do salonu, ujął Hannę za rękę i wszedł z nią do pokoju Władka; pierwszy raz od dawna powstał on na łóżku, wyciągnął do niej ręce obie, uśmiechnął się... Hanna podbiegła, milcząco spojrzeli na siebie... i przeczytali na swych twarzach co na nich wypisało cierpienie.
— Bądź pozdrowiona, moja ty siostro miłosierdzia! bądź pozdrowiona... Jakżem ci wdzięczen żeś chciała widzieć mnie jeszcze... nim...
Hanna mu przerwała.
— Panie Władysławie... ja przybyłam być świadkiem i podporą pierwszych kroków waszych... wstaniecie przecież i musimy chodzić?
— Chodzić? ja? jeszcze chodzić? spytał uśmiechając się Władek — po świecie?
— Ja tak mówić nie pozwalam...
— Moja panno, czyś się nauczyła rozkazywać?
— Czasem.
Władek widocznie się rozweselił... rozmowa z Hanną ożywiła go... ale weszła matka z lekarzem, matka... trochę zazdrośna a trochę przelękniona i resztę odłożono na jutro...
Spostrzeżono że chory spał tej nocy lepiej a nazajutrz rano zbudził się z twarzą weselszą, ubrał staranniej i niecierpliwie czekał przyjścia Hanny...
Dziadek zacierając ręce tryumfował... ale chmura wisiała nad czołem. Po raz pierwszy tej wiosny, czując się swobodniejszym, zapragnął wyjść na przechadzkę i wyciągnął z sobą Antka do Thiergartenu... Matka i Hanna przy chorym zostały...
Mówili o rzeczach obojętnych... nareszcie Antek wpadł na to co często powtarzał — podziwiając energią, czynność, wytrwałość Dziadunia...
— Wy się temu dziwować musicie w istocie, odezwał się Szambelan, ja — ja należę do innej epoki i nie do jednej z najlepszych w dziejach naszych, a przecież wyniosłem z niej ten hart który widzisz...
Dla was składało się wszystko, nieszczęścia narodu, rodziny, czasu... aby was na niewieściuchów, fantastycznych i rozbujałych bohaterów wychować, ale nie na ludzi powszedniej pracy i surowego obowiązku...
Patrzę ja na to, jak na palec Boży który zwiastuje albo przeobrażenie narodu — albo jego ostateczny upadek. Mężczyzni jesteście gorzej od niewiast słabi, lękliwi... i zrażający się. Pójdziecie na ogień w chwili egzaltacyi, a nie wytrzymacie najlżejszej przykrości, gdy się ona po cichu powtarzać będzie... Niedola was rozpieściła... wyszliście z kolebek w czasach w których spłakane matki nie mogły silnym dzieciom dać żywota. W was odbija się świat nasz znękany... czepiający się zabawek, bo do pracy nie zdolny... Nie mówię tego do ciebie, Antosiu... ale cóż zabiło Władka... własne serce... miękkość własna....
— Władka też serce uleczyć może.
— Daj Boże, zawołał stary... Cóż to za świat, gdzie jeden zawód doznany łamie i gruchocze...
— Pan jesteś wyjątkową istotą?
— Nie — jam jest szczątkiem tego społeczeństwa co niegdyś całe prawie z takich się ludzi składało... panował mu obowiązek... nie pragnęliśmy szczęścia... wiedzieliśmy że go mieć nie będziemy... a wy...
— Nie rozpaczaj pan o przyszłych pokoleniach... wygnanie, ubóstwo, praca — uczą wiele...
Domawiali tych słów, gdy Dziadek stanął jak wryty, nie wierząc oczom swoim, chwycił silnie za rękę Antka... a ten mimowolnie zwrócił oczy ku miejscu, w które się patrzył stary...
Ulicą Thiergartenu dla jezdnych przeznaczoną, posuwał się żywo dosyć powóz świeżutki, nadzwyczaj wykwintnie zbudowany, który ciągnęły cztery konie rasowe zaprzężone à la Daumont.
Dwóch lokajów w liberyi niebieskiej ze złotem, wygalonowanych siedziało z tyłu...
W powozie pochylona nieco, zbyt rażąco ubrana, młodziuchna kobieta i... obok niej prawie nie do poznania odmłodzony Szymbor... Towarzyszka jego — należała zapewne nie do arystokratycznego świata... nie miała ani jego rysów, ani dystynkcyi, ani smaku w ubraniu, ale była młodziuchna i ładna. Szambelan stał osłupiały nad drogą; gdy wzrok przejeżdżającego zatrzymał się na nim, Szymbor zdjął kapelusz, szepnął coś kobiecie, odpowiadającej mu niechętnie i kazawszy wstrzymać poskoczył do starego, nim ten miał czas umknąć przed nim — z szyderską miną powitał Szambelana...
— Szanowny ex-Dziadunio zapewne podziwia mój ekwipaż, twarzyczkę mej przyjaciółki, a nadewszystko kredyt jaki mam w Berlinie! cha! cha! Szczęściem mogę waćpana dobrodzieja wywieść z błędu co do ostatniego. Szymbor nie potrzebuje kredytu... Szymbor jest bogaty, ma kamienicę w Berlinie i kilka kroć sto tysięcy talarów w biletach bankowych.
Staremu krew uderzyła do głowy.
— Czy by J. M. Pan Szymbor, rzekł, trafił na tak szczęśliwą wenę a na tak nieszczęśliwych młokosów przy karcianym stole? boć nie zapracował.
— Nie zapracował! nie — rzekł dumnie pan Apollinary — ale wziął prawem spadku... po starym bogatym wujaszku... Czasem kiedy się komu chce źle zrobić, uczyni mu się przysługę. Wszak ci to ja acanu dobrodziejowi zawdzięczam... Któż wie, gdybym niebył tu na miejscu i nie dopilnował tego starowiny, spadek by mi się był wyśliznął może. Gotów był zapisać na szpital dla kanarków... Wśrubowałem mu się do domu... staruszek chorował, pilnowałem go w słabości... byłem jedynym spadkobiercą, i oto znowu płynę...
Nie wątpię że to wielką panu sprawiać musi przyjemność.
— Tym większą, przerwał Dziad niezmięszany, że nie sądzę iżbyś waćpan dobrodziej długo i daleko zapłynął... Dobra noc...
— Dobra noc... A propos... Jeśliby Justysia życzyła rozwodu? jestem skłonny zadość uczynić jej żądaniu.
— Jest ono mojem także — odparł Dziad, a sama nadzieja zerwania ostatnich węzłów nas łączących mimo woli — wielce mnie raduje...
Szymbor się skłonił i z uśmiechom siadł do powozu... ale go oczekująca niewiasta zburczała za to, że ją na chwilę opuścił. Była to jedna z najznakomitszych amazonek cyrku Renza, która w tej chwili starego łotra ujeżdżała nieżałując mu podobno szpicruty...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.