Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/375

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wisiała nad czołem. Po raz pierwszy tej wiosny, czując się swobodniejszym, zapragnął wyjść na przechadzkę i wyciągnął z sobą Antka do Thiergartenu... Matka i Hanna przy chorym zostały...
Mówili o rzeczach obojętnych... nareszcie Antek wpadł na to co często powtarzał — podziwiając energią, czynność, wytrwałość Dziadunia...
— Wy się temu dziwować musicie w istocie, odezwał się Szambelan, ja — ja należę do innej epoki i nie do jednej z najlepszych w dziejach naszych, a przecież wyniosłem z niej ten hart który widzisz...
Dla was składało się wszystko, nieszczęścia narodu, rodziny, czasu... aby was na niewieściuchów, fantastycznych i rozbujałych bohaterów wychować, ale nie na ludzi powszedniej pracy i surowego obowiązku...
Patrzę ja na to, jak na palec Boży który zwiastuje albo przeobrażenie narodu — albo jego ostateczny upadek. Mężczyzni jesteście gorzej od niewiast słabi, lękliwi... i zrażający się. Pójdziecie na ogień w chwili egzaltacyi, a nie wytrzymacie najlżejszej przykrości, gdy się ona po cichu powtarzać będzie... Niedola was rozpieściła... wyszliście z kolebek w czasach w których spłakane matki nie mogły