Dziadunio/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kilka dni po przybyciu Hanny Władek miał się znacznie lepiej, lekarz uznawał to, wszakże żadnej jeszcze nie czynił nadziei. Przed jej przybyciem mówili nieraz z Antosiem; chory z tą nerwową draźliwością, która daje jasnowidzenie, dostrzegł łatwo z wyrazów przyjaciela, z pochwał jego, że się w niej kochał...
Przybycie Hanny nastręczyło mu myśl zbliżenia ich ku sobie... zajął się tem gorączkowo... Czuł że żyć nie może, szczęścia dla siebie nie spodziewał się i nie pragnął, chciał by ostatni jego uczynek przyniósł je dwom ukochanym istotom.
Nie wydając się wcale z tym zamiarem, potrafił dosyć zręcznie starać się o jego wykonanie. Gdy Hanna przychodziła do niego, po chwili znajdował jakiś powód wezwania Antosia, wprowadzał ich w rozmowę, a sam jakby osłabły udawał że drzemie. — Hanna nie postrzegła nawet tej zdrady która by ją zabolała... a Antek się nie domyślił Władka... Ale Siekierka był tak dumny i skryty w sobie, tak przekonany że Hanna go kochać nie może, iż ta nieustannie podawana zręczność zbliżenia się do niej, wcale go nie spoufalała. Gniewał się nawet w duchu na towarzysza iż go na twarde próby wystawiał. Hanna odkwitła znowu... wierzyła w przyszłość czy nie — zawsze to dla niej była zyskana chwila... zapas pamiątek na tęskne dni klasztorne.
To uczucie jakie dla niej miał Władek, braterskie, spokojne, ona dla Antosia od pierwszego powzięła widzenia... Siekierka kochał ją namiętnie, ona go serdecznie lubiła, a czuła całą wartość moralną poczciwego chłopca... Ale od takiej przyjaźni czułej, do owego umiłowania istoty, które przychodzi mimo woli i wiedzy — przestrzeń ogromna nie zapełnia się wolą człowieka. U łoża Władka zbliżyli się oni, zrozumieli, Hanna myślała że mogła by być z nim szczęśliwą nawet... choć inaczej. — Antek powziął gorętsze tylko dla niej przywiązanie, ale ono uszło oczów wszystkich prawie. Hanna nie śmiała się go domyślać, inni nie widzieli, Dziadek tylko którego oko nie przepuszczało niczemu — odgadł tajemnicę. Co więcej zrozumiał Władka i całą jego pełną delikatności i poświęcenia energią.
Tym czasem stan chorego który w pierwszych dniach pozornie się był polepszył — wrócił do pierwszego, a nawet zdawał się szybki koniec zwiastować... Władek tracił siły znowu, — lekarz który przed Dziadem nic nie taił, powiedział mu że już wszelką stracił nadzieję. — Było to gaśnięcie lampy powolne, której płomienie błysnęły żywiej czasami, ale po wysileniu coraz bledszem światłem jaśniały. Władek mówił coraz mniej, myślenie i sama mowa go męczyły, lubił słuchać rozmowy, czasem prosił o muzykę... a gdy słyszał wybraną melodyą... owo Andante con moto tranquillo, które matka z Hanną mu grały, płakał... Nie śmiano mu odmówić a to odżywanie wspomnień dobijało go. Nie było już wątpliwości że umrze... ale kiedy przyjść miała straszna godzina?
Tym czasem wszystko rozkwitało, wiosna była w całym blasku, ogródki willi przejęte wonią bzów, czeremch i jaśminów zdawały się wyzywać do życia... Władek kazał czasem łóżko przysuwać do okna z którego widać było po za ogródkiem ulicę i ciemne drzewa parku, przypatrywał się wsparty na poduszkach przejeżdżającym przechodniom, całemu kalejdoskopowi życia ruchawej stolicy, do którego nie należał, patrzał nań jakby z drugiego świata.
Jednego z ciepłych wieczorów majowych, o zachodzie słońca... siedział tak na łóżku, twarzą zwrócony ku ulicy... w saloniku matka z Hanną grały mu, ale nie tę pieśń wspomnień — coś łagodniejszego Schuberta... Antoś z książką siedział u nóg łoża, ulicą płynął żwawo tłum do parku i rozsianych w nim miejsc zabawy... Oczy Władka obojętne szklisto patrzały na przesuwające się maryonetki... dziwnem mu się wydawało to gorączkowe miotanie się robaczków, z których część jutra nie dożyć miała... patrzał na te fizyognomie jakby w nich szukał słowa wielkiej zagadki...
Nagle siedzący naprzeciw niego Antoś ujrzał na to lice zżółkłe, marmurowe, wypływający rumieniec, chory pochwycił się za pierś... poruszył gwałtownie... oczy jego poleciały błyskiem ognistym w ulicę...
Ulicą powoli... szło osób kilka... W pośrodku rozkwitła jak róża thea, prześliczna Iza... rozprawiająca zapewne na temat wiosny i życia... koło niej kilku młodzieńców o niebieskich oczach i długich artystycznych kędziorach... a wśród nich poważny radzca Stamm...
Oczy Izy które szukały oklasków wybiegły ku oknom pięknej willi i w oprawie otwartego okna jak w ramach obrazu, ujrzała bladą piękną twarz Władka, której dogorywające płomię życia nadawało wyraz idealny. Któż kiedy nie widział jak zbliżając się do grobu oblicze człowieka promienieje, wypięknia się i jak śmierć pieczęć nadziemskiego spokoju nań kładzie?
Iza poznała go... zadrżała, oczy jej jakby magnetyczną siłą wejrzenia wstrzymały się długo na twarzy jego... w ustach zamarły wymowne wyrazy... Za jej wejrzeniem zwróciły się wszystkich oczy w tę stronę — jeden Stamm go poznał, inni widzowie uznali tylko że dla malarza byłby to śliczny przedmiot do obrazka... Iza nie dała znaku życia temu widmu przeszłości, spuściła głowę, szła dalej i gałęzie bzów zakryły ją przed oczyma Władka...
To widzenie dobiło biednego, nie przyznał się on przed nikim, ale gdy łoże odsunięto na zwykłe miejsce zapragnął lekarza i księdza, czuł się gorzej...
Przybyły doktór — ścisnął milcząco rękę Dziada — Dzisiejszej nocy... skończy, rzekł cicho...
Gorączka się wzmogła i z egzaltacyi niepostrzeżenie przeprowadziła go do tego stanu nieprzytomności a raczej podniecenia, w którym chorego zdrowi już myślą dognać ani zrozumieć nie mogą...
Wyrazy wychodziły mu z ust niepowiązane, jak te strumienie gór co nikną w ziemi głębiach, płyną gdzieś zakrytą przepaścią i wracają tryskając nagle nad powierzchnią. Mówił o sobie, o niej, śmiał się, płakał, bolał, żegnał, a co dziwniej, teraz gdy stał u progu śmierci... budziło się dziwaczne życia pragnienie...
Około północy wszakże uspokoił się nieco, przytomność mu wracać zaczęła... czuł że kona...
Żegnał matkę i jak syna polecał jej Antosia, całował Dziada i powtarzał mu: — on mnie lepiej wam zastąpi... on silniejszy jest nademnie na to ciężkie życia zadanie... Potem dziękował Hannie i nic nie mówiąc dłoń jej włożył w rękę Antosia... spojrzał błagająco na nię... Bądź mu więcej niż siostrą — wyszepnął, jam tego szczęścia wart nie był, on jest godnym...
Znużony potem zapragnął usnąć... wszyscy wyszli, jedna matka i Hanna o podał zostały...
Gdy ranek nadszedł... zbliżyła się ku niemu Halina, badając oddechu — ale go już w piersi nie było. Z głową pochyloną, uśmiechem na ustach, błogo, spokojnie... we śnie przeleciał na świat lepszy... Czoło było ostygłe a piękną tę twarz powlokła trupia białość sinawa...
Klękli wszyscy u łoża... i Dziad także... jedna łza nie wypłynęła mu z oczów, wszystkie popłynęły do serca... drżał... ale wśród rozpaczonych, bezprzytomnych, on jeden zachował siłę i pamięć na wszystko... Wziął drogie zwłoki na ręce, aby je ustroić do grobu... ubrał je płacząc wewnątrz... krzyż mu dał w dłonie skostniałe, a na piersi położył bukiet kwiatów rozwitych, które tak zwiędnąć miały jak owa młodość biednego chłopca zwiędła na wieki...
Tegoż dnia piękna Iza w towarzystwie ojca, professora Faviusa i malarza Brunnera, wybrała się do Szwecyi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.