Dziadunio/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nocą udało się bardzo szczęśliwie oddziałowi przejść granicę; włościanie wielkopolscy przeprowadzili go znajomemi sobie drożynami, któremi dotąd może tylko podejrzane wchodziły towary... Tu dopiero zaczynało się trudne zadanie partyzanckiej walki w kraju mało znanym, przy zupełnej nieświadomości sił nieprzyjacielskich. Potrzeba było z ostrożnością przesuwać się od wsi do wsi, od dworu do dworu lasami, zaroślami czuwając, aby nie być zaskoczonym przez przeważne siły... Oddział składał się głównie z piechoty — strzelców, z kupki kosynierów dobrej woli ale nieobytej wcale z wojną i z niewielkiej liczby konnicy, która w położeniu tem w jakiem walczyć miała zdała się tylko na podjazdy dla dostania języka, ale w utarczce mało być mogła pożyteczną...
Wszystkich wielki duch zagrzewał, choć czuł każdy że sprawa nie łatwa...
Przednie straże pierwszego dnia nie natrafiły nigdzie na Moskali, ani nawet na wiadomość o nich, spotykani ludzie albo nie wiedzieli o nich, lub mówić się obawiali. Pod wieczór dnia pierwszego trafił się na skraju lasu szlachecki dwór i wioska... Wysłano ochotników na zwiady... We dworze siedział stary szlachcic sam jeden z rodziną z kobiet i dzieci składającą się. Gdy zasłyszał o garstce Wielkopolanów przychodzących braciom w pomoc, łzy mu się potoczyły po wąsach — był to też żołnierz z 1831 r. gotów był śpichrze, śpiżarnie i wszystko co miał otworem dla nich postawić... Spytano o Moskali... nic nie wiedział. Na wsi widziano wprawdzie przed kilku dniami kilku kozaków, którzy darmo się napiwszy, wydarłszy owsa i drobiu trochę, znikli potem bez śladu... Arendarz który świeżo powrócił z miasteczka powiadał że się ich dużo kręciło po drogach, że oddziały wysyłać miano, ale pobliżu o żadnym nie wiedział. Śmiało więc na łączce pod dworem rozłożyli się ochotnicy... Szeregowcom dostarczono i strawy i piwa i wódki a paniczów co było gospodarz przyszedł sam ze staropolską gościnnością do stołu na dwór zaprosić. Wszystko się też tam prawie pociągnęło... Antek tylko pozostał... nie smakowały mu te wczasy, miał już kilku na febrę chorych, było roboty dosyć... Do późna w noc przeciągnęła się gwarna zabawa, opowiadania, przypomnienia, i żwawe gawędy, tak swobodne jak gdyby groźba jutra nie wisiała nad głową tych ludzi... Poczciwy szlachcic piwnicę swą prawie do ostatniej butelczyny splądrował, a prosił a zaklinał aby pili... boć to drugi raz taka okazya się nie nadarzy, chyba gdy do ostatniego Moskala wypędzą!!
Ale z północka już i pułkownik gaduła dawał sygnał powrotu, bo nazajutrz potrzeba było wymaszerować o świcie... W ganku wypito strzemiennego, kobiety wyszły żegnać i błogosławić, a wojskowi zanuciwszy Boże coś Polskę... pociągnęli z sercem rozgrzanem do obozu.
— Gdyby tacy byli wszyscy! mówił pułkownik... o! stanęłaby Polska... ale dużo też i innych...
W obozie także po piwnych libacyach ochoczo było, nikt nie spał, rozlegały się piosenki. Może jeden ze wszystkich Antek siadłszy na kamieniu smutnie na to poglądał... instynktem wstrętliwą mu była ta radość przed bojem i zwycięztwem...
Nocy zostawało niewiele, ze dniem potrzeba było ruszać, więc i starszyzna i żołnierz nie myślał odpoczywać... Gwarzono... gdy naraz dwóch wieśniaków nadbiegło z wioski i żydek z drugiej strony na kobyłce przykłusował.
Ze trzech stron pokazywali się Moskale... Na tę wieść, acz jeszcze po pół mili i po mili oddalonego nieprzyjaciela, jakby iskra elektryczna przebiegła obóz...
— Do broni! na koń!!
Trzech natychmiast konno ruszyli za wskazówką przybyłych, aby dotrzeć i języka dostać... Nie można było wyruszyć nie rozwiedziawszy się dobrze w którą stronę iść wypadnie. Pułkownik naturalnie, jeśli oddziały Moskali były drobne i rozbite, na jeden z nich rzucić się zamierzał, jeśliby były znaczne, wyśliznąć się im lasami zamyślał.
Tym czasem obóz zwijano i ustawiono się do pochodu; — na niebie lekkiemi okrytem chmurkami, już dzień coraz jaśniejszy przeglądał...
Nim kolumna stanęła w gotowości, jeden z wysłanych wrócił i oznajmił że Moskali sam widział z lasu, obozujących koło sąsiedniej wioski, było mniej więcej parę rot piechoty, sotnia kozaków i jak się zdawało, jedno małe działko polowe... Pozycya którą zajmowali na wzgórku w miejscu odsłoniętem, przystęp do nich trudnym czyniła... Bokiem z cicha małemi drożynami wyminąć ich było łatwo nim by dzień nadszedł. — Tak się przynajmniej zdawało.
Rozedniało dobrze nim jeden po drugim wrócili dwaj inni posłańcy... I oni także w dwóch różnych kierunkach trafili na małe oddziały Moskwy, z których jeden zwłaszcza zdał się tak słabym i tak nieopatrznie rozłożonym, że pułkownik bez namysłu postanowił ważyć się nań i sprobować swojego żołnierza.
Zabezpieczywszy więc tył i boki kolumny o ile się to dało z tak szczupłemi siłami, które z kosynierami razem kilkaset nie przechodziły głów... posunął się oddział w milczeniu ku dolinie na której przyparty do lasku obozował ów moskiewski kapitan...
Zamierzano z jednej strony obejść od lasu, z drugiej puścić się polem i spróbować szczęścia... Trzeci moskiewski oddziałek był dosyć daleko, tak że lękać się nie miano powodu, by na strzały w pomoc miał nadbiedz... Dobra godzina upłynęła w cichym marszu... część kolumny wyprawiono w lewo dla zajęcia pozycyi w lesie, główna siła wytoczyła się na dolinę... i nim Moskale zaalarmowali się, poskoczyła do wsi... Sprawa zdawała się nader szczęśliwie rozpoczętą... Strzelcy poszli do ataku z okrzykiem, sypnęły się strzały, ale tuż pierwsze szeregi Moskali formować się zaczęły i odstrzeliwać...
We wsi bito w bębny, słychać było wrzaski komenderujących, popłoch był widoczny, zwycięztwo zdawało niezawodnem, podwoiło się męztwo jego nadzieją.
Ale moskiewska piechota raz się opamiętawszy, uszykowawszy, stała murem. Chciano pchnąć na nię kosynierów... żołnierz nie ćwiczony, nie pewien siebie zawahał się... Parę szeregów wytrzymawszy strzał ledwie rozsypało się.
W tej chwili z lasu zachodzący wzięli Moskali z drugiego boku i walka rozpoczęła się na dobre...
Ale pierwotny stosunek co do liczby Moskali chybił, a co gorzej, że gdy się tu utarczka przeciągała, z przeciwnej strony ukazał się nadbiegający Moskalom świeży i znaczny posiłek... Chociaż dotąd oddział trzymał się bardzo dobrze i nie miał nad kilku rannych a dwu zabitych w szeregach, pułkownik musiał myśleć o odwrocie.
Szczęściem w prawo na trzęsawisku rzucona grobelka na której łatwo się było obronić, przedstawiała drogę do wycofania się.
Szło tylko o to czy część oddziału z lasu potrafi nadążyć za nim, i nie zostanie odciętą...
Pułkownik na wszelki wypadek chciał wysłać rozkaz do dowodzącego aby w razie niemożności cofał się lasami nie wystawiając ludzi na próżne niebezpieczeństwo.
Na widok przybywającego posiłku Moskale z napastowanych zmienili się nagle w napastujących... Część piechoty rzuciła się za cofającemi.
W tej chwili właśnie Władek który miał dzielnego swojego konia odkomenderowany z rozkazem rzucił się polem na oślep ku laskowi. Ledwie się od swoich paręset kroków oddalił, z za płotów wioski grad kul się za nim posypał... Świsnęły do koła... i koń się zwinął pod nim... padł. Władek nie czując się rannym wyskoczył z siodła, zagrzany walką chciał śpieszno dopełnić zlecenia, ale zrobiwszy kilka kroków chwycił się za nogę, jakby nagle zdrętwiała... Spojrzał na nię... krew lała się strugą... Pochwycił chustkę aby ranę zawiązać, gdy w oczach mu się zaćmiło i upadł.
Ostatniem wrażeniem które pamiętał było pchnięcie w piersi bagnetu... przykuwającego go do ziemi... Zaszumiało... ziemia się zatrzęsła i ciemności go otoczyły...
Już kilku gorliwszych bohaterów zabierało się do obdzierania dogorywającego młodzieńca, gdy Antek i dwóch z nim poskoczyli z pałaszami a natarli tak rozpaczliwie na ciurów że ci cofając się za płoty, nawet karabiny poporzucali. Chwili nie było do stracenia, Antek chwycił skrwawionego towarzysza, wzięto go na dwa konie... i kłusem musieli się puścić z nim za oddziałem, który nie był jeszcze daleko...
Wóz pułkownika szedł w środku, tam co prędzej przyniesiono Władka niedającego prawie znaku życia i złożono go na wiązce słomy. Stawać nie było podobna, Antek uczepiwszy się wozu, dobył bandażów i jak mógł i umiał opatrzył dwie rany.
Na pierwszy rzut oka przebita bagnetem pierś z której krew buchała, zdawała się... najniebezpieczniejszą... rany w nodze ściślej zbadać nie było podobna... krew płynęła, życie choć słabe jeszcze nie uciekło... a z niem! z niem iskierka nadziei...
Dosyć szczęśliwie powiodło się na ten raz oddziałowi podążyć do lasu paląc i niszcząc mostki na grobli za sobą... ale część pozostawiona w zaroślach odciętą została, siła uszczuplona i straty w ludziach w ostatniej chwili poniesione... znaczne...
Moskale sprobowali gonić zrazu, potem przystanęli i widząc mostki zniszczone, napowrót się do wsi cofnęli... Pułkownik nie zatrzymując się, uchwyciwszy przewodnika musiał gnać w gąszcze, aby w bezpiecznem obozowisku obmyśleć co czynić dalej...
Antek który niemal do wieczora badał tylko pierś towarzysza i bicie jego serca, jak skamieniały z bolu siedząc u nóg jego uczepiony na furze, z głową w dłoniach... ze łzą w oku... odetchnął nareście gdy usłyszał rozkaz zatrzymania się.
W całym oddziale panowało milczenie ponure, żołnierz znużony, zniechęcony... padł na ziemię bez myśli i energii... Antek z pomocą kilku ludzi natychmiast rozbił namiotek, usłał łoże i zabrał się do opatrywania rannego... Władek żył ale życia oznaki były słabe, twarz bladości śmiertelnej, oddech prawie nieznaczny... ani mowy, ani przytomności... Młody lekarz niedoświadczony... rozpaczał iż umiał tak mało... a nie widział prawie nic... Gdy przyszło do opatrzenia nogi dobadał się strzaskanej kości i struchlał na myśl że amputacya może się stać potrzebną... Nie było po temu ani narzędzi, ani miejsca... ani nawet świadomości okolicy... i środków zaradzenia... Nadchodziła noc, upływał czas drogi, dla rannego bezpowrotny, Antek łamał ręce i płakał i rwał się rozpaczliwie.
Trzeba się było puścić na awantury... Wieśniak który ich tu przeprowadził, wynagrodzony i ujęty litością, powiedział Antkowi że rannego może przewieźć do znanego sobie dworu, do bardzo poczciwych i dobrych ludzi, gdzie znajdzie przytułek i ratunek... Chwycić się należało tej słabej nadziei... Złożono Władka na wozie pułkownika i nocą puścili się leśną drożyną na losy ku temu dworkowi... w którym ani wiedzieli kto mieszkał, ani jak ich tam przyjmą... Przechowanie rannego było zbrodnią w obec Moskwy co ich dobijać zwykła — nie każdy więc się ważył ginąć z rodziną i mieniem dla spełnienia obowiązku miłosierdzia.
Po ciężkiej i długiej wędrówce... wyjechali na końcu z lasu, widać było dworek w drzewach zasypiający spokojnie... Było już po północy, gdy stanęli u bramy i włościanin poszedł dopytać stróża aby się tam kogo dobudzić.
Nie zwykły gwar u wrót wywołał wkrótce jakąś postać na ganek... był to czujny gospodarz... Nie widząc twarzy jego, nieusłyszawszy głosu, Antek pobiegł..
— Panie, zlituj się... przywozim rannego... daj mu choć chwilowo przytułek... biedny, młody chłopak — a! nie odmawiaj...
— Kto? co? zkąd? odrzekł głos zaspany...
Antek począł tłumaczyć, gdy i kobieta się zjawiła i światło... Spojrzał dopiero po twarzach i odetchnął, szczere współczucie z obawą zmięszane malowało się na nich... Szeptali między sobą... naradzając się.
— To niema co myśleć, rzekł średniego wieku mężczyzna będący gospodarzem — co będzie to będzie... przyjąć rannego musimy. Ale Moskaliska się włóczą, gdzie go umieścić, aby ocalić?
Kobieta podszepnęła o pokoiku na górze, którego drzwi nie łatwo było otworzyć... Zabrano się znosić natychmiast rannego...
Spytany o jego nazwisko Antek niemiał potrzeby taić...
— Władysław Zegrzda.
— Prawnuk Szambelana! załamując ręce zawołał mężczyzna... prawdziwe zrządzenie opatrzności... toż to mój dobroczyńca...
Siekierka odetchnął... było to dla niego także opatrzności zrządzeniem...
Na górze znalazło się łóżko, pościel, wszystko czego tylko można było dla chorego pożądać... odprawiono wóz z wieśniakiem do obozu, Antek został przy towarzyszu... dopóki by z Kalisza nie przywieziono lekarza do którego natychmiast w czwał wyprawiono konnego...
Badano życia... Władek oddychał...
Złamany znużeniem... prawie bezprzytomny, biedny Antek usiadł w głowach łoża, zamyślił i sam nie wiedział jak go żelazny sen zmorzył...
Zdawało mu się, że się ledwie zdrzemnął, gdy otwierając oczy ujrzał biały dzień... a przy łóżku jak posąg bladego, z oczyma wlepionemi w twarz Władka pożółkłą i niemal trupią — Dziadunia.
Starzec nie miał siły ani płakać, ani wymówić wyrazu, ani się pytać wszedł znać i wryty, skostniały, odrętwiony bólem stanął...
Antek na widok jego zerwał się i zachwiał bo się na nogach utrzymać nie mógł... musiał się pochwycić za poręcz krzesła.
Dziad ani spojrzał na niego... nie przemówił... śmiertelna bladość okrywała twarz zmarszczoną, tylko usta drżały konwulsyjnie.
Wiek trwało to okropne milczenie... wtem żywym krokiem wszedł stary lekarz... nie witając nikogo, zrzucił z siebie odzież, dobył skrzynkę z narzędziami.
Antek zbliżył się chcąc kilku słowy go objaśnić... ale nie było czasu na rozmowę...
Dziadunio usunął się nieco i padł w krzesło... teraz dopiero mógł się rozpłakać, jęknął i z piersi buchnęła boleść tłumiona... zakrył oczy biedny...
Wyprowadzono go nieprzytomnego... Lekarz odsłonił rany... amputacya nogi była koniecznością...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.