Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/321

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas drogi, dla rannego bezpowrotny, Antek łamał ręce i płakał i rwał się rozpaczliwie.
Trzeba się było puścić na awantury... Wieśniak który ich tu przeprowadził, wynagrodzony i ujęty litością, powiedział Antkowi że rannego może przewieźć do znanego sobie dworu, do bardzo poczciwych i dobrych ludzi, gdzie znajdzie przytułek i ratunek... Chwycić się należało tej słabej nadziei... Złożono Władka na wozie pułkownika i nocą puścili się leśną drożyną na losy ku temu dworkowi... w którym ani wiedzieli kto mieszkał, ani jak ich tam przyjmą... Przechowanie rannego było zbrodnią w obec Moskwy co ich dobijać zwykła — nie każdy więc się ważył ginąć z rodziną i mieniem dla spełnienia obowiązku miłosierdzia.
Po ciężkiej i długiej wędrówce... wyjechali na końcu z lasu, widać było dworek w drzewach zasypiający spokojnie... Było już po północy, gdy stanęli u bramy i włościanin poszedł dopytać stróża aby się tam kogo dobudzić.
Nie zwykły gwar u wrót wywołał wkrótce jakąś postać na ganek... był to czujny gospodarz... Nie widząc twarzy jego, nieusłyszawszy głosu, Antek pobiegł..
— Panie, zlituj się... przywozim rannego... daj