Dziadunio/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dziadunio
Podtytuł Obrazki naszych czasów
Wydawca Nakładem J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1869
Druk Druk J. Buszczyńskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tydzień potem... w małym dworku p. Jana Nagurskiego tak jakoś umiano utaić chorego, że przyjmowani kozacy na dole cały dzień tam bawiąc, wcale się go nie domyślili...
Władek choć z przebitą piersią i bez nogi, miał się lepiej, a od łoża jego na krok nie oddalał się Dziadunio... Przebywszy pierwszą chwilę która starca zabić mogła piorunową boleścią swoją, odzyskał przytomność, energią... zimną krew i wiarę w miłosierdzie Boże... Władek mógł być ocalony...
Pomimo najtroskliwszego tajenia i wypadku tego i miejsca jego pobytu, w Kaliszu zaraz nazajutrz wiedziano o nieszczęściu, które Zegrzdów spotkało...
Wieczorem nieświadomy stosunków które ich łączyły, zaniósł wieść o tem do dworku Beniowskiego jeden ze znajomych. Hanna zerwała się z krzesła... blada, bez tchu... ani myślała ukrywać wrażenia... porwała za kapelusz, wybiegła w miasto, znalazła staruszkę której nieraz powierzała dziada, ucałowała ręce jego ze łzami, najęła wózek chłopski i sama jedna, nocą, manowcami pojechała do Nagurskich. Dopiero ochłonąwszy w drodze z pierwszego wrażenia postrzegła że się rzuciła za śmiało za pierwszym serca głosem... ale nie mogła się już cofnąć...
Nazajutrz rano gdy Władek oczy otworzył u łoża swego postrzegł tę siostrę miłosierdzia, która zajęła miejsce swe po cichu... zakląwszy się że go nieopuści... aż do końca... Dziadunio pocałował ją w rękę milczący... i było ich tak dwoje... na straży u tego łoża boleści...
Tymczasem Antek musiał powrócić do oddziału, dla opatrywania rannych i dzielenia dalszych jego losów... a Dziadek dowiedział się dopiero w dni dziesięć potem że go w niewolę zabrano i zawieziono do cytadeli warszawskiej.
Nazajutrz po odebraniu tej wiadomości która go przebiła... stary zostawił instrukcye swe Hannie, polecił jej chorego, przyrzekł powrót rychły, i... ruszył do Warszawy...
Szymbor już tam bawił z żoną od kilku tygodni, nie chcąc jak mówił narażać się na wypadki wojny wśród wsi, którą pogranicze niebezpieczniejszą od innych czyniło... Listy Kernera dały mu natychmiast wiedzieć o losie Władka i Antoniego... Nie mógł tylko dokładniejszej wiadomości udzielić o chorym, bo stan jego i miejsce pobytu jak najtroskliwiej tajono.
Nazajutrz po przybyciu do Warszawy, pierwszą twarzą znajomą którą ujrzał przed sobą ze wstrętem Dziadunio, było uśmiechnięte, niemal tryumfujące oblicze Szymbora.
Pomimo tylu ciosów, które z kolei padły na starca, jak odwieczny dąb potrzaskany, zieleniał on nadzieją i nie okazywał po sobie przynajmniej oczom obcym ile go rany bolały. Twarz miał zamyśloną ale pogodną, ruchy żywsze niż kiedy... Napróżno w jego postawie szukał Szymbor tego upadku ducha którego się spodziewał, — zdziwił się niemal widząc go tak krzepkim i panem siebie. Strwożył się tą niepożytą potęgą starego.
Zbliżenie węża nie było by odraźliwszem dla Dziadunia, ale się przemógł i grzecznie go przywitał.
— Cóż to za niespodzianka! zawołał Szymbor... nigdy w świecie przypuścić bym był nie mógł, że tu Dziadunia dobrodzieja zobaczę! ale cóż go tu sprowadza... może, może ja w czem będę mógł być użytecznym?
— Bardzo dziękuję, odrzekł chłodno zagadniony, nie mam tu żadnych tak dalece interesów, prócz trochy lekarstw i wygódek dla nieszczęśliwego Władka.
— A! słyszałem, zawołał Szymbor... ale jakże się ma? jestże jaka nadzieja?
— Będzie żył i będzie zdrów — rzekł Dziad krótko...
— I gdzież teraz się znajduje? bo go potrzeba skryć... ranny byłby niezawodnie pochwyconym... nie mają najmniejszej litości.
— O! w miejscu bezpiecznem.
— Ale nie w domu przecie!
— Nie — nie — odparł Dziad unikając szczegółów...
— I Antoś słyszę wzięty w niewolą...
— Tak, mówią że go pochwycono — ale — bliższych szczegółów nie znam...
Dziadunio tu zabawi długo?
— Nie wiem... najpewniej tylko dni kilka i na wieś powrócę — a wy?
— Ja... ja! rzekł Szymbor, przyznam się że pod te czasy niespokojne na wsi bym siedzieć nie rad... W Warszawie też nie lepiej, chcielibyśmy zbiedz gdzieś z oczów choćby do Berlina...
— Bardzo dobrze zrobicie! rzekł Dziad lakonicznie.
Szymbor radby się był coś więcej dowiedzieć, ale stary trzymał się chłodno i zdaleka... Wedle rachuby wypadało Szymborowi teraz gdy Władek był w takiem niebezpieczeństwie, zbliżyć się do starego i łaskę jego odzyskać... ale przystąpić doń nie widział sposobu...
— Choć mi na wsi niedogodnie być może, rzekł, gdybym Dziaduniowi w czemkolwiek mógł tam być pomocą, chętnie bym zjechał...
— Nie fatyguj się acan dobrodziej proszę, odparł stary grzecznie, ja nawykłem sam sobie starczyć we wszystkiem, i z moim obyczajem zostanę do końca...
To mówiąc skłonił mu się i odszedł.
Zamyślony wrócił mąż pani Justyny do domu; cały dzień chodził pogrążony w rozstrząsaniu planów postępowania i ostatecznie uznał że należało mu być w miejscu... z bardzo wielu względów... Nic więc nie mówiąc, żonie pozwoliwszy zostać, sam wyprzedzając nawet Szambelana, poleciał do Krymna...
Tymczasem Dziadek tajemniczo kręcił się po Warszawie... miał on tam dawne bardzo i rozliczne w sferach wyższych i niższych stosunki, postanowił ich użyć aby Antka uwolnić. Znał on nie od dzisiaj Moskali z którymi pieniędzmi jeźli nie wszystko, to bardzo wiele dokazać można. Ufał więc że i tą razą z pod klucza i z za murów cytadeli wykradnie Siekierkę...
Kilka dni zeszło na daremnych staraniach, odwiedzinach schadzkach... błysła nadzieja... Na drugi tydzień Antek pod pozorem iż nie jako żołnierz ale jako lekarz był przy oddziale, prowizoryjnie na porękę uwolniony został. Dziadek ucałował go, uściskał, poszeptał z nim i odjechał...
Na trzeci tydzień Antka już w Warszawie i w kraju nie było...
Wszystko to odbyło się tak cicho, skrycie i zręcznie iż nawet o wypadku tym nie mówiono wiele.
A wszystko to było dziełem niezmożonego staruszka...
Powróciwszy do Rajwoli, gdy się dowiedział stary że Szymbor go uprzedził z powrotem, namarszczył brew... nagniewał się, długo chodził posępny, ale jak zawsze zwyciężył w sobie namiętność, rozmyślił się, ostygł pozornie i przedsięwziąwszy tylko pewne środki ostrożności... szedł dalej.
Nazajutrz po powrocie uwiadomiony już o nim mąż Justyny zjawił się z powitaniem...
— Rozmyśliłem się — rzekł po pierwszych kilku słowach, postanowiłem pobyć w domu... zawsze bezpieczniej gdy gospodarz na miejscu.
— A tak! tak, masz waćpan racyą! odparł zażywając tabakę...
— Ale uwierzyłby też Dziadunio, dodał śmiejąc się — pierwszem mojem staraniem przybywszy tu... było dowiadywać się o tego biednego Władka... pragnąłem go koniecznie zobaczyć i nikt mi powiedzieć nie umiał, tak dobrze dochowana tajemnica...
— A! a! proszę! zawołał Dziadek...
— Dziadunio wszakże go widział?
— Ja?
— Tak jest.
— Widziałem...
— I wie gdzie się znajduje?
— W tej chwili — nie...
Szymbor spojrzał bystro... Rzecz była niepodobną do prawdy, ale dla niego dobrze oznaczała jak się go lękano, jak nieufano mu — w istocie obrazić się było można. P. Apollinary zarumienił się... ale nie chciał pokazać gniewu, począł się śmiać.
— Prawdziwie, zawołał, możnaby sądzić, że to tylko tajemnicą jest dla mnie, chociaż trudno przypuścić abym ja źle życzył Władkowi.
— A któż by coś podobnego myślał! odparł Dziadek... Ale ja nie wiem teraz... bo... bo go przeniesiono... Daruj panie Apollinary — takie rzeczy i najbliższym się nie mówią.
Szymbor zaciął usta do krwi...
— Zapewne! zapewne! ale to jakby wyzwanie... żeby sobie człowiek sam radził i dowiadywał się...
— No — to dobrze...
W tej chwili już Szambelan z obawy może przesadzonej tego człowieka powiedział sobie, że bądź co bądź, Władka wynieść każe na noszach za granicę i w bezpieczniejszem ukryciu pomieścić.
Urwała się rozmowa, Szymbor nawykły do dyssymulacyi, nie taił swego gniewu i obrazy, zaczynał być ostrym...
Pożegnali się chłodno... odjechał.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.