Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szymbor już tam bawił z żoną od kilku tygodni, nie chcąc jak mówił narażać się na wypadki wojny wśród wsi, którą pogranicze niebezpieczniejszą od innych czyniło... Listy Kernera dały mu natychmiast wiedzieć o losie Władka i Antoniego... Nie mógł tylko dokładniejszej wiadomości udzielić o chorym, bo stan jego i miejsce pobytu jak najtroskliwiej tajono.
Nazajutrz po przybyciu do Warszawy, pierwszą twarzą znajomą którą ujrzał przed sobą ze wstrętem Dziadunio, było uśmiechnięte, niemal tryumfujące oblicze Szymbora.
Pomimo tylu ciosów, które z kolei padły na starca, jak odwieczny dąb potrzaskany, zieleniał on nadzieją i nie okazywał po sobie przynajmniej oczom obcym ile go rany bolały. Twarz miał zamyśloną ale pogodną, ruchy żywsze niż kiedy... Napróżno w jego postawie szukał Szymbor tego upadku ducha którego się spodziewał, — zdziwił się niemal widząc go tak krzepkim i panem siebie. Strwożył się tą niepożytą potęgą starego.
Zbliżenie węża nie było by odraźliwszem dla Dziadunia, ale się przemógł i grzecznie go przywitał.
— Cóż to za niespodzianka! zawołał Szym-