Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szczył brew... nagniewał się, długo chodził posępny, ale jak zawsze zwyciężył w sobie namiętność, rozmyślił się, ostygł pozornie i przedsięwziąwszy tylko pewne środki ostrożności... szedł dalej.
Nazajutrz po powrocie uwiadomiony już o nim mąż Justyny zjawił się z powitaniem...
— Rozmyśliłem się — rzekł po pierwszych kilku słowach, postanowiłem pobyć w domu... zawsze bezpieczniej gdy gospodarz na miejscu.
— A tak! tak, masz waćpan racyą! odparł zażywając tabakę...
— Ale uwierzyłby też Dziadunio, dodał śmiejąc się — pierwszem mojem staraniem przybywszy tu... było dowiadywać się o tego biednego Władka... pragnąłem go koniecznie zobaczyć i nikt mi powiedzieć nie umiał, tak dobrze dochowana tajemnica...
— A! a! proszę! zawołał Dziadek...
— Dziadunio wszakże go widział?
— Ja?
— Tak jest.
— Widziałem...
— I wie gdzie się znajduje?
— W tej chwili — nie...
Szymbor spojrzał bystro... Rzecz była niepo-