Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Już kilku gorliwszych bohaterów zabierało się do obdzierania dogorywającego młodzieńca, gdy Antek i dwóch z nim poskoczyli z pałaszami a natarli tak rozpaczliwie na ciurów że ci cofając się za płoty, nawet karabiny poporzucali. Chwili nie było do stracenia, Antek chwycił skrwawionego towarzysza, wzięto go na dwa konie... i kłusem musieli się puścić z nim za oddziałem, który nie był jeszcze daleko...
Wóz pułkownika szedł w środku, tam co prędzej przyniesiono Władka niedającego prawie znaku życia i złożono go na wiązce słomy. Stawać nie było podobna, Antek uczepiwszy się wozu, dobył bandażów i jak mógł i umiał opatrzył dwie rany.
Na pierwszy rzut oka przebita bagnetem pierś z której krew buhała, zdawała się... najniebezpieczniejszą... rany w nodze ściślej zbadać nie było podobna... krew płynęła, życie choć słabe jeszcze nie uciekło... a z niem! z niem iskierka nadziei...
Dosyć szczęśliwie powiodło się na ten raz oddziałowi podążyć do lasu paląc i niszcząc mostki na grobli za sobą... ale część pozostawiona w zaroślach odciętą została, siła uszczuplona i straty w ludziach w ostatniej chwili poniesione... znaczne...