Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dziadunio.djvu/320

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Moskale sprobowali gonić zrazu, potem przystanęli i widząc mostki zniszczone, napowrót się do wsi cofnęli... Pułkownik nie zatrzymując się, uchwyciwszy przewodnika musiał gnać w gąszcze, aby w bezpiecznem obozowisku obmyśleć co czynić dalej...
Antek który niemal do wieczora badał tylko pierś towarzysza i bicie jego serca, jak skamieniały z bolu siedząc u nóg jego uczepiony na furze, z głową w dłoniach... ze łzą w oku... odetchnął nareście gdy usłyszał rozkaz zatrzymania się.
W całym oddziale panowało milczenie ponure, żołnierz znużony, zniechęcony... padł na ziemię bez myśli i energii... Antek z pomocą kilku ludzi natychmiast rozbił namiotek, usłał łoże i zabrał się do opatrywania rannego... Władek żył ale życia oznaki były słabe, twarz bladości śmiertelnej, oddech prawie nieznaczny... ani mowy, ani przytomności... Młody lekarz niedoświadczony... rozpaczał iż umiał tak mało... a nie widział prawie nic... Gdy przyszło do opatrzenia nogi dobadał się strzaskanej kości i struchlał na myśl że amputacya może się stać potrzebną... Nie było po temu ani narzędzi, ani miejsca... ani nawet świadomości okolicy... i środków zaradzenia... Nadchodziła noc, upływał