Dwie drogi/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Dwie drogi
Pochodzenie Humoreski z teki Worszyłły
Wydawca Stefan Dembe
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

X.

Jakoż o piątej wieczorem udał się Jaś do fabryki, ale nie zastał w niej Iwaszkiewicza. Natomiast młody jakiś inżynierek o rudych włosach, czarnych oczach i kobiecej prawdziwie twarzy, z wszelką grzecznością wskazał mu pokój dyrektora. Jaś postanowił oczekiwać na Iwaszkiewicza, który miał nadejść za godzinkę, a tymczasem z nudów rozpatrywał się po dyrektorskiej izbie, lub wyglądał oknem na dziedziniec fabryczny. I jedno i drugie zajmowało go nie pomału. Pokój, w którym siedział, na pierwszy rzut oka zdradzał pracownię inżyniera. Ogromne brystole z pozaczynanemi rysunkami, wzory rozmaitych machin, którychby Jaś nawet nazwać nie umiał, mapy, termometry, narzędzia fizyczne, tabele i księgi rachunkowe napełniały wszystkie kąty tej izby. Przy wchodowej ścianie była szafa napełniona książkami, na której stał ogromny globus i miniaturowa lubo bardzo dokładna lokomotywa. Po innych wisiały portrety znakomitych inżynierów zagranicznych; na wielkich półkach, umieszczonych tuż obok biura, widać było próbki rozlicznych rud żelaznych. Z tem wszystkiem komnata była dość posępna; czarne drewniane krzesła, czarny stół i szafy stanowiły całe jej umeblowanie. Ale też znać było, że nie przesiadywał w niej wykwintniś, tylko surowy mąż pracy. Praca twarda i wytrwała, poparta całą potęgą myśli ludzkiej, widniała tu z każdego szczegółu. Izba malowała mieszkańca. Złotopolski rozglądał się po niej z mimowolnym szacunkiem, połączonym ze zdziwieniem. On, który jako prawdziwy gentleman, nie robił całe życie nic a nic, on, trefny wykwintniś, którego zajęcia dzienne zależały od tego, jakie ubranie brał rano, może pierwszy raz w życiu spotykał się tu z pracą twarz w twarz. Mimowoli porównał się teraz z Iwaszkiewiczem — i mimowoli uczuł, jak wiele był niższym od niego. Serce ścisnęło mu się smutkiem: zrozumiał, że Fanny miała słuszność.
Głuche poczucie tego odbiło się i na jego twarzy, ale posępną zadumę przerwał mu młody rudawy inżynier, który, zbliżywszy się, rzekł uprzejmie:
— Dyrektor przyjdzie o szóstej, mamy więc jeszcze pół godziny czasu; może tymczasem zechce pan obejrzeć fabrykę?
— Najchętniej. Dokąd pójdziemy?
— Pokażę panu machiny, warsztaty, kuźnię, ślusarnię, odlewnię i co pan sam zechce.
Wyszli z izb inżynierskich. Młody i żywy, jak iskra, towarzysz Jasia nie żałował objaśnień. Wszedłszy do ogromnego, hałaśliwego budynku, gdzie mieściła się machina parowa, posłuchał trochę i rzekł:
— Tak, panie! idzie u nas robota, idzie!
— Ależ tu można ogłuchnąć — zauważył Jaś.
— Fraszka! trochę przyzwyczajenia!
A rzeczywiście trzeba było i sporo przyzwyczajenia. Fabryka była w pełnym biegu. Ogromne koła zębate i niezębate poruszały się z piekielnym rozmachem i piekielną szybkością; olbrzymie tłoki podnosiły się i spadały ruchem, mającym coś potwornego, warczenie kół, łoskot, zgrzyt, przeraźliwy świst i bolesne wycie piłowanego żelaza, huk młotów, ściskały duszę jakiemś nieokreślonem a lękliwem poczuciem owej niepojętej siły, która nadawała ruch wszystkiemu. Każda cegiełka budynku trzęsła się, jak w febrze; słowa ginęły dla ucha; samo powietrze zdawało się drżeć przelękłe.
— A, co panie? — krzyknął inżynier do ucha Złotopolskiemu.
— Potęga! potęga!
— A tak ciągle jest od czasu, jak mamy dyrektorem Iwaszkiewicza.
— Czy tak?
— To panie jego ręka porusza wszystko.
— Ano zdolny musi być człowiek?
— Ho! ho! A przytem praca! praca! Dawniej tu inaczej bywało. Fabryka poczynała już bankrutować. Chodź pan dalej.
To mówiąc młody inżynier przeskoczył z belki na belkę; Złotopolski podążał za nim.
— Ostrożnie, bo pana pasy złapią! Tędy!
Tymczasem pociemniało na dworze, w budynku zabłysły kinkiety, a przy ich blasku, przy łamaniu się światła z cieniem, sala przybrała fantastyczne pozory jakiegoś przedsionka piekieł.
— Koło zębate o podwójnem działaniu wynalazku dyrektora! — zakrzyczał głosem cycerona inżynier.
Złotopolski spojrzał na ukazywany mu okrągławy potwór, kręcący się ze wściekłością w ciemnym kącie.
— Klapy bezpieczeństwa systemu amerykańskiego, zastosowane pierwszy raz w kraju przez dyrektora!
Jaś zagryzł wargi. Czemże on był przy owym Iwaszkiewiczu?
— Dmuchawki, zabezpieczające robotników od opiłków, zastosowane przez dyrektora!
— Mało musicie mieć robotników, kiedy ich tak zabezpieczacie?
— Mamy dość, ale robotnik, to człowiek jak my i bliźni nam. W innych fabrykach, gdy robotnik umiera, dzieci pozostają bez chleba, u nas inaczej.
— Jakże jest u was?
— Dyrektor los wdów i sierot zabezpieczył ze składek ogólnych.
Jasiowi smutek ścisnął serce: czemże on był przy owym Iwaszkiewiczu?
Ale zarazem budziło się w nim dziwne uczucie szacunku dla współzawodnika. Uczucie to sformułował Jaś w ten sposób:
— Chciałbym posiadać przyjaźń takiego człowieka.
— Przejdźmy do szlifierni, jeżeli pan chcesz? — pytał inżynier.
— Nie, panie! wyjdźmy już, bo ochrypnę i ogłuchnę zarazem.
— Piękny widok jest w kuźni.
— Nie, mam już dosyć.
Wyszli na dziedziniec fabryczny; na dworze już mrok padał, ale było jeszcze dość widno.
— Oto właśnie — rzekł inżynier — przechodzimy koło kuźni; rozdymają teraz ogniska; — za chwilę znów zadzwonią młoty.
— Wasz dyrektor musi być czł...
Złotopolski urwał nagle.
W powietrzu zabrzmiała pieśń, przy której wstrząsły się szyby budynku; zagłuchły wszystkie inne odgłosy, — pieśń prawdziwie żelazna; rzekłbyś, nieludzkie dźwięczały nią płuca — pieśń na nutę stu młotów, bijących w takt jej słowom.
— Co to jest? — spytał Złotopolski.
Oczy młodego inżyniera zabłysły; rumieniec niekłamanego zapału wystąpił mu na lica.
— To kowale nasi śpiewają przy młotach. Posłuchaj pan.
Przystanęli obaj: słowa pieśni dochodziły wyraźnie:

Gdy warczy miech, gdy płonie żar,
Wśród razów ech, wśród iskier chmar,
Próżnować grzech, czas — boży dar.

Hej, w obroty ciężkie młoty!
Chrzęst cęg, młotów jęk,
Czerwone skry i krwawy pot
Milsze niż słów pieszczonych dźwięk,
Niż krwawe łzy w komnacie złotej,
Bo w pracy — zdrój szczęścia i cnot.

Ku niebu skroń — ku ziemi dłoń!
Tam Boga chwal — tu hartuj stal!
Tam dojść się ucz — tu kuj i tłucz!
Aby twa praca wydała plon,
Byś miał gotowy, gdy przyjdzie skon,
Żelazny do nieba klucz.

Każde słowo potężnej pieśni brzmiało w powietrzu z taką siłą, że Złotopolski z młodym inżynierem nie stracili ani jednego dźwięku.
— A co, panie?
Złotopolski milczał.
— W innej fabryce nie usłyszysz pan takiej pieśni.
— Dlaczego?
— Czyś pan nie słyszał po jakiemu śpiewają. W innych fabrykach pracują cudzoziemcy.
Złotopolski zmarszczył brwi i szybko zbliżył się do inżyniera.
— Jak to pan rozumiesz?
— Dyrektor oddalił cudzoziemców, a postarał się o naszych ludzi — odparł inżynier.
Obie ręce Złotopolskiego spoczęły na ramionach towarzysza.
— Dlaczego on to uczynił? dlaczego to uczynił? — pytał gorączkowo.
— Dla dobra ogółu. Ale co panu jest?
— Nic! nic!
Złotopolski zamilkł nagle i sposępniał, jak noc. Zagadka, której nie chciała mu rozwiązać Fanny, leżała teraz jasno przed jego oczyma.
Ale jasność owa daleką była od radości: czemże on był przy Iwaszkiewiczu?
Nagle w bramie fabrycznej odezwał się dzwonek.
— Dyrektor! — zawołał rudy inżynier. — Teraz ustępuję panom.
Jakoż po chwili w ciemnym mroku bramy fabrycznej zarysowała się wysoka, spokojna postać Iwaszkiewicza.
Złotopolski szybko zbliżył się ku niemu.
— Panie! — rzekł smutnym, poważnym głosem — nie znałem pana, ale przed chwilą poznałem i... teraz rozumiem Fanny... i ustępuję!...
Zanim Iwaszkiewicz zdołał ochłonąć ze zdziwienia, Złotopolskiego już nie było.




Koniec, czytelniku! W parę dni potem Złotopolski odjechał za granicę i osiadł w Dreźnie. Iwaszkiewicz ożenił się z Fanią, ale mimo namów pani Bujnickiej nie chciał porzucić fabryki, którą i nadal, w podobnym jak przedtem duchu, zarządzał.
W Złotopolu za to na szwedzkich okopach kwitnęły ogórki, a jeno kości sodalisów póty nie znalazły spoczynku, póki chłopstwo nie ulitowało się nad niemi i „owych świętych szczątków żołnierskich” nie pochowało w poświęcanych grobach.


Koniec.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.