Dwaj panowie z Werony (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt piąty

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Dwaj panowie z Werony
Rozdział Akt piąty
Pochodzenie Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom X
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Leon Ulrich
Tytuł orygin. The Two Gentlemen of Verona
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIĄTY.
SCENA I.
Medyolan. — Opactwo.
(Wchodzi Eglamour).

Eglamour.  Już słońce zachód rozpoczyna złocić;
Zbliża się właśnie pora, w której Sylwię
W ojca Patryka celi miałem spotkać.
Przyjdzie; godziny nie chybia kochanka,
Chyba dlatego, żeby ją wyprzedzić,
Takiej ostrogi miłość jej dodaje. (Wchodzi Sylwia).
I patrz, to ona. Dobry wieczór, pani!
Sylwia.  Amen! Lecz śpieszmy, dobry Eglamourze,
Przez furtkę murów opactwa wyjdziemy,
Lękam się bowiem, że szpiegi mnie tropią.
Eglamour.  Nie bój się, niema i trzech mil do boru,
A raz w gęstwinie, jesteśmy bezpieczni,

(Wychodzą).

SCENA II.
Tamże. — Sala w pałacu księcia.
(Wchodzą: Turyo, Proteusz i Julia).

Turyo.  Cóż Sylwia na me powiada zaloty?
Proteusz.  Zda mi się, że jest trochę łagodniejszą;
Wstręt jednak zawsze ku tobie objawia.
Turyo.  Co? Czy me nogi za długie jej zdaniem?
Proteusz.  Nie, lecz za płaskie.
Turyo.  Będę nosił buty,
Co zaokrąglą je.
Julia  (na str.).Nie znajdziesz ostróg
Zdolnych pogonić miłość, gdzie iść nie chce.
Turyo.  Co na twarz mówi?
Proteusz.  Mówi, że jest biała.
Turyo.  Kłamie, zwodnica, bo moja twarz śniada.
Proteusz.  Perły są białe, a przysłowie mówi:
Śniady jest perłą w pięknej pani oczach.
Julia  (na str.). Lecz taka perła razi kobiet oczy,
Wolę me zamknąć niż na nią poglądać.
Turyo.  A me rozmowy jak są jej do smaku?
Proteusz.  Nie bardzo, kiedy o wojnie jej prawisz.
Turyo.  Lecz bardzo, gdy jej mówię o miłości.
Julia  (na str.). A bardziej jeszcze, kiedy cicho siedzisz.
Turyo.  A co powiada o mojej odwadze?
Proteusz.  Nie wątpi o niej.
Julia  (na str.).Czemużby wątpiła,
Skoro wie dobrze, żeś tchórzem podszyty?
Turyo.  A o mym rodzie?
Proteusz.  Żeś z wielkiego domu.
Julia  (na str.). A tak pełnego głupców, jak jest wielki.
Turyo.  O moich włościach co myśli rozległych?
Proteusz.  Myśli z litością.
Turyo.  A to znów dlaczego?
Julia  (na str.). Że są w takiego głupca posiadaniu.
Proteusz.  Że je puściłeś innemu w dzierżawę.
Turyo.  Lecz cicho, widzę, książę się przybliża.

(Wchodzi Książę).

Książę.  Co za nowiny, Turyo, Proteuszu?
Czyli z was widział który Eglamoura?
Turyo.  Jam go nie widział.
Proteusz.  Ni ja.
Książę.  A mą córkę?
Proteusz.  Ani jej także.
Książę.  A więc ja wam powiem,
Że w towarzystwie Eglamoura zbiegła
Do tego chama, swego Walentyna.
Ojciec Laurenty spotkał ich, gdy w lesie,
Błądząc samotnie, odmawiał pacierze.
Poznał go, Sylwii tylko się domyśla,
Pod maską bowiem twarzy nie mógł widzieć.
Dzisiaj wieczorem miała się spowiadać
W celi Patryka, lecz jej tam nie było.
Wszystko to razem ucieczkę jej stwierdza.
Nie traćcie czasu na próżnych rozmowach,
Na koń co prędzej i czekajcie na mnie
Na mantuańskim gościńcu, przy wzgórzu;
Tamtędy zbiegli; tylko spiesznie za mną! (Wychodzi).
Turyo.  No, patrzcie, co za szalona dziewczyna!
Przed szczęściem, które goni ją, ucieka.
Pospieszę, raczej skarcić Eglamoura,
Niż dla miłości nierozważnej Sylwii (wychodzi).
Proteusz.  A ja znów raczej dla miłości Sylwii,
Niż przez nienawiść dla jej towarzysza (wychodzi).
Julia.  Ja raczej, żeby miłość tę skrzyżować,
Niż przez nienawiść dla zbiega miłości (wychodzi).


SCENA III.
Las na granicach Mantui.
(Wchodzą: Sylwia i Bandyci).

1 Band.  No, dalej! tylko cierpliwość ci radzę,
Musisz iść z nami do naszego wodza.
Sylwia.  Tysiąckroć większe od tego nieszczęścia
To mnie cierpliwie znosić nauczyły.

2 Band.  Prowadź ją.
1 Band.  Gdzie się podział jej towarzysz?
3 Band.  Chyże ma nogi i z rąk się nam wymknął,
Lecz gonią za nim Mojżesz i Waleryusz.
Idź z nią do boru zachodniej krawędzi,
Tam wódz nasz czeka; my pójdziem za zbiegiem;
Gąszcz obsaczony, nie ujdzie pogoni.
1 Band.  Powieść cię muszę do jaskini wodza;
Lecz nie trać serca, szlachetną ma duszę,
I nie jest zdolny kobiety pokrzywdzić.
Sylwia.  O Walentynie, dla ciebie to cierpię! (Wychodzą).


SCENA IV.
Inna część lasu.
(Wchodzi Walentyn).

Walentyn.  Jak przywyknienie łatwo nałóg rodzi!
Ta ciemna puszcza, te samotne lasy
Milsze mi dzisiaj, niż kwitnące grody.
Tu mogę siedzieć samotny, ukryty,
I do płaczliwej melodyi słowika
Dodać pieśń smutną mego utrapienia.
O ty, co w mojem przemieszkiwasz sercu,
Domu pustkami nie zostawiaj długo,
Bo opuszczony w gruzy się rozsypie,
Nie zostawiając śladu, gdzie był niegdyś!
Pokrzep mnie, Sylwio, twoją obecnością,
I pociesz twego smutnego pasterza! —
Co dziś za krzyki, co za ruch w tym borze!
To towarzysze, których prawem wola,
Za jakimś biednym polują wędrowcem.
Choć mnie kochają, z jak wielkim mozołem
Mogę ich wstrzymać od krzyczących gwałtów!
Ale ustąpmy, bo ktoś się przybliża.

(Ustępuje na stronę. — Wchodzą: Proteusz, Sylwia i Julia).

Proteusz.  Ja ci usługę tę oddałem, pani,

(Choć nie dbasz o to, co sługa twój robi);

Życie stawiając na szwank, jam wyzwolił
Z niebezpieczeństwa twój honor i miłość.
Zapłać mi jednem twem pięknem spojrzeniem,
Bo mniej od ciebie nie mogę wymagać,
A i ty sama mniej dać mi nie możesz.
Walentyn  (na str.). Jak snom podobne, co widzę i słyszę!
Miłości, daj mi na chwilę cierpliwość!
Sylwia.  O, ja strapiona, o ja nieszczęśliwa!
Proteusz.  Zanim przybyłem, byłaś nieszczęśliwą,
Moja obecność wróciła ci szczęście.
Sylwia.  Najnieszczęśliwszą twój mnie widok robi.
Julia  (na str.). A mnie, gdy do twej zbliża się osoby.
Sylwia.  W lwa zgłodniałego gdybym wpadła paszczę,
Śniadaniem jego wolałabym zostać,
Niż mieć za zbawcę zdrajcę Proteusza.
Bóg widzi, jak mi drogim jest Walentyn,
Jego mi życie jak dusza ma cenne;
Z równą potęgą ^bo nie mogę więcej)
Krzywoprzysięzcą fałszywym się brzydzę.
Więc precz stąd! Przestań daremno mnie błagać.
Proteusz.  Jakżebym chętnie śmierci zajrzał w oczy
Za jedno twoje łagodne spojrzenie!
Stara to klątwa na miłość rzucona,
Że kochającym gardzi ubóstwiona.
Sylwia.  Że kochającej Proteusz nie kocha.
Pierwszą twą miłość w sercu Julii czytaj;
Czy wtedy wiary twej nie zatwierdziłeś
Tysiącem przysiąg? Wszystkieś je dziś zmienił,
Dla mej miłości, na krzywoprzysięstwa.
Nie masz dziś wiary, albo masz dwie razem,
A tysiąc razy lepiej nie mieć żadnej.
Podwójna wiara, to jedna za wiele.
Zdrajco dobrego twego przyjaciela!
Proteusz.  A kto w miłości na przyjaźń pamięta?
Sylwia.  Wszyscy, z wyjątkiem tylko Proteusza.
Proteusz.  Jeśli słów tkliwych łagodna wymowa
Twej zimnej duszy poruszyć nie może,
Potrafię użyć żołnierskich zalotów,

Kochać cię przeciw naturze miłości,
Posiąść cię gwałtem.
Sylwia.  Wszechmogący Boże!
Proteusz.  Siłą cię zmuszę mojej woli uledz.
Wal.  (występując). Nędzniku, wstrzymaj, wstrzymaj sprośną rękę!
Ty przyjacielu fałszywy!
Proteusz.  Walentyn!
Walentyn.  Ty przyjacielu bez wiary i serca,
(Bo tacy tylko dziś są przyjaciele!)
Zdrajco, ty wszystkie me nadzieje zwiodłeś.
Tylko mnie własny mój wzrok mógł przekonać.
Gdybym rzekł teraz, że mam przyjaciela,
Ty pierwszy temu musiałbyś zaprzeczyć.
Komuż dziś ufać, gdy własna prawica
Nie dotrzymuje wiary własnej piersi?
Nigdy ci odtąd zaufać nie mogę;
Twą sprawą odtąd świat mi będzie obcy.
Najgłębsza rana z ręki przyjaciela.
Przeklęte czasy, kiedy w wrogów rzędzie
Na pierwszem miejscu przyjaciel stać będzie!
Proteusz.  Uczucie własnej zawstydza mnie winy.
O, Walentynie, przebacz! jeśli skrucha
Jest dostatecznym winy tej okupem,
Tę ci z całego ofiaruję serca.
Cierpienie moje, jak grzech mój, jest wielkie.
Walentyn.  Dosyć mi na tem. W oczach moich znowu
Jesteś, jak byłeś, człowiekiem honoru;
Bo kogo skrucha nie zdoła przebłagać,
Ten nie jest godny ni nieba ni ziemi.
Gniew Przedwiecznego skruchą się łagodzi.
Na dowód, z jaką kocham cię znów siłą,
Daję ci, w Sylwii cobądź mojem było.
Julia.  O, ja nieszczęśliwa! (Mdleje).
Proteusz.  Co stało się paziowi?

Walentyn.  A to co znowu, paziu? A to co, figlarzu? Spójrz na mnie, przemów.
Julia.  O, dobry panie, pan mój polecił mi oddać pierścień pani Sylwii, a przez niedbalstwo nie dopełniłem tego rozkazu.
Proteusz.  Gdzie pierścień ten, paziu?
Julia.  Oto jest (daje mu pierścień).
Proteusz.  A to co znowu? Pokaż. Toć jest pierścień, który dałem Julii.

Julia.  Przebacz mi, panie, ja się omyliłem;
Oto jest pierścień, który Sylwii posłał.

(Pokazując mu inny pierścień).

Proteusz.  Jakim sposobem ten pierścień w twojem jest posiadaniu? Odjeżdżając, dałem go Julii.

Julia.  A sama Julia dała go w me ręce,
I sama Julia przyniosła go tutaj.
Proteusz.  Co? Julia!
Julia.  Spojrzej na cel twoich przysiąg,
Które do głębin serca jej trafiły;
Jakżeś je często zdradą później szarpał!
Niech cię zawstydzi widok tej odzieży;
Rumień się, że to nieskromne ubranie
Musiałam przybrać, bo jeśli wstyd jaki
Może mnie dotknąć w miłości przebraniu,
Mniejszą, jak myślę, skromności jest plamą,
Jeżeli zmieni kobieta swe stroje,
Niż gdy mężczyzna zmieni duszę swoję.
Proteusz.  Mężczyzna duszę! To prawda, o, Boże!
Mężczyzna bowiem byłby doskonałym,
Gdyby miał stałość; ta wada jedyna
Do wszystkich innych grzechów go prowadzi.
Ledwo że zacznie, niestałość omdlewa.
Jakiż wdzięk Sylwii wiernem mojem okiem,
W Julii z jaśniejszym nie znajdę urokiem?
Walentyn.  Skończ teraz, proszę. Podajcie mi ręce,
Ja między wami błogą wrócę zgodę.
Uchowaj Boże, aby czasu wiele
Wrogami byli tacy przyjaciele.
Proteusz.  Niebo mi świadkiem, mam, czego pragnąłem.
Julia.  I ja mam także.

(Wchodzą: Pandy ci z Księciem i Turyem).

Bandyta.  Jeńcy! jeńcy! jeńcy!
Walentyn.  Stójcie, przez Boga! To jest pan mój, książę.
Wita cię, panie, wygnany Walentyn,
Sługa w niełasce.
Książę.  Walentyn!
Turyo.  To Sylwia,
To moja Sylwia!
Walentyn.  Zrób jeden krok jeszcze,
A sam się, Turyo, rzucisz w śmierci ręce;
Na miarę gniewu mego się nie zbliżaj;
Sylwii twą nie zwiej! Powtórz znów to słowo,
A Medyolanu nie zobaczysz więcej.
To ona; strzeż się choć palcem jej dotknąć,
Choć jednym twoim obrazić oddechem!
Turyo.  Nie, Walentynie, nie troszczę się o nią.
Głupi, mem zdaniem, kto nadstawia szyję
Za dziewczę, z jego szydzące miłości.
Zabierz ją sobie, praw mych odstępuję.
Książę.  Tem wyrodniejszy, tem podlejszy jesteś,
Że po tak długich o nią korowodach,
Tak łatwo teraz zrzekasz się jej ręki.
Na honor przodków moich, Walentynie,
Twojej odwadze szczerze poklaskuję,
Godnym cię sądzę miłości królowej.
Wiedz, że minionych zapominam uraz,
Wszystko przebaczam, pozwalam ci wrócić,
Za twe zasługi nowych żądaj nagród,
Wszystko ci daję, mówiąc: Walentynie,
Jesteś szlachcicem dostojnego rodu,
Weź twoją Sylwię, boś na nią zasłużył.
Walentyn.  Dziękuję, książę; dar mnie uszczęśliwia.
A teraz błagam, przez miłość twej córki
Racz jedną jeszcze wyświadczyć mi łaskę.
Książę.  Wyświadczę wszystko przez miłość dla ciebie.
Walentyn.  W wygnańcach, dzisiaj moich towarzyszach,
Niepospolite odkryłem przymioty;
Przebacz im, panie, minione ich błędy,
I racz odwołać wygnania ich wyrok;

Czas ich poprawił, uczciwość im wrócił,
Dał im zdolności do spraw wielkiej wagi.
Książę.  Wygrałeś; wszystkim, jak tobie, przebaczam.
Znasz ich przymioty, użyj ich, gdzie trzeba.
A teraz idźmy skończyć te zatargi,
Śród świąt radośnych i świetnych tryumfów.
Walentyn.  Śród drogi, książę, jeszcze się odważę
Powieścią moją twój uśmiech wywołać.
Co myślisz, panie, o tym młodym paziu?
Książę.  Ze pełny wdzięku. Patrz, jak się rumieni.
Walentyn.  Więcej ma, ręczę, niżeli paź wdzięku.
Książę.  Jak to rozumiesz?
Walentyn.  Wśród drogi ci, książę,
Dziwnych wypadków opowiem koleje.
Za całą karę musisz, Proteuszu,
Słuchać powieści o twoich miłostkach,
Potem dzień mego ślubu twoim będzie,
Jeden dom, jedno święto, spólne szczęście.

(Wychodzą).






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Leon Ulrich.