Dwa światy/XLV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLV.

Pola poświęciła się raz powziętéj myśli oswobodzenia Juliana... zrazu niby dawne przedłużając żarty z poety, zbliżała się do niego powoli, nie nagle oderwała się od Karlińskiego; ale Julian, którego zazdrość wybuchała najczęściéj bez przyczyny, wprędce postrzegł, że Pola coraz więcéj, coraz czuléj i poufaléj była z poetą... Powiedział jéj to chmurny, rozśmiała się boleśnie.
— Chciałabym, żebyś był zazdrosny — odparła — to by mi dowiodło, że mnie kochasz...
— Czyż potrzebujesz dowodów?
— Codzień nowych... gdyśmy razem, gdy cię trzymam przykutego uściskiem... tyś mój; gdy odchodzisz... czuję obcego, który się tylko zniżył na chwilę... do niewolnicy... lecz stara Sara prędzéj czy późniéj wygna biedną Agarę...
Julian się zarumienił.
— Wiész co — rzekł — weźmy się za ręce, idźmy śmiało do Prezesa, do matki, powiedzmy im wszystko... skończmy raz i wybrnijmy z tego nieznośnego położenia...
Pola uśmiechnęła się, ruszając ramionami.
— Na to nie będziesz miéć siły — odparła — zresztą ja cię kocham, ale nie pójdę za ciebie; nazajutrz po ślubie moja szczera miłość wydałaby ci się rachubą, nie potrafiłbyś się téj myśli obronić... Za pierwszą chmurką na czole, z pierwszém uczuciem znużenia, wątpliwość ucisnęłaby ci serce... Nie! Chcę, byś mi wierzył i dlatego nie będę twoją żoną; mogłabym być kochanką tylko...
Pola zapominała się tak chwilami, ale wprędce oprzytomniając wracała do zadania, zbliżała się do Justyna, udawała zajętą nim i jego poezyą, widocznie dając mu pierwszeństwo...
Justyn, który zawsze wprzódy widywał ją dowcipną, wesołą, szyderską, ale nie poetyczną, poznać jéj nie mógł i długo podejrzywał, w zapale, jaki udawała, szukając tylko formy nowéj, żartu i ironii. Dusza jego nie nawykła do sceptycyzmu i analizowania, wytrwać wszakże w tém niedowiarstwie nie mogła: poddał się urokowi dziewczęcia, które cudownie go pojmowało i pierwszy raz może spotykając sympatyę gorętszą, uśmiechnął się do niéj jak podróżny do drzewa, pod którego cieniem chwilę mu tylko odpocząć wolno. Pola była dlań jakby nową istotą... nie mógł pogodzić wczorajszéj z dzisiejszą.
— Powiedz mi pani — spytał ją otwarcie — która z was dwóch prawdziwa, czy ta, co jest, czy ta, co była?
— Obiedwie — uśmiechając się odparła Pola — pan nie znasz kobiety?... w każdéj z nas jest kilka odmiennych, które występują z kolei: najuboższa ma przynajmniéj trzy twarze na zawołanie.
— Być może... być może... ale tak rychło się odmienić?
— Jak się téż panu zdaje — dorzuciło dziewczę — gdy widzisz łzę i uśmiech, któremu z dwojga wierzysz więcéj?
— Łzie — odpowiedział poeta.
Zamilkli. Justyn się zamyślił.
Julian codzień mocniéj czuł na téj płochości Poli, która z sercem rozdartém, boleść jego podbudzać musiała wówczas, gdy ją najbardziéj ukoić pragnęła...
Nazajutrz nie mówili do siebie. Pola chodziła po ogrodzie z poetą, słuchając jego opowiadań o wielkim homerycznym poemacie słowiańskim... drażniąc go i z litością podając lekarstwo na chorobę, którą szczepiła. A! zaprawdę dziwny tam dramat odgrywał się między niemi: w jednym budziło się serce dotąd bijące tylko do mar przeszłości; w drugiéj na przemiany przechodziły najsprzeczniejsze uczucia, litości nad poetą, to znowu jakaś chętka spróbowania swéj siły, i rozpacz z utraty Juliana, i postanowienie stracenia go, i namiętne zwracania się ku niemu. Pola miała wolę, ale sił co chwila nie stawało; stale jednak powoli kierowała się do wskazanego jéj celu. Julian zrazu wziął to za dzieciństwo, potém za próbę swéj stałości, i trzeciego dnia przyprowadzony do rozpaczy wpadł późno do pokoju Poli, chcąc jéj do nóg upaść, przeprosić, przyjąć, jakieby mu podała warunki, i wrócić do spokojnych wieczorów w ogrodowéj altanie... Zastał ją na klęczkach przy łóżku, oblaną łzami, złamaną, zmienioną do niepoznania; rozsypane długie włosy spadały jéj na ramiona, z ramion na ziemię i przypominały jakby pokutującą Magdalenę... drobne rączki ściskała konwulsyjnie, a usta zacięte nie dopuszczały tylko dobyć się jękom z piersi uciśnionéj.
Julian stanął we drzwiach; zobaczywszy go Pola, musiała się zdobyć na siłę nadludzką, by mu się na szyję nie rzucić, tak był blady, zmieniony, drżący i tak widocznie zbolały; wstała narzucając na siebie chustkę, która z ramion jéj spadła, i w milczeniu wskazała mu, żeby wyszedł...
— Przyjdziesz? — zapytał niespokojny Karliński.
— Idę z tobą — odpowiedziała Pola.
Milczący wyszli oboje do ogrodu; Julian chciał ją pociągnąć ku znanéj altanie, ale sierota bała się tego miejsca gorącego wspomnieniami.
— Nie! zostańmy tu — zawołała stanowczo — kilka słów tylko mamy do siebie...
— Polo, na Boga, na wszystko zaklinam cię, wytłómacz mi, co to jest? co się stało? Ty kochasz Justyna? ty mnie odtrącasz? czy tylko nielitościwe robisz próby?
— Ja sama nie wiem, kogo kocham i co robię — powolnie wyjęknęła kobieta — szczęście nasze prysło jak rosy kropla... wsiękło w ziemię... nazawsze... nie szukajmy go, nie wróci...
— Ale ja cię kocham, na wieki! ja dla ciebie poświęcę wszystko — zawołał Julian z zapałem, usiłując się zbliżyć do niéj.
Lekko drżącą odtrąciła go ręką.
— Mówiłam ci... połączyć się nie możemy... za daleko stoim od siebie... miłość nas związała... los rozdzieli... nie dziś, jutro... rozstańmy się, póki to uczynić możemy bez wyrzutów i wzgardy...
Spokojny i łagodny dotąd Julian pierwszy raz wybuchnął:
— Któż ty jesteś? — zawołał z goryczą — zwodnica, co wysysa z kielicha kwiatu kroplę słodyczy i idzie daléj po ten sam pokarm z pieśnią i uśmiechem? Trzeba ci nowego napoju? Przyciągasz, przywiązujesz, pętasz, a gdyś jak zbójca odebrała, co kto ma najdroższego, rzucasz jak zbójca nagiego na gościńcu na łaskę i litość przechodzących? Ja-m był spokojny! kochałem cię i przezwyciężyłbym miłość, uciekłbym od niéj, pokonał siebie, gdybyś mnie nie przykuła do siebie uściskiem! Jakiém prawem zatruwszy mi życie, pić nie chcesz z tego kielicha, któryś nalała? Ty nie masz prawa do tego! tyś moja!
— Ja-m wolna — odparła Pola — przypomnij sobie, Julianie, nigdym ci nie przyrzekała ofiary mojéj dumy... nigdym nie powiedziała, chcę być twoją przed ołtarzem i ludźmi; kiedyś mi to obiecywał, śmiałam się z ciebie... bo to być nie mogło...
— To być musi...
— Nie!
— Tyś przestała mnie kochać?... — krzyknął Julian.
Pola spuściła oczy i zamilkła.
— Tak jest, ja to widzę — dodał Julian — to obłąkanie; ale to być nie może, tyś mi potrzebna; ja bez ciebie żyć nie potrafię.
Bóg wié, co się działo w zburzoném sercu dziewczyny, która uciekać chciała, czując, że się wyda, taką namiętnością i bólem pierś jéj wzbierała... nie była panią siebie, słabła... szczęściem, Julian, przywiedziony do rozpaczy, zamiast usiłować ją zmiękczyć, szydzić począł...
— Tyś nigdy kochać nie umiała... ja-m był zawsze ofiarą... potrzebnym ci był tylko, ażebyś na mnie wyuczyła się uczucia, które przeznaczałaś dla innych... Dziś po mnie przychodzi drugi, trzeci, dziesięciu... tyś upiór nie kobieta! tyś zimne stworzenie, bez serca, z płomieniem w głowie...
Nie mogąc znieść wymówek dłużéj, Pola zachwiała się, zadrżała, skupiła resztkę sił i uciekła... Julian powrócił pomieszany do pokoju, ale samotności znieść nie mogąc, pobiegł do Aleksego.
Po twarzy jego poznał biedny przyjaciel, co się działo w duszy słabego Juliana, który przebywał kryzys, jak wszyscy bezsilni, miotając się i zużywając energii resztę na krótko-trwałą rozpacz.
— Co ci jest? — zapytał niespokojnie.
— Umieram! — rzekł Karliński. — Pola! Pola mnie zabiła... ja jéj gotów byłem poświęcić wszystko... ona mnie nie kocha... ona mnie odpycha... ja jéj nie rozumiem... radź i ratuj...
— Kochany Julianie — rzekł z boleścią patrząc na niego Aleksy — dawno już narzucałem się z moją radą, nie chciałeś jéj; późniéj powiedziałeś mi sam, że cofnąć ci się już nie pora... widziałem niebezpieczeństwo położenia twego, ale mógłżem co na nie poradzić?... Wpadłeś w otchłań, w powikłania bez końca; nie umiem przewidziéć nawet, jak z tego wybrniesz cało... pozwól, bym już i nadal nie miał w tém udziału!...
— Jakto? opuszczasz przyjaciela w niebezpieczeństwie? Aleksy! ja cię nie poznaję!
— Słuchaj — odparł Drabicki — ja w jeden sposób tylko rozumiem miłość: albo świętą, cichą i zrezygnowaną bez nadziei, lub śmiało idącą do celu, to jest przed ołtarz. Mówiłeś mi, że się chcesz z nią żenić... żeń się, nic nad to nie pozostaje...
— Ona mnie odpycha...
— Na to nie widzę ratunku.
— Ja pojąć tego nie mogę... trzeba, żebyś ją wybadał... coś jest w tém, przeczuwam jakąś zdradę... intrygę! szalbierstwo!
Aleksy umilkł.
— Najgorzéjbyś wyszedł używając mnie za pośrednika — dodał po chwili — ty tylko sam prawdę z niéj wybadać możesz; w innym razie wszelką pomoc i ofiarę z mojéj strony masz gotową... Nie będę ci taił, że chcąc się żenić z Polą, nietylko w matce i prezesie znajdziesz przeciwników, ale w panu Atanazym, w pannie Annie, w całéj rodzinie, która rychléj tę nieszczęśliwą Połę zaśle gdzie, poświęci... niżeli kiedykolwiek na to pozwoli... Zbierz swoje siły i gotuj się do walki, do odosobnienia, na życie pracy i ubóstwa...
— Dla nas dwojga będziemy mieli aż nadto... Karlin...
— W takim razie — odparł Aleksy — rachuj nie na Karlin cały, jak-eś przywykł, ale na część, jaka ci z niego wypadnie po Emilu i po Annie, równy z tobą udział mającéj... Na téj części trzeciéj zostaną ci jeszcze długi...
Julian spojrzał wzrokiem omdlonym.
— Ubóstwa się nie boję...
— Ale trzeba, żebyś dobrze wiedział, co cię czeka... Dotąd pieszczone wszystkich dziecię, zostaniesz odepchnięty przez wszystkich...
— Przez Annę! to być nie może...
— Serca panny Anny jestem pewien, bo to serce anielskie, ale że twojéj miłości nie pojmie, to ci zgóry przepowiadam... ona sama nie kochała nigdy...
— Niech się stanie, co chce... pomóż mi! Ja sam wybadam Połę... przybycie tego szaleńca Justyna nie wiem czemu głowę jéj zawróciło; odurzył ją tą swoją poezyą... może chce obudzić tylko zazdrość we mnie? nie wiem! Ale potrzeba to skończyć... gotów jestem na wszystko, umówimy księdza, wezmę ślub potajemnie, i oświadczę to potém matce i stryjom, muszą zezwolić!
— Powiadasz mi, że Pola nie chce?
— Nie przypuszczam jeszcze, żeby była szczerą, musi się zgodzić; ona mnie kochała, ona mnie kocha, a ja za nią szaleje... ja bez niéj umrę!...
I biedny Julian rozpłakał się... padając na krzesło.
Pola w swoim pokoju, leżąc twarzą na pościeli płakała także łzami gorzkiemi, i przebywszy jeden z tych dni ciężkich, musiała się gotować na następny, podwojonych doznając męczarni; odgrywała jednak swoję rolę z gorączkowym jakimś zapałem, a prezes patrzący z boku, uczuł się przejęty tém poświęceniem, choć rzadko mu się trafiało boleścią z kim podzielić.
Justyn, który w życiu marzył o wielu, a żadnéj nie miał kochanki, którego miłość błąkała się po twarzach wieśniaczych, zbierając rysy ideału, żyjący dotąd z poezyą, z sercem własném i naturą, zrazu nie dowierzając, bojaźliwie poglądał na Polę, obawiał się szyderstwa, podejrzewał ją; ale gdy w jéj oczach błysk dzikiego jakiegoś schwytał ognia, gdy wreszcie omylić się nie mógł na słowach, któremi go karmiła, uczuł, jakby mu nowa przybyła władza i ze świata ostatnia spadała zasłona...
Pola z przerażeniem i politowaniem poznała miłość rodzącą się w jego sercu i zastygła ze strachu... dotąd łudziła się nadzieją, że sama padnie ofiarą. Justyn zrazu się śpieszył z powrotem i tęsknił za samotnością i ciszą; potém został w Karlinie chętnie i począł szukać Poli, patrzéć na nią, uśmiechać się do niéj. Miłość jego była naiwna i prosta, jak on sam; ani się z nią taił, ani ją powiększał, okazywał ją całą nie wstydząc się, tak, że postęp tego uczucia można było czytać z jego ust i oczów.
Julian, skrępowany przytomnością prezesa, patrzał na to, wyrzutami karmiąc nieszczęśliwą Połę, z zawiścią poglądając na poetę... Ilekroć chciał się zbliżyć do dziewczęcia, dawna kochanka unikała od niego, siadała przy Justynie i poczynała dziwną rozmowę o poezyi i przeszłości, unosząc się nad ulubieńcem, który w ogniu jéj oczów obłąkanych, czerpał w istocie siłę nieznaną samemu sobie, i podnosił się nad spokojną sferę, w któréj żył dotąd, do wyższéj i jaśniejszéj. Opowiadał jéj, czytał, spowiadał się ze swych marzeń i dzielił najtajniejszemi myślami. Pola była jak na żarzących węglach: nigdy może tyle łez i uśmiechów nie zmieszały się na jéj ustach i oczach co dzisiaj. Miłość w sercu dziwiczém poety była, jak iskra na stosie suchym, zwiastunką pożaru, jeden powiew go rozżarzył. Justyn nie poznawał siebie, żył w gorączce.
Kilka tych dni nie dających się opisać szczegółowo, których Aleksy był świadkiem zdaleka, zwróciły wreszcie i obojętne oko Anny, która nie należała do dramatu i udziału w nim miéć nie mogła; stan niezwyczajny Juliana, rozdrażnienie Poli, egzaltacya Justyna, ciągła baczność, jaką na nich troje zwracał prezes, i ją niepokoić zaczęły.
— Co się dzieje? — spytała się sama siebie — biedny Julian cierpi? co mu jest?
Zdało się jéj rzeczą najprostszą spytać Aleksego, ale Drabicki nie umiał, nie mógł jéj odpowiedziéć.
— Zdaje mi się — rzekł — że Julianowi to jednostajne życie karlińskie nie służy: potrzebuje rozrywki, przejażdżki, odmiany. Justyn, jako poeta, pokochał może pannę Apolonię... a ona...
— Uważałeś pan, jak ona jest inną od niejakiego czasu? — spytała Anna.
— Istotnie... może to skłonność wzajemna!
— A! jakżeby to ślicznie było! — rozśmiała się Anna radośnie! — Z Polą byłby szczęśliwy, onaby go pojęła, ona tak jest poetyczną! Wiem, że stryj Atanazy temu ulubionemu wychowańcowi swojemu przeznacza ładną wieś niedaleko Szury, mybyśmy coś mogli zrobić dla Poli...
— Ale to wszystko domysły tylko — rzekł Aleksy wzdychając — zobaczymy jeszcze...
— Ja jestem pewna, żeśmy odgadli... tak się cieszę losem Poli; biedna sierota, jéj tak było trudno znaléźć partyę, kogoś, coby ją zrozumiał... tylu młodych zraziłoby się jéj pochodzeniem!
Aleksy się uśmiechnął.
— O! pan jesteś demokrata — przerwała Anna, złapawszy ten uśmiech — i masz pan słuszność może; ale stare przesądy są jak stare choroby, niepodobne do wyleczenia: można je złagodzić, niepodobna się ich pozbyć...
Anna wesoła odeszła od Aleksego... w głowie już może rojąc o wyprawie dla przyjaciółki i jéj przyszłém gospodarstwie.
Trzej młodzi ludzie zeszli się u Juliana: Justyn siedział zadumany, Aleksy był smutny, Karliński niespokojny i zgryziony; kilka razy zmierzył okiem współzawodnika i ruszywszy ramionami, zawołał:
— Co tam marzysz, Justynie, nowy poemat czy nowe życie?
— Oboje — rzekł Poddubiniec.
— Przyznaj, że się kochasz...
— Niespodziewam się, żeby kogo lub mnie miłość moja zawstydzić mogła; przyznaję się chętnie... kocham.
— Polę? — zapytał Julian stojąc naprzeciw niego i rwąc chustkę, którą trzymał w rękach.
— Zgadłeś — rzekł poeta — szalenie.
— Skądże ci to przyszło?
— Powiedz mi, skąd to zwykle przychodzi? jednę miłość Pan Bóg zsyła, drugą szatan gotuje w kociołku; ja nie wiem, jaką mi w serce wlano...
— Ale kochasz!
— Jak szalony i pierwszy raz w życiu...
— A ona?
Justyn podniósł oczy na niego...
— Ty mi powiedz — rzekł — bo ja nie wiem; obcych oczy lepiéj widzą niż własne...
Julian się rozśmiał gorzko.
— Ona! jak wszystkie kobiety, póty cię kochać będzie, póki u nóg nie położy; gdy zwiąże, gdy siłę odbierze, gdy ci, jak Samsonowi, włos ostrzyże i odda w ręce siepaczy, obróci się do drugiego... Justynie, gra to niebezpieczna! strzeż się, serce się łatwo daje, ale nie odbiera całe, zawsze w niém potém czegoś zabraknie! Jak dzieci zabawki, te panie połamane oddają serca, które im powierzono...
— Wieleś razy kochał, był kochany i zdradzony? — zapytał Poddubieniec.
— Raz dosyć, by pamiętać nazawsze...
— Ale nie żeby sądzić o wszystkich...
— Ty się nie lękasz?
— Ja? nie! — zawołał poeta — dla mnie poezyą jak miłość są skarbami, których zbyt drogo opłacić nie można. One się same sobą opłacają... Jako poeta, nie potrzebuję sławy, mam uczucie piękna i pociechę tworzenia, to oboje mi wystarcza; jako kochanek mam miłość moję, co mnie podnosi, uzacnia i upaja... Prześladowany i wyśmiany, pieśnią moją się karmię i zmysłem, jaki mi Bóg dał do pojmowania swego świata... zapomniany, z ziemskiéj istoty, co mnie porzuciła, wyciosam ideał, postawię go w duszy i przez życie całe będę mu się modlił... wspomnienie da tchnienie i życie téj Galatei...
— Jesteś uparty jak poeta! — rzekł Karliński — niéma na ciebie sposobu... ale skąd-że ci się przyszło zakochać w ptaszku, którego szczebiotanie tak ci się dawniéj przykrzyło?...
— Nie zdarzyło ci się kiedy — odparł spokojnie Justyn — sto razy przechodzić po parku zamkowym i minąć sto razy widok, który w danéj godzinie dopiéro zastanowi cię, uderzy i wyda się nieporównanego wdzięku? Tak bywa i z ludźmi... zasłona spada, co kryje blask ich twarzy; jedno słowo objawia ci brata, siostrę i z obcych stajemy się na wieki nierozłączonemi...
Julian zaśpiewał coś niewyraźnie i wybiegł do ogrodu; zdaleka postrzegł przechodzącą Polę, rzucił Aleksego z poetą, a sam poleciał za nią. Pola idąca powoli ani się postrzegła, jak ją dogonił Karliński, którego twarz i oczy ogniem pałały; krzyknęła ujrzawszy go... drżał cały.
— Na miłość Boga! — zawołał — wybaw mnie z szału, który mną owładnął! co się ze mną, co się z nami dzieje? Polo! miéj litość, nie uwodź mnie i zabij odrazu... Czy mi się śniło, żem był przez ciebie ukochanym i wybranym? czy mi się śni, żeś dziś wybrała i ukochała innego?
— Panie Julianie — odpowiedziała sierota — dawniéj nie rozumiałeś mnie często, ja ciebie dziś nie rozumiem... Możesz-że mi zabronić iść, gdzie zechcę?...
— Tyś była moją!
— Alem nie przyrzekła być nią nazawsze... wiedziałam, że rozstać się musimy...
Mówiąc to, łzę miała w oku.
— Tak! i zaczynając kochać, przewidywałaś już, że przestaniesz — gorzko odezwał się Julian — a! wyście wszystkie Lokusty! wyście wszystkie...
Tu powstrzymał wyraz na ustach, ujrzawszy jak Pola, któréj wargi się ścięły, płakała, niema i zrezygnowana na wszystko, nawet na obelgi; łzy wróciły mu nadzieję, pochwycił ją za rękę i uczuł, jak zadrżała wyrywając się z jego dłoni.
— Polo! najdroższa moja! aniele! żebrzę, proszę, modlę się, wytłómacz mi to... próbujesz mnie, czy nie kochasz...
— Nie kocham — odparła zdobywając się na siłę nieszczęśliwa — nie kocham... oboje omyliliśmy się, Julianie... ja długo wytrwać nie umiem... i ty prędko zapomnisz... została nam przeszłość... zabądżmy, czém byliśmy dla siebie... a! proszę cię tylko o jedno, nie gardź mną i nie przeklinaj! miéj trochę litości! trochę litości! Julianie! a Bóg ją miéć będzie nad tobą!
Mówiąc te słowa, których Karliński nie rozumiał i pojąć nie potrafił znaczenia, wyrwała mu rękę i uciekła. Julian pozostał jak wryty.
Całéj téj sceny cichym świadkiem był prezes, który na nią patrzał zdaleka, i gdy Pola oddaliła się, widząc, jak synowiec padł na pobliską ławkę bezsilny, zbliżył się powolnie do niego.
— Co to ci? czyś nie chory? — spytał siadając przy nim.
— Nie...
— Nudzisz się, choroba niecierpliwéj młodości — odparł stary — nic innego, potrzeba ci koniecznie przejechać się, odświeżyć...
Julian potrząsł głową.
— Miałem właśnie — rzekł — doskonały projekt przejażdżki dla ciebie i chciałem ci towarzyszyć, pojedziemy razem...
— Dokąd?
— Zobaczysz... Z dwóch powodów potrzeba ci koniecznie myśléć o ożenieniu; naprzód charakter twój tego wymaga, powtóre interesa...
— Ale ja nie pojmuję ożenienia bez przywiązania — rzekł oburzony Julian — powiedziéć sobie: ożenię się, to coś barbarzyńskiego...
— Ożenię się, gdy mi się podoba — poprawił się stryj — to zawsze warunek sine qua non; ależ żeby się co podobało, potrzeba szukać; a że wiemy, iż inaczéj jak bogato niepodobna ci się ożenić, pojedziemy szukać ci stosownéj partyi.
— Bogato! ubogo! ale ja nie chcę — rzekł zniecierpliwiony Julian — robić z tego spekulacyi.
— I ja téż — zimno odparł prezes. — Zresztą jeśli ci się podoba być ubogim i zaślubić ubogą, zrobisz, co zechcesz; radbym tylko, żebyś w takim razie dobrze wiedział, co cię czeka...
— Cóż? praca?
— Oprócz tego oszczędność wielka i naturalnie zmiana życia zupełna... Wygód, do których przywykłeś, życia, jakie wiedziesz od dzieciństwa, wyrzec ci się potrzeba i zastosować do nowego stanu... Rachowałem właśnie, kochany Julianie, że w takiéj hipotezie, pozostałoby ci, oddzielając się od Emila i Anny, mniéj więcéj dusz czterysta, z długiem bankowym i jakiemi kilkudziesiąt tysiącami innych dłużków... Zrobić ci to może netto dochodu, przy najszczęśliwszych okolicznościach i pracowitém gospodarstwie, około trzydziestu tysięcy złotych, procenta poźrą połowę. Zostanie ci się na życie do trzynastu tysięcy... Juściż z tém wyżyć można, ale mi się zdaje, żeś ty dotąd po tysiąc rubli lub mało co mniéj na cygara wypalał?... Konie lubisz... krawiec cię kosztuje do pięciu tysięcy rocznie... uważasz więc, że się bardzo ograniczyć wypadnie?
Julian słuchał roztargniony, zrozumiał jednak, bo spojrzał na stryja z przestrachem i słowa zamarły mu na ustach. Prezes mówił daléj:
— Ubóstwo bardzo ładnie wygląda w książce, tak jak odarte chałupy na obrazach flamandzkich, ale w nichby nie mieszkał ten, kto je malował; trzeba być dobrze zahartowanym, żeby nie spowszedniéć pod żelazną ręką nędzy, nie skwaśniéć i nie stać się istotą pospolitą, zgryźliwą, prozaiczną... ale są ludzie, co z wielką siłą i takiéj zmianie losu podołać umieją. Dla tych, co wyrośli w ubóstwie, stan to jak inny, ze wszystkiém się człowiek zrasta; dla nas próba ciężka.
— Bośmy zepsuci, kochany stryju...
— Zepsuci, niezawodnie — rzekł prezes — ale dyable trudno się poreperować; ja przynajmniéj co do mnie, już się naprawiać nie myślę... ty jak chcesz... Nadewszystko chciałbym cię widziéć swobodnym i szczęśliwym. Widzisz, że nie jestem ani napastliwy, ani despotyczny; proszę cię tylko, żebyś pomyślał, co masz robić, i dozwolił mi z sobą próbować szczęścia... Wątpię, żebyś już był zakochany... a zatém, jako młody, mając potrzebę kochania i usposobienie ku temu, kto wié, czy się nie zajmiesz którą z tych, jakiebym ci życzył. Zróbmy małą przejażdżkę po okolicy... hę?
— Bardzo chętnie — odpowiedział Julian — ale...
— Na co ale... ja ci nie ujmuję swobody, zrobisz, co zechcesz; odwiedziny do niczego nie obowiązują...
Nazajutrz prezes i Julian siedzieli w powozie, a Karliński nie wiedział jeszcze, dokąd jechać mieli; wszystko mu było jedno; obojętny dawał się wieźć nie pytając nawet, i o pół mili dopiéro prezes skierować kazał do miasteczka Sytkowa.
— A! do Gerajewiczów! — zawołał Julian wychodząc z zadumania.
— Zgadłeś mnie — odparł stary z uśmiechem — do hrabiego Jerzego Kara-Chan Gerajewicza... śmieszna figura! zgadzam się, dom śmieszny, pretensye ogromne, ale niéma dowodów, żeby jego gienealogia od chanów krymskich była zupełnie fałszywą; tytulik ma austryacki, wychowanie jak wszyscy, próżności trochę więcéj... a co najważniejsza, córkę jedynaczkę i kilka czystych milionów, które jeszcze oszczędnością pomnoży...
— Ludzie nudni!
— Śmieszni tylko, to trochę lepiéj — przerwał prezes — nasłuchamy się muzyki dosyta, napatrzym osobliwości, najemy przysmaków, zobaczysz pannę i powrócim z zapasem śmiechu na kilka tygodni... Co się tyczy fortuny — dodał prezes — majątek ogromny, kapitały na bankach, remanenta, długu ani grosza, a Sytków o parę mil od Karlina i folwarki z sobą graniczą... Przyznam ci się, że Pan Bóg, jakby umyślnie stworzył pannę Zenobię Gerajewiczównę dla któregoś Karlińskiego!
Julian się wzdrygnął.
— Pamiętaj, że cię nigdy do niczego ani namawiać, ani zmuszać nie będę, zrobisz, co zechcesz... westchnę nad tobą, ale ci wolę własną, najdroższą człowiekowi zostawię... Bądź tylko w dobrym humorze w Sytkowie... nie chcę, by mnie posądzano o ciągnienie cię mimowoli... trochę wesołości nie powinno cię kosztować...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.