Dwa światy/XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIV.

— Długo to potrwa? — mówiło w duchu nazajutrz biedne dziewczę — a! niech trwa choć dzień jeszcze, choć godzinę, tak ciężko będzie rozstać się ze szczęściem i począć pokutę!
Los chciał skrócić męczarnie i przyśpieszyć rozwiązanie. Tegoż dnia wypędził przeznaczoną na rzeź ofiarę do Karlina. Otwarły się drzwi niespodzianie i Pola bledniejąc postrzegła wchodzącego ze spokojem i uśmiechem pogodnym na twarzy, poetę Justyna, który pieszo, o kiju, z książką pod pachą, z wielką leśnych kwiatów wiązką, w słomianym kapeluszu, przychodził po dolę swoję... Przynosił on ukłony wszystkim od pana Atanazego, i ze zwykłą swoją obojętnością na zwyczaje i przyzwoitości, którym się nie kłaniał nigdy, w szaréj sukni, w prostéj odzieży, ale z sercem prostoty i dobroci pełném zasiadł wśród towarzystwa, ocierając pot z uznojonego czoła, i rozpatrując się w otaczających go twarzach z naiwnością dziecięcia.
Pola zadrżała, czuła, że on był tą istotą, która jéj zamknąć miała wrota szczęścia... i uczuła zarazem trochę gniewu, a potém trochę litości.
— Za cóż on cierpiéć będzie? — zawołała w duchu — za co pokój jego zamącę i życie zatruję? za co jad mój jak gadzina do serca jego przelać muszę? I to czoło spokojne zajdzie tęsknotą wiekuistą, i serce przestanie wierzyć, a usta śmiać się światu bożemu?
— Dlaczegożby nie cierpiał? — podchwyciła z ironią gorzką — a ja! a ja wściekam się, umieram, szaleję i będę go żałować! Niech cierpi! z rozkoszą napiję się jego bolów! Ułudzę go, przyciągnę, opaszę urokiem, nie potrafi mi się wyrwać... śmiał się ze mnie, będzie dla mnie płakał. Niech cierpi on i świat cały!
I gdy tak mierzyła go oczyma z kolei gniewem niezrozumianym, to politowaniem się unosząc... poeta spoczywał spokojny jak dziecię w kolebce, po kilku dniach powolnéj przechadzki, która go przywiodła do Karlina. Aleksy zadziwiał się jego obojętności, z jaką obcy strojem, mową, zajęciem, sposobem pojmowania świata, tym wśród których się znajdował, bynajmniéj nie usiłując zastosować się do nich, ani uznając niższym dlatego, że był innym, z swobodą dzikiego dziecka ludu obracał się w salonie, dla którego był anomalią krzyczącą.
Prezes, który téj oryginalnéj postaci ocenić nie umiał, a brzydził się jéj wieśniaczą powierzchownością, doznawał przykrego uczucia, jakby dotykał czegoś kolącego i szorstkiego; inne osoby niemniéj może draśnięte przez gościa, który rzadko tu się pokazywał, znosiły go lepiéj dla stryja Atanazego... On, jakby nie widział i nie domyślał się nawet, jakie zrobić może wrażenie, nie oglądał się na drugich; był sobą nie troszcząc się o to, jak się pokaże.
— A! rozkoszną miałem podróż z Szury do Karlina — począł głośno obracając się do Juliana i Aleksego — co to! wiosną, pieszo, swobodnemu człowiekowi iść tak, gdzie oczy i serce ciągną... Naprzód w téj puszczy mojéj... ile co chwila widoków różnych wstrzymywały mnie, i godzinami więziły na jedném miejscu... Lasy, kwiaty, gra słonecznych promieni, głosy wiatru i głębin boru... zapachy tajemnicze, tysiące kwiatów rozkwitłych... motylów tysiące... ptastwo... zwierzęta... obrazy i obrazy bez końca. A! wielki to malarz natura... Stałem godzinę na drodze patrząc na jednę łączkę w lesie, na któréj stare olchy rosły, żółte kwitły łotocie, pasło się bydełko i pastuszek grał na ligawce... Potém wstrzymał mnie stary żebrak, któremu towarzyszyłem do pierwszéj wsi gawędząc po bratersku... We wsi mam znajomego parobczaka, który mi śpiewa piosenki osobliwsze! zasiedziałem się u niego na przyźbie... daléj szukałem jak najkrętszéj drogi... żeby iść jak najdłużéj i naoddychać się wiosną... i nacieszyć się kwiatkami...
Prezes ledwie ze śmiechu nie parsknął, Pola rzuciła figlarnie wymówkę poecie.
— Przyznaj pan jednak, że mu wcale do nas pilno nie było, kiedyś tak szukał jak najdalszéj drogi?
— Pilno? zapewne, że nie — rzekł Justyn — miło mi widziéć państwa, ale zimą czy latem zawszem pewien, że ten salon zastanę, jak-em porzucił... nic mi tu nie uciecze; gdy wiosna i boży świat malowany tak się mieni... tak cudnie urozmaica... i tyle mi mówi rzeczy...
— Których my nie potrafimy — dodała Anna śmiejąc się.
— Zapewne że nie, boście się państwo dobrowolnie wyrzekli tego, co natchnąć was mogło, zamknięci w klatce, roztargnioném okiem patrząc na naturę, i to jeszcze przez waszego ogrodnika ufryzowaną i podstrzyżoną, żeby się wam uczciwie zaprezentować mogła... Mówicie tylko to, co z suchéj czerpiecie książki, lub jedni z drugich... nie zdaje mi się, żeby to było co nowego lub bardzo ciekawego.
Prezes się trochę obraził tonem przybysza.
— Ależ, mój panie — rzekł z dumą — jeśli chcesz być logicznym, to i w naturze, która się co rok powtarza, nic tak bardzo nowego nie znajdziesz.
— Przepraszam pana, natura co rok jest nową, ludzie, co na nią nie patrzą, co roku starsi się stają... ona umie połączyć z jednostajnością pozorną rozmaitość niezrównaną... ona się nie wyczerpuje, ludzie, niestety! z siebie tylko biorąc, wkrótce nie mają się czém pożywić...
— Nie będę się z panem spierał, to nie warto — odpowiedział Karliński — ale dziękuję za komplement...
— Ja komplementów mówić nie zwykłem — rzekł uśmiechając się Justyn — żyję z naturą, ludem, poezyą i sercem, źli to nauczyciele grzeczności...
— To zależy od ucznia — szepnął wychodząc i ruszając ramionami prezes.
Julianowi przykro się zrobiło, że takim tonem przyjęto miłego mu gościa, przyszedł do niego, siadł przy nim i uścisnął jego rękę; na twarzy poety nie widać było śladu, żeby go przycinki prezesa obeszły nawet...
Anna, która go lubiła, bo jéj przynosił z sobą woń świętego stryja (tak go nazywała), zbliżyła się także z uśmiechem.
— Nie gniewaj się pan — szepnęła — my pana rozumiemy i kochamy...
— A! nie myślcie o tém — żywo zawołał Justyn — żal mi tych, co inaczéj i gorzéj świat pojmują i życie, ale mogęż im zabronić wyboru, gdy sam swobodnym być pragnę?
Pola wciąż nań patrzała zdaleka, jakby wahała się przystąpić do niego, rozpocząć dramat i chmurą powlec pogodę jasnego czoła, którego dotąd żadna nie zmarszczyła troska; oczy jéj mierzyły przeciwnika i ważyły może trudność przedsięwzięcia...
— A jeśli on wieszczym duchem pozna kłamaną miłość i odepchnie? Zawsze Julian mną wzgardzi... tak lepiéjby było, na mnie jednéj skończyłoby się wszystko... Szydziłam z niego dawniéj trochę, teraz on szydzić będzie ze mnie... Nie! nie chcę przypuszczać, że mi uwierzy i pokocha... za jego poczciwą miłość cóżbym mu dała prócz zimnego poświęcenia?...
Gorączkowe marzenia przebiegały główkę dziewczęcia; Justyn tymczasem z błogim spokojem odpowiadał na zapytania Juliana i Aleksego.
— Jak ty możesz żyć takiém życiem? — pytał go Karliński — poeta, powinieneś szukać współczucia i słuchaczy, wieńców i sławy!
— Złym czy dobrym, ale tak dalece jestem poetą, żeby nim być, niczyjéj nie potrzebuję pomocy — odparł Justyn — świat boży, serce własne, pieśni stare, wszystko co piękne i święte... to moje źródła, u których się napawam, i tak jestem szczęśliwy, że mógłbym wyzwać los śmiało, a nie potrafiłby zakłócić pogody mojéj duszy.
Na te słowa wyrzeczone tak dziwnie w chwili, gdy właśnie szczęściu jego zagrażało największe niebezpieczeństwo, Pola wstrzęsła się i zabobonnie uznała się za narzędzie mściwego przeznaczenia.
— Zobaczymy — rzekła w duchu — zobaczymy, biedny zuchwalcze...
— Nigdym sobie nie wystawiał pełniejszego i szczęśliwszego życia nad moje — podchwycił Justyn. — Poezya, ten szósty, a raczéj jedyny zmysł, którym pojmujemy i wiążem wszystko dla ogółu rozpierzchnione i niepojęte, jest wodą żywiącą naszych bajek, karmi, poi, wskrzesza i czyni nieśmiertelnym... Nikomu nie zazdroszczę niczego i śmieję się z waszéj wielkości, bogactwa, znaczenia, które mi się wydają dziecinnemi zabawkami niedorosłego pokolenia... Was wszystko przeraża i niepokoi, ja, przechodzień, obojętnie na to patrzę... mój wielki poemat, to moje wszystko... chwila natchnienia płaci mi lata odrętwiałych marzeń, widok czegoś pięknego zachwyca mnie i czyni nieczułym na najdokuczliwsze bole... Mam więcéj jednę władzę nad was, co tysiące rzeczy więcéj macie nade mnie, ale ta jedna nagradza sowicie niedostatek wszystkiego.
— Poemat — zawołała Pola — pan piszesz poemat? już być przecie musi skończony od czasu, jak o nim słyszymy?
— Skończę go z życiem chyba — odpowiedział poeta — pojąłem go olbrzymim, potężnym; ażebym mu podołał, cały poświęcić mu się muszę... Wszędzie szukam do niego materyałów rozrzuconych... w tradycyach ludu czerpię pojęcie czasów prastarych, odgaduję świat, po którym jako po przedpotopowéj naturze zostały tylko kości i wyciski na kamieniach... po słówka zbieram tę całość, serce mi bije do każdego obrazu, do każdéj wskrzeszonéj postaci, ale koniec daleki!
— Jakto? i ludziom ciekawym nigdy pan nie dasz skosztować téj poezyi tak po macierzyńsku wykarmionéj twém życiem? — spytała Pola.
— Domyślasz się pani — rzekł poeta — że moja pieśń nie z dzisiejszych jest czasów; śpiew to epoki umarłéj... mogliżbyście mnie zrozumiéć? uwierzyliżbyście, że ten, z którego się śmiejecie, miał dar wieszczy przeszłości? Nie... żywy poeta zabiłby dziecię swoje... Gdy ja umrę, gdy imię zagaśnie, pieśń dopiéro poleci swobodna, bezimienna, wielka, jak natchnienie ducha bożego, jak rapsod Homera, i ludzie wówczas lepiéj ją pojmą, bo po-za nią nie będzie człowieka, przez którego usta się przelała... bo rozbite zostanie gliniane, proste naczynie, w którym był nektar boski...
Słowa te wyrzeczone z jakąś dumą naiwną, byłyby może w innych śmiech szyderski wzbudziły, w Poli i Aleksym wznieciły tylko poszanowanie i zdziwienie... Potrzeba było w istocie wielkiéj siły wewnętrznéj, by się poświęcić dziełu takiemu bez współczucia, bez nadziei oklasków, bez żadnéj idei nagrody duchowéj nawet, a siła ta dawała miarę człowieka. Justyn wśród nich, mimo swéj powierzchowności, wyglądał jak postać przeniesiona z innego świata i wieku; spokój wiał od niego, a uśmiech dziecięcy przelatywał po wargach namaszczonych natchnieniem... Poli żal się go zrobiło.
— Nie! on kochać nie potrafi, nie będzie; on jak Anna kocha świat cały, ludzkość, przeszłość, naturę, słońce, kwiaty; ale jednéj, ułomnéj, biednéj nie pokocha istoty! Tak, lepiéj! nie uczynię go nieszczęśliwym, bo się nie odwróci do mnie... zbyt jest wielkim i serce jego rozlało się oceanem po światach. Jestem spokojna!... Wiedział los, kogo mi zesłać, by mi zgryzoty oszczędzić!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.