Dusza Zaczarowana/II/Część trzecia/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część trzecia
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Anetka została w fali ognia. Poszła prosto przed siebie, ale po dziesięciu minutach znalazła się w tem samem miejscu, gdyż bezwiednie obeszła kratę, okalającą ogród luksemburski. Zbudziły ją trzy słowa płomieniste, na tle czarnem wypalone. Uczyniła wysiłek, by je zmazać... Czyż to powiedział? Przywiodła sobie przed oczy niewzruszoną twarz jego. Spróbowała powątpiewać... Ale piętno pozostało, tak że opór ustał i poddała się odrazu. Dobrze... tak się stało... wiedziała to zresztą zgóry... teraz jednak miast buntu, jakimby zakipiała przed godziną jeszcze, doznała ulgi. Rzucone zostały losu kości.
Wróciła z umysłem jasnym, bez gorączki i zdecydowana.
Wiedziała, że Filip dokona wszystkiego co zechce, a godziła się już z jego wolą. Wszakże była wolna... nic jej nie krępowało. Na myśl o Noemi zrozumiała, że winna jej jedno tylko, pełną prawdę. Wiedziała, że nie skłamie. Odbierze to, co jest jej własnością. Jakto... czyż jej własnością być może mąż drugiej kobiety? Ale zaraz namiętność podszepnęła, że Noemi skradła go.
Nie uczyniła nic, by przyspieszyć rzecz nieuniknioną. Pewną była jednak, że Filip przyjdzie. Czekała nań.
Przyszedł, wybierając godzinę, kiedy była sama. Strach ją ogarnął na jego widok, ale uczuła, że tak być powinno. Nie zdradziła wzburzenia niczem, prócz bladości. Wszedł i stanęli naprzeciwko siebie, o kilka kroków, pochyliwszy nieco czoła. Popatrzył na nią poważnie i rzekł po krótkiem milczeniu:
— Kocham panią, Rivière!
Nazwisko to podkreślił w znaczeniu płynącej fali rzeki.
Zadrżała, ale odparła, nie ruszając się z miejsca:
— Nie wiem, czy pana kocham, nie sądzę tak nawet, ale wiem, że jestem twoją!
Poważną twarz Filipa przelśnił uśmiech.
— Doskonale! Nie kłamiesz pani... ani ja! — powiedział.
Podszedł ku niej, ona zaś cofnęła się instynktownie w kąt pokoju, gdzie stanęła bezbronna, oparta o mur, czując, że kolana uginają się pod nią. Przystanął i rzekł:
— Nie bój się pani!
W twardem jego spojrzeniu była tkliwość. Odpowiedziała, jak pokonany, spokojnie i z odrobiną wzgardy:
— Czegóż pan chcesz? Czy tylko mego ciała, którego nie wzbraniam? Czy tylko tego chcesz pan?
Uczynił krok i usiadł na niskim stołeczku, u jej nóg, dotykając policzkiem sukni. Ujął bezwładną jej dłoń. Wciągnął w piersi woń tej dłoni, a potem położył ją sobie na głowie i oczach.
— Tego chcę! — powiedział.
Uczuła pod palcami twarde, szczecinowate włosy, wypukłe czoło i tętniącą skroń. Ten władczy człowiek uciekał się pod jej opiekę... Skłoniona ku niemu, trwała w bezruchu, on spojrzał i to był ich pierwszy pocałunek.
Objął w ramiona Anetkę, która klękła przy nim, niezdolna do oporu, jakby wypróżniona jego tchnieniem. Ale porywczy Filip nie skorzystał ze zwycięstwa. Powiedział:
— Chcę wszystko! Chce panią całą, jako kochankę, przyjaciółkę, towarzyszkę... żonę... słowem wszystko!
Wysunęła mu się z objęć, wspomniawszy Noemi, którą niedawno sama przekreśliła. Ale dotknęło ją niemal, gdy to uczynił... on. Dotknęło ją to w instynkcie braterstwa kobiet, nawet wrogich, ale związanych w poczuciu obrazy, jaką czyni jednej z nich... mężczyzna.
Powiedziała:
— Niepodobna! Jesteś pan własnością innej.
Wzruszył ramionami.
— Nic jej winien nie jestem.
— Nazwisko i wiarę.
— Cóż pani zależy na nazwisku? Masz wszystko inne.
— Nie zależy mi w istocie na nazwisku, ale mi potrzeba wiary. Daje ją i żądam wzamian.
— Gotów jestem dać ją!
Anetka zbuntowała się teraz.
— Nie, nie! Musiałbyś ją pan odebrać tej, która od lat dzieli z panem życie, by dać mnie, widzianej po raz trzeci dopiero!
— Nie potrzeba mi trzech razy, by dostrzec wszystko.
— Nie znasz mnie pan?
— Znam. Nauczyło mnie życie prędkiego poznawania. Życie mija, żaden moment nie jawi się powtórnie. Trzeba chcieć zaraz, lub nigdy. Przepłyniesz, rzeko... Rivière... i jeśli cię nie wezmę, stracę cię. Przeto biorę.
— Mylisz się pan może.
— Może. Chcąc, mylimy się często, ale nie chcąc, mylimy się zawsze. Nie darowałbym sobie tej omyłki, żem panią widział, a nie chciał pani.
— Cóż pan o mnie wiesz?
— Więcej niż pani przypuszcza. Wiem, żeś pani była bogata, a jesteś biedna, że młodość upłynęła pani w rozkoszach zbytku, a po katastrofie, wyrzucona poza nawias dawnego świata, nie utraciłaś pani sił, ale wiodłaś bój. Wiem, co to znaczy, gdyż walczyłem do trzydziestego roku życia pierś o pierś i ze dwadzieścia razy bliski byłem klęski. Pani nie ustąpiłaś, mimo że nie byłaś zahartowana jak ja od kołyski, nie wiedziałaś co nędza. Nie przystałaś na żaden nikczemny kompromis i nie starałaś się pani wykręcić się od walki żadnym ze sposobów, które przysługują kobiecie, więc ani nastawianiem sieci, ani też małżeństwem dla interesu.
— Sądzisz pan więc, że mi to często proponowano?
— Może i nie, gdyż najbardziej ograniczeni musieli spostrzec, że pani nie jest do nabycia w drodze kontraktu.
— Niesprzedana... tak w istocie!
— Wiem także, że pokochawszy i będąc w ciąży, nie chciałaś pani zostać żoną ojca swego dziecka. Nie znam i nie chcę znać powodów, wiem tylko, żeś pani podjęła w obliczu nikczemnego społeczeństwa rewindykację praw swoich i to nie prawa rozkoszy, ale prawa cierpienia, posiadania dziecka i wychowania go własnym znojem i pracą. Łatwiej, zresztą, zaiste zdobyć to prawo, niż wykonywać je przez lat trzynaście. Z doświadczenia wiem, co znaczy trzynaście lat codziennej troski i bojowania, a oto dziś stoisz pani przede mną nietknięta, wyprostowana, dumna, bez śladu zużycia. Uniknęłaś klęski prostracji i klęski goryczy (ja tej drugiej nie zdołałem uniknąć). Jestem znawcą walki życia i wiem, co wart taki charakter, jak pani! Uśmiech poważny, jasne oczy, spokojna linja brwi, lojalne dłonie, a w całej istocie harmonja i spokój. We wnętrzu zaś płonie zarzewie i zapał bojowy, nawet w chwili porażki nie słabnąc. (Mniejsza z tem! Bijmyż się dalej!) Sądzisz pani, że mógłbym zapoznać wartość takiej, jak pani kobiety, i nie starać się jej zdobyć? Rivière, chcę panią mieć! Potrzebuję pani. Proszę słuchać, nie zamierzam bowiem wprowadzać w błąd. Choć pragnę dobra pani, chcę tego jeno dla własnego dobra. Nie ofiaruję też pani korzyści, ale trudy nowe i próby. Nie znasz pani życia mego... Proszę, usiądźże przy mnie, moja pięknobrewa!
Usiadłszy, podniosła nań oczy, on zaś ciągnął dalej, nie puszczając jej rąk:
— Dziś mam imię, sławę, pieniądze i to, co za nie kupić można, ale nie wiesz pani, jak je zdobyłem i utrzymać zdołałem. Otóż zrobiłem to przemocą. Zgwałciłem mój tak zwany los i wybiłem się, wbrew okolicznościom i ludziom. Nie prosiłem o przebaczenie nikogo deptanego po drodze i nie opatrywałem ran, jakie zadałem czyjejś miłości własnej. Kochani koledzy sądzili, że ulegnę narkozie powodzenia! Ha... ha!... Daremnie mnie okadzają, wiedzą, że nigdy do nich nie przystanę! Nie mogę zapomnieć, co widziałem po drugiej stronie barjery, owej masy łajdactwa i niesprawiedliwości. Miałem dość czasu na dumania o kłamstwach społecznych, których najlepszym psem-stróżem jest i zawsze była kasta intelektualistów (wbrew temu co mówią i czego się po niej spodziewamy). Niektórzy z nich pozornie nie szanują niczego, oczywiście, w zakresie swej sztuki, ale i oni, poza płotem własnego ogródka czapkują też władającej głupocie. Ja uwziąłem się, by nie uznawać tego, a nawet mam właśnie zamiar rzucić się na kilka z tych świętych bałwanów, którzy autorytetem swym przypieczętowują niedolę tysięcy nędzarzy. Czuję, że zacznie szczekać na mnie Cerber trzema paszczami obłudnemi, to jest moralnością, patrjotyzmem i religją. Opowiem to pani później. Pobity zostanę, oczywiście, ale biję się i tak, z wnętrznej uciechy, z potrzeby trudu i dlatego, że tak trzeba... Zrozumiesz pani teraz, czemu słowa twoje, onego wieczora wypowiedziane, były mi wieścią dobrą, a niespodziewaną. Te słowa są moje! Te usta są moje!
Anetka nie broniła mu ust, on zaś ujął serdecznie w silne dłonie jej głowę.
— Rivière, rzeko! Potrzebuję cię! Nie myślałem, że cię znajdę, ale znalazłszy, nie puszczę już!
— Trzymaj mnie pan dobrze! Boję się wymknąć.
— Wiem czem cię związać. Daję ci swoje twarde życie, swych wrogów i niebezpieczeństwa.
— Tak, znasz mnie pan... ale wziąć z tego nie mogę nic. Jest to własnością Noemi.
— Cóżby z tem poczęła? Nie chce nawet myśleć o tych rzeczach. Wykluczyła ze swego życia prawdę i pracę.
Anetka spojrzała na Filipa, a on rzekł, wyczytawszy pytanie, które powstrzymywała:
— Pytasz pani, widzę, czemu w takim razie poślubiłem ją? Ach! Kobieta ta kłamie, przepojona jest nawskroś kłamstwem od włosów do końca paznokci. A najdziwniejszem jest to właśnie, że ją dlatego wziąłem... Kocham ją za to niemal... Kłamstwo tak doskonałe to sztuka... to istny teatr (wszakże teatr i sztuka wogóle to kłamstwa, a ile razy zjawi się artysta oryginalny, nastaje popłoch i współtowarzysze odmawiają mu artyzmu, twierdząc że podkopuje zawód). Jeśli świat jest kłamstwem, niechże będzie przynajmniej kłamstwem zabawnem. Żądam dla siebie i społeczeństwa kłamstwa ładnego. Nie dam się zwieść, widzę, wiem też doskonale, że wdzięk Noemi jest sztuczny, podobnie jak jej uczucia. Ale robi to dobrze, pochlebia mi tem, rozkoszuję się też nią wieczór, wracając z mej jatki nadpsutego mięsa. Jakże się umie śmiać! Włażę w tę kąpiel śmiechu i kłamstwa. To rzecz bez znaczenia. Gdyby nie kłamała, nie miałaby nic, a nic do powiedzenia.
— Okrutny pan jesteś. Ona pana kocha.
— Oczywiście. I ja ją kocham.
— Cóż więc panu po mnie?
— Kocham ją na jej sposób.
— To dużo.
— Dla niej może, dla mnie nie.
— Czyż mogłabym dać panu to, co daje ona?
— Pani nie jesteś grą.
— Radabym nią być. Życie jest grą.
— Tak, ale pani wierzy w nie. Jesteś graczem na serjo.
— Jak i pan.
— Bo tak chcę.
— Któż panu powiedział, że ja tego nie chcę?
— Chciejmyż tedy we dwoje!
— Nie chcę szczęścia, zbudowanego na ruinach. Przecierpiałam dużo, nie chcę tedy zadawać ran.
— Całe życie jest cierpieniem. Każde szczęście zbudowane jest na ruinach... zresztą, wkońcu wszystko jest ruiną... Ale miejmyż przynajmniej świadomość, żeśmy budowali!
— Nie mogę uczynić ofiary z drugiej kobiety! Biedna Noemi!
— Nie litowałaby się tak, mając panią pod nogami.
— Przypuszczam. Ale ona pana kocha, ja zaś uważam za zbrodnię zabijanie miłości.
— Stało się to już wbrew woli pani. Sama twa obecność dokonała tego zabójstwa.
— Myślisz pan tylko o sobie.
— W miłości zawsze myślimy o sobie jedynie.
— Nie, nie, to nieprawda! Ja naprzykład myślę o sobie, panu, o tej, która pana kocha, o tem co pan kocha i wszystkiem, co ja kocham. Radabym, by miłość moja była dobra i radowała wszystkich.
— Miłość to pojedynek. Ginie człowiek, spoglądający w prawo i lewo. Trzeba patrzyć jeno w oczy przeciwnika.
— Przeciwnika?
— W tym wypadku, mnie!
— Tak?... Nie boję się jakoś. Ale Noemi nie jest moją przeciwniczką, nie zrobiła mi nic złego, czyż mogę jej tedy niszczyć życie?
— Lepiej więc okłamywać ją może?
— Okłamywać? Nie! Lepiej już zabić!... Albo, zresztą, siebie... zrezygnować.
— Pani nie zrezygnujesz.
— Skądże pan to wie?
— Kobieta, jak pani, nie rezygnuje nigdy przez słabość.
— A więc przy pomocy siły.
— Nie uznaję rezygnacji z własnej woli. Kocham panią i pani mnie kocha. Nie wierzę w rezygnację.
— Któż wie?
— Kochasz mnie.
— Tak kocham.
— A więc?...
— Tak... tak... to prawda... nie zdołam, nie zdołam zrezygnować.
— A więc?...
— A więc... niechże się stanie!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.