Donkiszot żydowski/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Hetta! wio! wio! wołał furman, siedzący na wielkim wasągu i rozdzielił dyszlem dwie kobiety, które na samym środku ulicy, oddawały się miłej konwersacyi.
Działo się to na ulicy najbardziej ruchliwej i ożywionej. Rozmawiające z sobą kobiety, trzymały w rękach koszyki pełne prowizyi: było w nich mięso, czarna rzodkiew, czosnek, cebula i tym podobne prowianty. Obie przyjaciółki, wrzeszcząc na cały głos, powierzały sobie nawzajem najskrytsze tajemnice swych serc, tak szczerze, że rozmowę ich z odległości mili można było słyszeć. Gdy wóz nadjechał i rozdzielił je forsownie, uciekła każda na inną stronę ulicy i rozmawiały z sobą dalej z przeciwległych trotuarów, nie zważając na przejeżdżające fury, dorożki, bryczki.
— Chasie Bajłe! — wrzeszczała jedna — a pamiętaj-że przyjść tam dziś, przed wieczorem, do „kartenworferin“ (kobiety wróżącej z kart), i mój tam będzie... Widziałam się także z twoim (domyślać się należy kawalerem) i on przyjdzie... prosił mnie, żebym ci o tem powiedziała... Oj, będzie tam wesoło, żebym tak szczęście miała! Przyjdź, przyjdź, głupia! zobaczysz, że ucieszysz się i zabawisz... No, Chasie Bajłe, jak myślisz? przyjdziesz?
— Moja gospodyni (żeby się ona spaliła!) chce mnie dziś poczęstować rozczynianiem chleba... jednak chciałabym się wyrwać i przyjść. Tylko proszę cię, moja droga — wrzeszczała na cały głos Chasia Bejła — niech to będzie w największym sekrecie, nie mów tego nikomu — nikomu!
— Czekaj-no, czekaj jeszcze, Chasie Bajłe. Djabeł nie weźmie twojej gospodyni, jeśli dasz jej obiad z godzinę później niż zwykle... Chce się obżerać! niech poczeka trochę... Ale, ale, zapomniałam ci powiedzieć, po jakiemu ty mąkę wysiewasz? mączarka skarżyła się, że jej najgorsze wysiewki sprzedajesz... Wiele ci się dzisiaj zostało od sprawunków?
— Szajgec! szajgec! łapajcie szajgeca! Co to za moda, hapać komu z ręki? (żeby cię hapnęło, gałganie!).
— Co się stało, Chasie Bajłe, czego tak krzyczysz?
— Złodziej był, o mały włos nie ukradł mi całego koszyka ze sprawunkami! Szczęście, żem się w porę spostrzegła.
— Patrz-no, patrz! co tam tak ludzie lecą? co się stało? czy się znów pali? to już dziś drugi pożar! do nocy będzie się jeszcze kilka razy paliło!
— Nie słychać, żeby dzwonili, a jak się pali, to przecież dzwonią zwykle.
— Sza! sza! czekaj, idzie faktorka, ona wszystko wie, ja jej się zapytam! Syme Dwosie! Syme Dwosie! po co ludzie biegną w tamtę stronę?
— Oj, nie wiem sama, żebym tak smutku nie miała, jak nie wiem. Może tamta wie, spytajcie jej. Co tam za zbiegowisko, Name Gise? co tam jest, serce? Twoje kaczki tak krzyczą, że nic nie można rozumieć. Moszkowa dziś zasłabła... pewnie ona kupi od ciebie te kaczki. Może masz także i kury? Oj, te kaczki twoje, to bardzo tłuste kaczki. Jaj dziś nie można się było dokupić... ale co tam za hałas?... co za zbiegowisko tam jest?
— Albo ja wiem? jakieś „czerwone żydki“ podobno... słyszałam jak krzyczeli „czerwone żydki,“ „czerwone żydki!“
— Co? co? czerwone żydki przyjechali!? aj-aj-aj! trzeba lecieć zobaczyć dziwo!
— Dziwo! dziwo! — krzyczały różnemi głosy żydówki i „hendum pendum“ jak stado gęsi, pobiegły gromadnie w tę stronę, gdzie się zebrał tłum łudzi...
— Hura „Pipernoter!“ hura „Lindeworim!“ hura, a rojte judełach! (czerwone żydki) — krzyczeli ulicznicy w tłumie.
„Czerwoni żydkowie,“ którym ulicznicy czynili taką owacyę, byli to dobrzy nasi znajomi, wielcy podróżnicy z Tuniejadówki, Beniamin i Senderił. Działo się to w niedługim czasie po pamiętnym wypadku na kładce... Postanowiwszy wówczas opuścić Teteriwkę, Beniamin ze swym przyjacielem i nieodstępnym giermkiem pędzili wprost przed siebie, co tchu, aż dotarli nareszcie do miasta Głupska.
Wejście podróżnych do Głupska odbyło się wśród bardzo szczęśliwych okoliczności — należy albowiem wiedzieć, że w mieście tem mieszkały dwie stare i bardzo nabożne żydówki, Tołce i Trejne, czyste dusze... Te niewiasty, co piątek przed szabasem, ustroiwszy się w odświętne „jupe“ i „szterenticheł“[1] wychodziły kawałek drogi za miasto, w nadziei, że może spotkają Mesyasza. Otóż pewnego przedszabasowego wieczora, dwie owe zacne kobiety, wystrojone w racimory i atłasy, wyszedłszy jak zwykle za miasto, miały szczęście spotkać i powitać naszych znakomitych wędrowców, przy rogatce.
Zaraz po pierwszem spotkaniu, obie „jupy“ dowiedziały się o celu podróży Beniamina. Niepotrzeba dodawać, że były jakby w zachwyceniu i że spotkanie takich dwóch mężów, uważały za nader szczęśliwy wypadek.
Patrzyły z podziwem na odważnych wędrowców, kiwały głowami i, trącając się nawzajem, szeptały do siebie:
— Nu... Tołce?
— Nu! Trejne?
W tych krótkich wykrzyknikach, mieścił się najwyższy zachwyt, gdyż nabożne niewiasty zmiarkowały zaraz, że nie mają przed sobą zwyczajnych ludzi.
Tołce i Trejne zajęły się natychmiast reparacyą garderoby znakomitych wędrowców, garderoby i bielizny, która pozostawiała bardzo wiele do życzenia. Oddając się tej pracy, obie zacne i nabożne żydówki były szczęśliwe, nad wszelki wyraz szczęśliwe, akurat jak oblubienica przed ślubem...
Jednem słowem, w Głupsku podróżni nasi zostali zrozumiem i ocenieni jak należy. Istotnie! takich ludzi w Głupsku tylko szanować umieją i zdołają poznać się na cennej ich wartości.
Do Głupska więc, do Głupska spieszcie, dzieci żydowskie! Do Głupska „cy ałde szwarce joren!“ Tam albowiem znajdziecie równych sobie, tam znajdziecie swoje Tołce, Trejne i tysiące godnych ludzi, rzetelnych żydów, czyste dusze! Tam będziecie mogli rosnąć, tam możecie być czczeni i szanowani, tam znajdziecie honor i poważanie u ludzi!
Do Głupska więc, żydzi! do Głupska!
Po tej apostrofie, Abramowicz przystępuje do dalszego ciągu narracyi i powołuje się na pamiętniki Beniamina.
Skoro się wchodzi do Głupska przez „Teteriwkergass,“ trzeba się pofatygować i przeskoczyć jedno błoto... nieco dalej zaś przez drugie i jeszcze dalej przez trzecie, największe, do którego wpada wiele rynsztoków. Co dzień rynsztoki te mają inną powierzchowność, kolor i, z przeproszeniem, zapach.
Jeżeli dostrzeżecie w nich piasek, którym szorują podłogi, rybie łuski, kurze głowy, ogonki od śledzi, możecie wiedzieć napewno, ze w Głupsku jest piątek, że gospodynie oprzątnęły nieco brudne izby i przygotowały szabasową kolacyę.
Każdy dzień nadaje tym kałużom inną powierzchowność, tak, że można odgadnąć kiedy jest poniedziałek, wtorek itd.
Szczegółowy opis owych rynsztoków pomijam, chcąc oszczędzić czytelnikom niezbyt estetycznych wrażeń. Dla ścisłości sprawozdawczej, muszę wszakże nadmienić, że skreślony on jest z realizmem niezmiernym. Nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać tak dokładnej fotografii... błota.
Lecz zagłębmy się dalej w uliczki wielce sławetnego miasta Głupska — i zanotujmy jego pomniki historyczne, uwiecznione w rękopiśmie wielkiego Beniamina.
Kiedy już przejdziecie panowie wszystkie błota szczęśliwie, znajdziecie się niebawem na „śmieciowej górze,“ znajdującej się w miejscu, na którem ongi, stało jakieś domostwo. Zazwyczaj, na tej górce stoi krowa, poważna jak wędrowny „magid“ (kaznodzieja), przeżuwa ona obojętnie, spokojnie, rusza gębą i patrzy głupowato na cały światek żydowski, który u stóp górki biega i kręci się, z laskami i parasolami w rękach. Krowa żuje, sapi i stęka, niewiadomo nad czem, czy nad owym światkiem żydowskim? czy też nad własną niedolą, nad tem, że się w żydowskie ręce dostała?
Przeszedłszy przez tę górę, pójdziecie dalej, prosto, prosto... prosto, ciągle prosto i jeżeli (niech was Bóg strzeże) nie upadniecie na ostrych kamieniach, które w obfitości tu leżą, to idźcie dalej, dalej (jeżeli nie połamiecie nóg, chowaj Boże), idźcie wciąż dalej, dopóki nie traficie na plac. Tu, na tym placu, znajdziecie całą kwintesencyę miasta Głupska — i, jeżeli można powiedzieć o „Teteriwker gass“ że jest żołądkiem miasta, to co do owego placu należy przyznać, że jest sercem Głupska. Tu drga i pulsuje wszystko, tu jest główne ognisko życia. Tu znajdują się klety, kletki i szafki z towarami — i znane kletki do sprzedaży rzeczy kradzionych („ganewo szafkełech“). Tu rzemieślnicy sprzedają różne resztki, kawałki materyi, tasiem, wstążek, aksamitu, oraz kawałki futra. Tu gotuje się, kipi i wre przez dzień cały, tu, w żydowskie plecy, uderza dyszel telegi, lub bryczki...
Doktorzy utrzymują, że w każdym żydzie z miasta Głupska tkwi kawałek dyszla. Wszakże twierdzeniu głupskich lekarzy nie można przepisywać wielkiej wagi; autorytet ich nie ustalony jeszcze jest tutaj, szanowna publiczność albowiem wierzy więcej w felczerów, którzy grają tu rolę wielkich powag medycznych...
Tutaj to, na rynku, w samem sercu Głupska, rozlegają się głosy: „Hajse babkes!“ (gorące babki), „hajse reczennikies!“ (gorące placki gryczane), czosnek, cebula! Tu wieczorem, gdy mrok już zapadnie, gromady żydów modlą się, witając nowy księżyc i do każdego z przechodniów krzyczą „szołem ałejchem!“ Tu stoją tragarze, opasani grubemi postronkami i czekają na robotę, tu tłoczą się dymisyonowani żołnierze, chcąc sprzedać stare mundury i podarte szynele, tu kręcą się tandeciarze, częstując przechodniów zniszczoną, ale tanią garderobą. Wśród tego tłumu uwijają się złodzieje kieszonkowi, praktykując, o ile można, swe rzemiosło, tu jakaś obdarta, rozczochrana dziewczyna, przeraźliwym głosem, woła o jałmużnę i chwyta przechodniów za ubranie. Garstka uliczników goni jakiegoś waryata, krzycząc hura! a waryat przyjmuje te krzyki obojętnie i przechodzi dalej z kapeluszem pomiętym, sądząc, że ma królewską koronę na głowie.
Tu stoi znów chłopak ze skrzynką; ciekawa publiczność patrzy w otwór, a on piskliwym głosem udziela objaśnienia:
— Patrzcie i podziwiajcie — mówi, — oto jest Londyn, papież w czerwonym mundurze na koniu, wszyscy stoją z odkrytemi głowami... a teraz patrzcie znowuż, oto Napoleon ze swymi francuzami bije prusaków, prusacy uciekają w popłochu, jak karaluchy! A oto dama jedzie z sułtanem w karecie, wielki wezyr siedzi na koźle i powozi; tymczasem konie się spłoszyły, wywróciły karetę, turek upadł na bruk i mocno się potłukł, a ona szuka kogo, żeby im przyszedł na pomoc. No, odchodźcie, odchodźcie, dość już napatrzyliście się cudownych rzeczy! Cóż wy myślicie, że za jeden grosz, cały świat oglądać będziecie!?
Tu na rynku, usadowiły się rzędem przekupki z nieckami pełnemi owoców, warzyw, ogórków, wisien, gruszek i tym podobnych przysmaków.
Nieco na boku, stoi budka na kurzych nóżkach, wykrzywiona, stara, bez drzwi i bez okien. Starzy, posiwiali żydzi opowiadają, że w tej budzie niegdyś stawał policyant i, że kiedy ją postawiono, całe miasto zbiegło się jak na wielkie dziwowisko. Obok budki, z której Głupsk pyszni się słusznie, jak ze starej fortecy, pod daszkiem ze starych, przegniłych tarcic, poczerniałej słomy i rogożek, wspartym na czterech wykrzywionych słupach, siedzi dzierżawczyni ogrodu i sprzedaje owoce. Otoczona ze wszystkich stron nieckami, w których są wiśnie i gruszki, rozsiadła się ona jak kwoka, i przez cały dzień nieustannie mówi.
O mieszkańcach Głupska jest podanie, że pochodzą oni od owych żydów, których król Salomon wysłał ongi na okrętach do Egiptu, po złoto i inne kosztowne towary potrzebne do ozdoby świątyni... Ci żydzi, w skutek rozmaitych okoliczności, nie powrócili już do Jerozolimy, lecz dostali się z czasem do „hindye,“ gdzie dorobili się bardzo pięknych sklepów i wielkich kantorów bankierskich. Zjednali oni sobie u „indyjskich niemców“ bardzo rozległy kredyt i, przez długi bardzo czas, prowadzili różne interesa komisowe nader akuratnie. Później wszakże, owym szczęśliwym kupcom i komisantom powinęła się noga, tak, że musieli z „hindye“ uciekać...
Pewna ich część zmarnowała się i przepadła w pustyni, część zaś zdołała szczęśliwie przeszwarcować się przez granicę, wsiadła na okręty i żeglowała dotąd, aż się znalazła na wodach rzeki Gniłki, która w owym czasie wpadała wprost do oceanu. Tak owi żydzi żeglowali, żeglowali, aż zerwała się wielka burza, bałwany wznosiły się pod obłoki; uragan porozbijał okręty i żeglarzy powyrzucał na brzeg...
Wyrzuceni na ląd rozbitkowie osiedlili się nad brzegiem rzeki Gniłki, zbudowali miasto i nazwali je Głupsk.
Uczeni badacze starożytności, którzy z najmniejszych cząstek potrafią odtwarzać największą całość, snuli o założeniu Głupska najrozmaitsze hypotezy i popierali je licznemi dowodami i komentarzami.
Indyjskie pochodzenie miasta Głupska wykazane zostało jak na dłoni... Dowodów na to jest niezmierna obfitość: przedewszystkiem, sam fason domów, dziwaczny i dziki, noszący na sobie cechy bardzo odległej starożytności. Patrząc na owe domostwa, zdaje się, że zostały one zbudowane przynajmniej przed tysiącem lat, w epoce, kiedy ludzie mieszkali jeszcze pod namiotami, w jaskiniach, lub pieczarach.
Domy te są ze sobą w nieustannej kłótni.
— Ty stoisz prosto, ja, na złość, stanę krzywo! ty pochyliłeś się w tył, ja naprzód! ty na prawo, ja na lewo, ty masz schodki krzywe, ja jeszcze krzywszą drabinę!
Tak zdają się kłócić ze sobą domy w Głupsku i robić sobie na złość, co przyczynia się mocno do upiększenia tego wielce szanownego miasta.
Drugim wymownym dowodem indyjskiego pochodzenia Głupska, są zwyczaje i obyczaje jego mieszkańców. Jest w tych zwyczajach coś pogańskiego, przechowanego z dawnych, bardzo dawnych czasów. Sztuka pisania, oraz matematyka, nie kwitną w tem mieście, jak również i inne umiejętności, a główni kierownicy interesów kahalnych obywają się wygodnie bez wszelkich ksiąg i rachunków.
Ludzie, jak w głębokiej starożytności, dzielą się tu na kasty, zupełnie jak u indyan. Jest naprzykład kasta „hapłaperów“ możnych, samych „cymesów,“ która nad wszystkimi innymi przewodzi silną ręką... Są prowodyry, mocni jak stal i żelazo. Ci trzymają stale stronę „hapłaperów,“ za co dostają honorarya w pieniądzach, bądź też w naturze. Jest również partya „gładkich,“ umiejących się zręcznie ślizgać wśród swego otoczenia i nigdy się nie potknąć, a po za tem, partya biedaków („głupo-truso-bezjazyke-kapcaner“)[2], prosty, biedny lud, który od wszystkich partyj ma za swoje.
Jeszcze jeden dowód. Gdy kopano ziemię przy budowaniu grobli, znaleziono bardzo starą, wytartą monetę. Gdy zaczęto jej się pilnie przyglądać, dostrzeżono na jednej stronie rysunek, wyobrażający coś w rodzaju koryta, albo niecki, z której wychylały się głowy. Na jednym końcu koryta osadzony był jakiś kij, a do niego przyczepiony fartuch.
Z drugiej strony pieniążka znajdował się jakiś napis bardzo niewyraźny; dopiero po starannem oczyszczeniu monety i przy użyciu silnych szkieł, uczeni się przekonali, że napis jest hebrajski i że zawiera w sobie litery: „jod, ałef, szin, łamed, gimeł — wow, ajen, nun i pej.“
Uczeni, zobaczywszy taki napis, potracili głowy, gubiąc się w tysiącznych przypuszczeniach i kombinacyach, i natychmiast rozdzielili się na dwa wrogie obozy, z których każdy miał swoją metodę i podług niej, starał się napis wytłómaczyć.
Jedna partya twierdziła, że w pierwszym wyrazie początkowa litera „jod“ i końcowa „gimeł,“ cokolwiek zatarte, nie są właściwie literami, lecz szczątkami kresek dla ozdoby napisu zrobionych, że zatem, wypisany wyraz, z opuszczeniem tych liter, należy rozumieć: „drzewo i gałęź.“
Druga znów część uczonych dowodziła zupełnie czego innego i, z pojedyńczych liter napisu, ułożyła kilka wyrazów, które miały mówić: „żydzi z Epiru (lub też z Indyj) tu wylądowali i miasto Głupsk nad rzeką Gniłką założyli.[3]
Kij z przyczepionym na końcu fartuchem, koryto i wyglądające z niego głowy, wyobrażają okręt z rozwiniętemi żaglami pełen marynarzy.
O tem wytłomaczeniu rzeczonego napisu i rysunku na znalezionej monecie, uczeni opracowali bardzo grubą księgę — i rzucili projekt, ażeby oczyścić rzekę i zbadać gruntownie jej dno, gdyż prawdopodobnie znajdzie się tam mnóstwo rzeczy, mogących rzucić światło na całą historyę żydów, zamieszkujących Głupsk.
Mieszkańcy Głupska wszakże obawiają się poruszyć błoto i to wszystko, co się w niem może znajdować — skutkiem czego ważne odkrycia archeologiczne stracone zostały dla świata, może na zawsze...








  1. „Jupe“ jestto paradna, zwykle jedwabna spódnica, noszona tylko w święta, lub w uroczystych chwilach życia. „Szterenticheł“ przepaska noszona na czole przez kobiety zamężne, które w konserwatywnej sferze żydowskiej golą sobie włosy na głowie. Dziś ten strój wychodzi już z mody i ustępuje miejsca perukom i kapeluszom. Dawniej „szterenticheł“ bywały bardzo ozdobne, naszywane perłami i kamieniami drogiemi. Podobne egzemplarze można jeszcze spotkać w miasteczkach prowincyonalnych.
  2. „Sekta biedaków, głupich, bojaźliwych, bezjęzycznych“, nieumiejących upomnieć się o swoje prawa.
  3. Dowcipna kombinacya ułożona z liter hebrajskich, a będąca złośliwą parodyą wywodów archeologicznych, nie da się dosłownie przełożyć na język polski — zachowałem więc tylko główną myśl autora, nadawszy jej formę dla czytelników zrozumiałą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.