Donkiszot żydowski/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Donkiszot żydowski
Podtytuł Szkic z literatury żargonowej żydowskiej
Wydawca nakładem rodziny
Data wyd. 1899
Druk Towarzystwo Komandytowe St. J. Zaleski & Co.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Och! och! Płakać, wzdychać i jęczyć należy, czytając opisy o wielkich, sławnych, uczonych ludziach, którzy poświęcili dla drugich całe swoje życie, którzy dla świata właśnie zrobili ofiarę z dni swoich i lat — i uszczęśliwili ludzkość pożytecznemi rzeczami, do których doszli siłą swego rozumu.
Świat, z natury swej jest głupi, podobny do dziecka, które żyje szczęśliwie i wesoło, trzymając się fartucha matki i nie odchodząc od niej ani na krok. Za całą naukę starczą mu bajki, które niańki, lub babki stare opowiadają mu, powtarzając toż samo sto razy na dzień. W tem świat, jak małe dziecko, widzi najwyższą mądrość i naukę, a innej nie chce znać. Kiedy zaś „belfer“ przychodzi go zabrać do „chederu“[1] ażeby go czegoś nauczyć, drze się, wrzeszczy „gewałt“! jak gdyby zarzynać go chcieli... Świat lubi tak żyć jak przed tysiącem lat, wszystko co nowe wydaje mu się dziwnem, dzikiem; więc też nowością poniewiera, bezcześci, z błotem mięsza.
Taki to zwykle bywa los wielkich ludzi, którzy świat wprowadzają na nowe tory. Dopiero później, później, gdy już olbrzymie dzieło dojrzeje, gdy przynosi obfite owoce, przypomina sobie ludzkość o wielkim wynalazcy i stawia mu wtenczas pomniki!
Oto naprzykład dzisiaj: miliony ludzi żyją swobodnie w Ameryce, w szczęściu, spokoju, w dobrych interesach — a wielki Kolumbus, który Amerykę odkrył, za życia był prześladowany przez ludzi, uważany prawie za waryata.
Podobny los stał się także udziałem naszego wielkiego Beniamina z Tuniejadówki. Patrząc na niego, każdy myślał, że ma do czynienia z waryatem, a słuchając tego co mówił, ludzie ledwie mogli powstrzymać się od śmiechu. Pozwalano sobie niesmacznych żartów względem niego. Gdyby Beniamin miał inne usposobienie, rozgniewałby się na głupotę ludzką i plunął na całą tę podróż, która, jak dotychczas, same mu tylko przyczyniła przykrości.
Robimy w tem miejscu przeskok, opuszczamy mnóstwo figlów i żartów, jakie Beniaminowi czyniono — nie chcielibyśmy albowiem rzucać na nasze społeczeństwo szpetnej plamy, za którą nawet przyszłe pokolenia musiałyby się rumienić.
Nie chcemy nawet wiedzieć o tych niesmacznych wybrykach; zapuszczamy na nie zasłonę i staramy się nawiązać na nowo przerwany wątek opowiadania.
„W Teteriwce, pisze w swoich foliantach Beniamin, jest wielkie zgromadzenie żydów (oby się szczęśliwie mnożyli i rośli). Zkąd się oni wzięli? jakiego są pochodzenia? jaki był ich początek? na to żaden z mieszkańców Teteriwki, choćby „pod chajrem“ spytany, odpowiedzieć nie potrafi. Mają oni tylko w tradycyi od ojców swoich, dziadków i pradziadków przekazane, jako pochodzą z żydów. Rzeczywiście, sądząc z ich zwyczajów, ubioru, języka, handlu i geszeftów, zdają się oni być istotnie żydami. Trzeba przypuszczać jednak, że muszą być rozdrobionemi, oderwanemi szczątkami z wielu rozmaitych pokoleń, gdyż nie masz pomiędzy nimi żadnej spójni, żadnej łączności... Może naprzykład jeden z nich upaść na ulicy, zachorować, nagle umrzeć, a żaden się do niego nie ruszy...
Znają się oni trochę na języku cygańskim, wierzą w zamawiania, wróżby z ręki i poniekąd sami się tem trudnią.
Bądź co bądź, powiada dalej łagodny w swych sądach Beniamin, są to uczciwi ludzie, porządny naród. Przyjmowali mnie zawsze z uśmiechem i znajdowali dziwną przyjemność w rozmawianiu ze mną, byłem też z nich zupełnie kontent i, życzę im z całego serca, aby i Bóg i ludzie byli z nich równie jak ja zadowoleni. Amen“.
Dziwna nowość! powiada dalej Beniamin, że w okolicy można spotkać osoby, które są „a biseł chazirewate“ (podobne do mieszkańców chlewa), poznać je zaraz można na pierwszy rzut oka.
Pewna część uczonych twierdzi, że taka już jest uroda tych ludzi, inni zaś przypisują to wpływom klimatu. Beniamin nie chce wyjawić osobistego swego zdania w tym względzie i pozostawia rozstrzygnięcie sporu uczonym. Ci powinni rzecz stanowczo wyjaśnić i powiedzieć, co mamy myśleć o tem.
Tak czy owak, mówi Beniamin, fakt jest i fakt nie jedyny w swoim rodzaju, jeszcze albowiem stary „Matias Delikarte“, het, het! w bardzo dawnych czasach, podaje w swojej księdze „Ceł-Ejłom“ taki opis: „W Brytanii jest naród mający ogony z tyłu, jak bydło, są tam także kobiety wielkie, wysokie jak olbrzymy — i porośnięte szczeciną, jak wieprze... We Francyi znajduje się naród z rogami; na górach tamtych zaś gnieżdżą się krzywe kobiety, a im która z nich krzywsza, tem piękniejsza“.
Zupełnie to samo spotykamy w dzisiejszych czasach, wiele kobiet przyprawia sobie garb znacznie niżej niż to bywa u ludzi ułomnych z natury, lub też nosi szkaradne ogony, które się wloką po ziemi.
Słusznie też powiada mądrość pisma, „że wszystko co jest, to już było — i że nie masz nic nowego pod słońcem“.
Teteriwka na pierwszy rzut oka robi dobre wrażenie, wydaje się miastem wielkiem i pięknie zabudowanem. Gdy ktoś wjeżdża do tego miasta po raz pierwszy, zdaje mu się, że tam jest ruch, że życie wre i kipi. Przypatrzywszy się jednak bliżej, można się przekonać, że to jest nic innego jak Tuniejadówka, tylko trochę większa.
Mieszkańcy tego miasta jedzą, kładą się spać i znów jedzą — i czynią to w ściśle oznaczonych godzinach. Od śniadania czekają do obiadu, od obiadu do kolacyi i znów do śniadania; w taki sposób upływa im życie. Śniadanie, obiad i kolacya, są to niby karczmy na drodze ich życia, karczmy, do których nieustannie zdążają na popas i wytchnienie po nieustannem próżnowaniu.
Patrząc się na życie tych ludzi, można przypuszczać, że samo już powietrze Teteriwki usposabia do lenistwa i ospałości.
Gdy wśród mieszkańców Teteriwki znajdzie się człowiek z energią z inicyatywą i z chęcią do pracy, do zrobienia czegoś... bardzo prędko zleniwieje, zgnuśnieje, a ze wszystkich dobrych chęci, pozostanie w nim tylko chęć... do jedzenia i spania.
Beniamin widział w Teteriwce stancye prowincyonalnych „zbroszczyków“ i plenipotentów miasteczkowych. Ci wyjeżdżając z domu, okazywali więcej kurażu i energii aniżeli było potrzeba.
— Jechać! jechać koniecznie! — krzyczeli oni do naczelników kahału — my tam wszystko zrobimy jak należy, tylko dajcie nam pieniędzy na drogę.
Dano im pieniędzy — a oni, przyjechawszy do Teteriwki, ciągle jedli i spali; a jedyną ich czynnością było pisywanie od czasu do czasu listów do rodzinnego miasteczka, z żądaniem, aby im jeszcze pieniędzy przysłano.
Gdzież się podziała ta świeżość, ta chęć, ta energia?! Zniknęły. Delegaci i plenipotenci śpią snem sprawiedliwych, a budzą się po to jedynie żeby jeść.
Siedzieliby tak do końca świata, a przynajmniej do końca swego życia — gdyby tylko mocodawcy zechcieli przysyłać pieniądze.
Wszyscy tu śpią jak zaczarowane królewięta w bajce, śpią, śpią i śpią...
Beniaminowi przyszła, bardzo naturalna zresztą, myśl zapoznania się ze sławnymi uczonymi i autorami z Teteriwki. W tych rzeczach przecież Beniamin był znawcą. Uważał się za filozofa, umiał czytać choćby najdrobniejsze literki i miał wyobrażenie o książkach, w których mieści się filozofia żydowska. Tacy mężowie mogli ocenić jego erudycyę, jego znajomość siedmiu mądrości świata, bo i któż mógł lepiej zgłębić rzecz podobną, jak ów właśnie gatunek ludzi? Prócz tego, pragnął Beniamin zasięgnąć światłej rady uczonych, co do zamierzonej podróży. Ludzie tego kalibru powinni się poznać przecież na wartości śmiałego przedsięwzięcia, mądremi radami i wskazówkami dopomódz do jego wykonania. Przytem spodziewał się Beniamin, że otrzyma od nich świadectwa z odbytej dysputy (haskomejs), z którem będzie mógł pokazać się między ludźmi, jako mąż, którego uczoność przeszła już próbę ogniową...
Naturalnie, do takiej rzeczy uczeni zerwą się galopem, galopem, jak konie... gdy jednak Beniamin przyszedł do którego z nich, nie mógł się nigdy porozumieć. To uczony śpi — to je — to znów po jedzeniu odpoczywa.
Pewnego razu jednak, udało się Beniaminowi złapać takiego mistrza. Był to „a wiłder szrajber“ (dziki pisarz) „a berimte berie“! (sławna osoba). Siedział on sobie na kanapce, w osobnym pokoju i ziewał.
— Git morgen (dzień dobry) — rzekł wchodząc Beniamin.
— Git jor (dobrego roku) — odrzekł uczony, — a co chcesz, żydku?
— Et... nic, tak przyszedłem, porozmawiać trochę o tem, o owem...
Osoba zaczęła przeciągać się i ziewać.
Beniamin ożywił się, zaczął mówić jak mógł i jak umiał, lecz wszystko napróżno, albowiem uczony był wciąż zimny jak lód i nic a nic nie zapalał się do dyskusyi.
Przez chwilkę tylko, w źrenicach mędrca błysnął jakiś żywszy blask, przez jedną chwilkę...
— Dajcie mi obiad! — zawołał on wówczas — dajcie obiad, gdyż zjadłszy, położę się trochę spać...
Krótko mówiąc, Teteriwka, jest to jedna wielka sypialnia. Śpi w niej wszystko: i handel, i kredyt, i procesa, i wszelkiego rodzaju geszefta... śpi, śpi, jak zabite.
Sam Beniamin, będąc jakiś czas w Teteriwce, uczuwać zaczął dziwną senność — a chęć odbycia wielkiej podróży znacznie w nim osłabła. Stał on się podobnym do wielkiego okrętu, stojącego nieruchomo podczas ciszy morskiej, i, Bóg wie jak długo, stałby tak bezczynnie, gdyby nie wypadek pewien, który pchnął naszego wędrowca w dalszą drogę, z siłą uraganu...
Nienawiść, jaką Icek Pasztan żywił do Beniamina, wzrastała z każdym dniem. W ostatnich czasach szczególniej, Icek przyczepił się do wielkiego podróżnika jak pijawka, a niedość na tem, że mu sam osobiście dokuczał, namówił jeszcze łobuzów miejskich, którzy, spotkawszy Beniamina, rzucali na niego kamieniami i krzyczeli: — Pipernoter! Lindenworim! Sambatya!!
Pewnego wieczoru, Beniamin ze swym wiernym towarzyszem, prześladowani przez uliczników, uciekli w ustronną uliczkę i znaleźli się nad wązką kładką, rzuconą przez rów. Na samym środku kładki, oko w oko, spotkali się z uczonym rebe Ajzyk Dowid, reb Aron Jejselis Sore Złates z Tuniejadówki!
— Szołem ałejchem, Beniaminie — rzekł Ajzyk Dowid ze złośliwym uśmiechem — takie szczęśliwe spotkanie! tem bardziej, że upragnione...
— „Szołem ałejchem, ałejchem szołem“ reb Ajzyk Dowid — odpowiedział Beniamin nie swoim głosem.
— Śliczni ludzie, śliczni z was ludzie! — mówił uczony z przekąsem, — odjeżdżają sobie z domu bez żadnego powodu, bez przyczyny... ot, tak sobie! Na co? po co? czyż ja wiem? ot, po prostu, tak sobie! Przecież musi w tem być jakaś metoda... jakaś przyczyna naturalna!? Co to jest opuścić swoje żony? dzieci? co to jest? alboż ja wiem? przeciwnie, odłożywszy wszystko na stronę, pytam się, co wy tu robicie? Szczególniej zaś ciebie o to pytam, Senderił, gdyż widzę cię, chociaż starasz się ukryć za kapotą Beniamina. Twoja małżonka, mój kochany, potrafi się z tobą rozmówić, ona cię posieka na kawałeczki, jak śledzia!
— Ha! on jest tutaj! wrzasnęła żydówka z po za pleców rebe Ajzyka Dowida — on jest tu!? Dawajcie mi go prędzej, tego łobuza!
Po głosie, Senderił poznał swoją najmilszą żoneczkę i twarz jego pobladła natychmiast ze strachu, jak ściana. Schwycił się odbudwoma rękami poły kapoty Beniamina, aby nie spaść z kładki, gdyż uczuł, że dostaje zawrotu głowy z przerażenia...
— Chodź-no tu, duszo! chodź bliżej, piękna duszyczko! żebyście obadwaj zmarnieli! żeby wam wyszło na „kapores“! chodźże! chodź, żeby twoje imię zginęło!... Puście-no mnie do tego gałgana! puście mnie! już ja będę wiedziała, co mam z nim zrobić!? ja mu pokażę, jakiego Boga my mamy!
— Bardzo cię proszę, kobieto, bez krzyku, bez złości! — rzekł poważnie uczony rebe Ajzyk Dowid, reb Aron Jejselis Sore Złates — bez krzyku! bez gwałtu... Jeszcze mamy czas, możemy tę rzecz rozstrząsnąć wszechstronnie. Poczekaj-że trochę, kobieto, nie unoś się tak! „Aguną“ (opuszczoną przez męża) już, Bogu dzięki, nie jesteś gdyż Senderił znalazł się i jest w naszej mocy. Teraz pomówmy dalej o tym interesie. Aj, aj, tylko nie krzyczyć, nie robić hałasów! pfe! Bądź co bądź, żydówka zawsze jest tylko żydówką... więc powtarzam jeszcze raz pytanie: po co krzyk? na co ten krzyk? co komu przyjdzie z krzyczenia?
Rebe Ajzyk Dowid chciał kwestyę zbadać do gruntu i omówić ją należycie: przedstawić całą rzecz tak, i odwrotnie, i jeszcze raz naodwrót, dodać do niej, tak to mówiąc, pieprzu i cebuli, jednem słowem, rozstrząsnąć ją w sposób godny wielkiego filozofa i myśliciela z Tuniejadówki.
Tymczasem, z obu stron kładki, gromadzić się zaczęli ludzie chcący przejść na drugi brzeg rowu. Ludzie ci objawiali głośno swe niezadowolenie, z powodu, że bohaterowie nasi obrali sobie sam środek kładki za miejsce do dysputy i zatamowali zupełnie jedyną drogę przechodniom, gdyż kładka była taka wązka, że dwie osoby w żaden sposób minąć się na niej nie mogły.
Z tego powodu, w obec wzmagającego się nie zadowolenia publiczności, dysputa została przerwaną. Rebe Ajzyk Dowid z małżonką Senderiła cofnęli się na jeden brzeg rowu, nasi zaś podróżni, przerażeni i drżący, na drugi. Tymczasem ci, którzy oczekiwali wolnego przejścia, rzucili się na kładkę i rozdzielili obie walczące strony.
— Proszę cię, Senderił — rzekł Beniamin — dla czego my tu stoimy? Na co mamy czekać? Korzystajmy z czasu, Senderił, gdyż co nas tu czeka dobrego?
— Jak żydem jestem, Beniaminie, powiedziałeś najmądrzejsze słowo. To prawda! na co my tu mamy czekać? — zawołał Senderił radośnie, jak więzień w chwili oswobodzenia. — Prędzej! prędzej Beniaminie! zmykajmy!!
Nasi podróżnicy puścili się co tchu, wpadli do bóżniczki po swoje tłomoki — i, w kilka minut później, opuścili piękną Teteriwkę.








  1. „Belfer“ z niemieckiego „behelfer“, pomocnik „małameda“, czyli nauczyciela. „Cheder“ (dosłownie izba, stancya) jest to szkółka, do której każdy żydziak już od piątego roku życia uczęszczać musi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.