Przejdź do zawartości

Dolina Tęczy/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VIII.
Interwencja panny Kornelji.

Panna Kornelja następnego dnia zjawiła się na plebanji i wzięła Mary w krzyżowy ogień pytań. Mary że zwykłą sobie brawurą zupełnie szczerze opowiedziała całą swą historję i dzięki temu serce panny Kornelji zmiękło i usposobiło się nieco przychylniej do dziewczynki.
— Sądzisz, — rzekła poważnie, — że okazujesz wdzięczność tej rodzinie, która cię przygarnęła, niepokojeniem i drażnieniem jej małych przyjaciół, jak to uczyniłaś wczoraj?
— To było wstrętne z mojej strony, — przyznała Mary szczerze. — Nie mam pojęcia, co mnie opętało. Ten djabelny sztokfisz sam mi wlazł w ręce. Ale było mi potem strasznie przykro. Całą noc płakałam. Niech pani zapyta Unę, czy nie mówię prawdy. Oczywiście nie powiedziałam jej dlaczego plączę, bo się wstydziłam, a potem ona też się popłakała, bo miała wrażenie, że ktoś sprawił mi przykrość. Boże, czy mogła być mowa o przykrości. Co mnie to wszystko obchodzi, skoro tylko pani Wiley daje mi spokój. Poza nią wszyscy są dla mnie dobrzy.
Panna Kornelja sama się dziwiła, że z każdą chwilą bardziej lubiła Mary, nie myśląc już o historji ze sztokfiszem. Zaraz tego samego dnia postanowiła zdać relację na Złotym Brzegu.
— Jeżeli ta mała mówi prawdę, to trzeba w to koniecznie wniknąć, — zadecydowała. — Wiem cośniecoś o tej pani Wiley. Mąż mój znał ją dobrze, jak mieszkał za przystanią. Mówił mi niejednokrotnie o niej i o tem, że miała u siebie jakaś biedną małą dziewczynkę. Sąsiedzi opowiadali mu, że zmuszała dziecko do pracy, głodząc je jednocześnie. Wiesz najlepiej, moja Aniu, że nigdy nie miałam zwyczaju wtrącać się w sprawy mieszkańców z poza przystani. Ale jutro poślę zaraz męża, żeby się dowiedział całej prawdy. Dopiero potem pomówię z pastorem. Weź pod uwagę, że mali Meredithowie znaleźli dziewczynę umierającą z głodu w szopie Jamesa Taylora. Przeleżała tam całą noc zziębnięta i głodna. I pomyśleć, że my wysypiamy się w ciepłych łóżkach po zjedzeniu obfitej kolacji.
— Biedne maleństwo, — szepnęła Ania, przypominając sobie owe przykre dni własnego dzieciństwa. — Gdyby nawet była najgorsza, panno Korpeljo, nie wolno jej odsyłać tam zpowrotem. Ja sama byłam sierotą i znajdowałam się kiedyś w podobnej sytuacji.
— Trzeba się porozumieć z zarządem przytułku w Hopetown, — rzekła panna Kornelja. — W każdym razie ta mała nie może zostać na plebanji. Bóg raczy wiedzieć, czego się dzieci mogą nauczyć od niej. Podobno potrafi nawet kląć, ale pomyśl tylko, że jest na plebanji już od dwóch tygodni, a pan Meredith wcale nie zwraca na to uwagi! Czy taki człowiek może sobie pozwolić na to, żeby mieć rodzinę? Powinien był zostać mnichem, moja Aniu.
W dwa dni potem panna Kornelja znowu ukazała się na Złotym Brzegu.
— Niebywała historja! — zawołała. — Panią Wiley zastano bez życia w łóżku tego samego ranka, kiedy Mary uciekła. Od kilku lat chorowała na wadę serca i doktór ostrzegał, że w każdej chwili może jej grozić katastrofa. Parobka wysłała za jakimś interesem i nikogo nie było w domu. Ktoś z sąsiadów zastał ją dopiero nazajutrz. Zauważyli, że dziecka niema, lecz przypuszczali, że pani Wiley wysiała małą do swej kuzynki, mieszkającej w Charlottetown, jak to czyniła niejednokrotnie. Kuzynka na pogrzeb nie przybyła więc nikł do tej pory nie wiedział co się z Mary stało. Sąsiedzi opowiedzieli memu mężowi, o sposobie w jaki pani Wiley wychowywała Mary. Marszalek powiada, że słuchając, krew mu krzepła w żyłach. Wiesz, jak mój mąż lubi dzieci. Podobno ta jędza katowała małą za każde najmniejsze przewinienie. Kilku sąsiadów zamierzało nawet napisać do zarządu przytułku, lecz ludzie rzadko kiedy przejmują się sprawami innych, więc oczywiście dotychczas nikt nie napisał.
— Bardzo mi przykro, że Wiley‘owa umarła, — wtrąciła Zuzanna. — Bo poszłabym tam do niej za przystań i nalałabym jej trochę oleju do głowy. Kto słyszał głodzić i bić bezradne dziecko, pani doktorowo! Ja sama lubię dzieci skarcić od czasu do czasu, ale nic więcej. I co się stanie z tem biednem maleństwem, pani marszałkowo Elliott?
— Myślę, że trzeba ją będzie odesłać zpowrotem do Hopetown, — odparła panna Kornelja. — Tutaj trudno ją będzie gdziekolwiek umieścić. Jutro zobaczę się z panem Meredithem i powiem mu, jak się zapatruję na tę kwestję.
— Ona mu na pewno to powie, pani doktorowo, — rzekła Zuzanna po wyjściu panny Kornelji. — Ta się niczego nie ulęknie, potrafiłaby nawet kościół obrabować, gdyby do tego nabrała zapału. Wogóle nie pojmuję, jak taka Kornelja Bryant ma śmiałość pójść do pastora. Myślałby kto, że idzie w odwiedziny do pierwszego lepszego sąsiada.
Po wyjściu panny Kornelji, Nan Blythe zeskoczyła z hamaka, w którym dotychczas odrabiała lekcje i niepostrzeżenie wysunęła się do Doliny Tęczy. Wszyscy byli już tam oddawna. Jim i Jurek grali w krążki staremi podkowami, podarowanemi im przez miejscowego kowala. Karolek czaił się Zia mrówki, wygrzewające się spokojnie na słońcu. Władzio, leżąc na trawie czytał głośno Mary, Di, Florze i Unie książkę zawierającą zbiór bajek o Żydzie wiecznym tułaczu, Szczęśliwej Wyspie i Złocistym Skarbie. Przykro było Władziowi, gdy skonstatował, że Wilhelm Tell był także tylko mityczną postacią i z tego powodu potem całą noc spać nie mógł. Najbardziej lubił historję o Srokatym Kobziarzu i czytał ją przeważnie do zmroku, dopóki wiatr letni nie zadzwonił w zawieszone przy „Trójce Kochanków“ dzwoneczki i cień nocy nie padł na dolinę.
— Powiedzcie, czy to nie są ciekawe kłamstwa? — szepnęła w zachwycie Mary, gdy Władek zamknął książkę.
— To nie są kłamstwa, — oburzyła się Di z godnością.
— Przecież nie powiesz, że to prawda? — upierała się Mary.
— No, niezupełnie. Takie same kłamstwo, jak twoje o tych duchach. To także nie była prawda, ale wiedziałaś, że w to nie uwierzymy.
— Ta historja z rozstępującą się ziemią też nie jest kłamstwem, — rzekła Mary. — Stary Jacek Crawford za przystanią umie robić takie rzeczy. Wszyscy po niego posyłają, jak chcą równo przekopać ziemię. Poza tem jestem pewna, że sama kiedyś widziałam Żyda Wiecznego Tułacza.
— Mary, co ty mówisz! — przeraziła się Una.
— Mówię szczerą prawdę. W zeszłym roku przyszedł do pani Wiley taki stary człowiek. Pani Wiley pytała go, czy słupy cedrowe utrzymają się długo, a on rzekł: „Czy się utrzymają? Utrzymają się tysiąc lat. Wiem, bo sam dwa razy je wbijałem“. Powiedzcie, jeżeli przeżył dwa tysiące lat, to kim mógł być, jak nie Żydem Wiecznym Tułaczem?
— Wątpię, czy Żyd Wieczny Tułacz miałby coś wspólnego z taką osobą, jak pani Wiley, — rzekła powątpiewająco Flora.
— Ogromnie lubię historję o Srokatym Kobziarzu, — wtrąciła Di. — Mama ją także lubi. Zawsze żal mi strasznie tego biednego kulawego chłopca, który nie mógł iść wraz z innymi i spadł z wierzchołka góry.
— Któregoś dnia, — rzekł sennie Władek, spoglądając w niebo, — zejdzie tu z pagórka do Doliny Tęczy Srokaty Kobziarz i grać będzie wesoło i słodko. Ja pójdę za nim, pójdę za nim na wybrzeże, pójdę za nim nad morze, daleko od was wszystkich. Jim też będzie chciał pójść, bo dla niego to przygoda, ale ja nie będę chciał, tylko będę musiał pójść, bo muzyka wzywać mnie będzie tak długo, aż wreszcie pójdę.
— Wszyscy pójdziemy, — zawołała Di, której udzielił się zapał Władka, choć sama niebardzo w to wierzyła, żeby kiedyś ujrzeć miała mityczną postać Kobziarza na skraju doliny.
— Nie. Wy będziecie tu siedzieć i czekać, — rzekł Władek z błyskiem w swych pięknych, dziwnych oczach. — Będziecie czekać naszego powrotu. A my może nie wrócimy wcale, bo nie będziemy mogli wrócić tak długo, jak Kobziarz będzie grał. Będzie on grał, idąc przez cały świat. A wy będziecie tu siedzieć i czekać.
— Och, przestań, — rzekła Mary z drżeniem. — Nie patrz tak, Władziu Blythe. Przerażasz mnie. Chcesz mi opowiadać bajki? Widzę już mimowoli paskudnego starego Kobziarza idącego tędy, a wy chłopcy idziecie za nim, podczas, gdy my dziewczęta zostajemy tutaj, aby na was czekać. Nigdy nie byłam mazgajem, ale, jak ty zaczynasz opowiadać swoje brednie, zawsze zbiera mi się na płacz.
Władek uśmiechnął się z triumfem. Lubił próbować mocy swego wpływu na wrażliwych wyobraźniach towarzyszy, lubił igrać z ich uczuciami i budzić lęk we wrażliwych ich duszyczkach. Zaspokajało to jego dziwne instynkty. Lecz pod uśmiechem pełnym triumfu i w jego duszy krył się strach przed jakąś tajemniczą okropnością. Srokaty Kobziarz wydał mu się nagle postacią realną i jakby symbolem zasłoniętej mgłą przyszłości, która nagle pochyliła się nad Doliną Tęczy i ukazała mu swą bladą, pełną tajemnic twarz.
Powrót Karolka, który miał już dosyć swych mrówek na dzisiaj, przywołał ich wszystkich do rzeczywistości.
— Mrówki są djabelnie ciekawe, — zawołała Mary, zadowolona, że wreszcie przestaną mówić o Kobziarzu. — Obydwoje z Karolkiem w sobotę po południu obserwowaliśmy mrowisko na cmentarzu. Nie wiedziałam, że w jednem mrowisku może być tak dużo mrówek. Ale kłótliwe są te małe łotry, niektóre nawet walczą z sobą i zdaje się, że zupełnie bez przyczyny. Niektóre znów są leniwe i nie chce im się pracować. Obserwowaliśmy je z wielkiem zaciekawieniem. A jedna mrówka umarła z rozpaczy, bo drugą ktoś zadeptał. Nie pracowała, nie jadła, nie spala, aż wreszcie umarła, dzięki Bogu.
Zapadła cisza oburzenia. Wszyscy wiedzieli, że dla Mary Imię Boga nie było niczem ważnem. Flora i Di zamieniły z sobą spojrzenia, które nawet zdziwiłyby pannę Kornelję. Władek i Karol byli nieco zmieszani, a Unie zadrżały usteczka.
Mary wyczula przykrą sytuację.
— Tak mi się jakoś wymknęło, słowo daję. Nie wiem dlaczego tak się gorszycie tem, co mówię. Powinniście słyszeć, jak Wiley‘owie się z sobą kłócili.
— Pani, błagam cię, nie mów, — rzekła Flora, coraz bardziej przerażona.
— Tak nie wolno, — wyszeptała Una.
— Nie jestem żadną panią, — oburzyła się Mary. — Czyż miałam kiedyś jakieś szanse być panią? Nie miałabym nic przeciwko temu, gdybym nagle panią została, zaręczam wam.
— Wogóle, — rzekła Una, — nie możesz żądać, aby Bóg wysłuchał twych modlitw, skoro napróżno wzywasz Jego Imienia.
— Wcale nie żądam, aby wysłuchiwał, — odparła Mary z niedowierzaniem. — Przed tygodniem modliłam się o to, żeby ukarał panią Wiley, a dotychczas jeszcze jakoś nic nie zrobił. Mam zamiar przestać się modlić.
W tej samej chwili na skraju doliny ukazała się zadyszana Nan.
— Mary, mam dla ciebie nowiny. Pani Elliott była za przystanią i wyobraź sobie, jakie wiadomości przyniosła? Pani Wiley nie żyje! Znaleziono ją martwą w łóżku nazajutrz po twojej ucieczce. Wobec tego nigdy już nie będziesz musiała wracać do niej.
— Nie żyje! — wyszeptała Mary w oniemieniu, poczem nagle zadrżała.
— Przypuszczasz, że moja modlitwa ma z tem coś wspólnego? — zapytała Unę płaczliwym głosem. — Jeżeli tak, to już nigdy w życiu nie będę się modlić. Przecież mogła żyć dalej, a ja mogłam i tak do niej nie wrócić.
— Nie, nie, Mary, — uspokajała ją Una, — to nic z tem niema wspólnego. Przecież pani Wiley umarła o wiele wcześniej, niż ty zaczęłaś się modlić.
— To prawda, — przyznała Mary, otrząsając się nieco z przerażenia. — Ale zlękłam się ogromnie. Przykro pomyśleć, że człowiek prosił Boga o czyjąś śmierć. Modląc się, nigdy nie myślałam o tem, żeby ona umarła. Byłam pewna, że taka czarownica żyć będzie wiecznie. Czy pani Elliott mówiła coś o mnie?
— Wspominała, że trzeba cię będzie odesłać zpowrotem do przytułku.
— I ja tak myślę, — rzekła Mary sucho. — A potem znowu oddadzą mnie komuś takiemu mniej więcej, jak pani Wiley. Zniosę to jednak. Jestem twarda.
— Będę się modlić, żebyś tam już nie wracała, — szepnęła Una, gdy obydwie z Mary szły w stronę plebanji.
— Jak ci się podoba, — mruknęła Mary niechętnie, — ale boję się, że to nic nie pomoże. Mam już dosyć tych modłów do Boga. Widzisz co z tego wynika. Gdyby pani Wiley umarła w kilka dni potem, byłabym pewna, że ja się do tego przyczyniłam.
— O nie, nie myśl o tem, — rzekła Una. — Chciałabym ci to jaśniej wytłumaczyć, ale nie potrafię. Ojciec na pewno wytłumaczy ci to doskonale, jak go kiedyś przy okazji zapytasz.
— Udałaś się! Twój ojciec nie zdobyłby się na to. Przechodzi koło mnie i nigdy mnie nie widzi. Nie jestem specjalnie zarozumiała, ale przecież do licha mógłby zwrócić na mnie uwagę.
— To już taki zwyczaj mego ojca. Przeważnie i nas nie dostrzega. Wiecznie chodzi zamyślony. Dzisiaj wieczorem pomodlę się, żeby Pan Bóg pozwolił ci zostać w Czterech Wiatrach, bo ja cię bardzo lubię, Mary.
— Niech i tak będzie. Tylko nie opowiadaj mi już więcej o ludziach, którzy umarli z tego powodu, — mruknęła Mary. — I ja chciałabym zostać w Czterech Wiatrach. Polubiłam tę wieś, polubiłam przystań i światełko na wieży, polubiłam was i Blythe‘ów. Jesteście jedynymi przyjaciółmi, jakich kiedykolwiek miałam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.