Dolina Tęczy/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
Interwencja Uny.

Panna Kornelja odbyła dłuższą rozmowę z pastorem i to, co mu powiedziała wywarło na nim piorunujące wrażenie. Wykazała mu panna Kornelja całą lekkomyślność, że przygarnął do siebie taką przybłędę, jak Mary Vance i że pozwolił, aby jego własne dzieci uczyły się od niej najrozmaitszych brzydkich manier.
— Nie mówię, że to wyrządziło komuś jakąś krzywdę, — ciągnęła panna Kornelja. — Mary nie jest złą dziewczyną w pełnem znaczeniu tego słowa. Zapytywałam pańskie dzieci i dzieci Blythe‘ów, a z odpowiedzi ich wywnioskowałam, że tej małej nie można mieć nic do zarzucenia, oprócz tego, że jest trochę zmanierowana i operuje niezbyt parlamentarnym językiem. Ale nie wiadomo do czego mogłoby dojść, gdyby została tu dłużej. Pamięta pan czego się nauczyły dzieci Flaggów od tego małego, niesfornego Jima.
Pan Meredith pamiętał doskonale i był coraz bardziej przerażony swą lekkomyślnością pod tym względem.
— Ale co począć, pani Elliott? — zapytał bezradnie. — Przecież nie możemy wyrzucić tego biedactwa. Musi się nią ktoś opiekować.
— Oczywiście. Najlepiej napisać zaraz do zarządu przytułku w Hopetown. Tymczasem mała musi tu zostać do chwili otrzymania od zarządu odpowiedzi. Ale musi pan mieć oczy i uszy otwarte, panie Meredith.
Zuzanna umarłaby z przerażenia, gdyby słyszała rozmowę panny Kornelji z pastorem. Panna Kornelja jednak wyszła z plebanji z prawdziwą satysfakcją, bo czuła, że spełniła swój obowiązek. Tego samego wieczora pan Meredith zawołał Mary do swego gabinetu. Dziewczynkę opanował nieprzezwyciężony lęk, lecz czekała ją niespodzianka. Ten człowiek, który wzbudzał w jej malej duszyczce taki strach paniczny, posiadał najszlachetniejszą duszę i najbardziej współczujące serce. Nim jeszcze zdołała się zorjentować, w prostych słowach opowiedziała mu swą historję, która znalazła w jego duszy zupełne zrozumienie, i spotkała się z tak sympatycznem przyjęciem, jakiego sobie nigdy nie wyobrażała. Mary opuściła gabinet pastora z oczami pełnemi łez i z twarzyczką rozjaśnioną wyrazem nieziemskiego szczęścia. Una nie widziała jej jeszcze nigdy w takim nastroju.
— Wasz ojciec jest ogromnie miły, gdy się budzi z zamyślenia, — rzekła Mary maskując uśmiechem dobywający się z piersi szloch. — Szkoda tylko, że budzi się tak rzadko. Powiedział mi, że nie wini mnie za śmierć pani Wiley, ale że muszę myśleć teraz o niej lepiej, niż myślałam za życia. Sama nie wiem co ta kobieta dobrego ludziom zrobiła, poza tem, że utrzymywała w domu porządek i potrafiła robić doskonale masło. Ale skoro ojciec wasz tak mówi, to widocznie tak być powinno.
Podczas następnych dni Mary była jakaś smutna i nie uśmiechała się prawie wcale. Wyznała szczerze Unie, że im częściej myśli o powrocie do przytułku, tem więcej przytułku tego nienawidzi. Una była bezradna i dopiero Nan Blythe przyszła jej z pomocą, wpadając na genjalny pomysł.
— Pani Elliott mogłaby wziąć Mary do siebie. Ma przecież takie obszerne mieszkanie, a pan Elliott także w domu potrzebuje czyjejś pomocy. Dla Mary byłoby to nadzwyczajne, tylko musiałaby się grzecznie zachowywać.
— O, Nan, sądzisz, że pani Elliott by ją wzięła?
— Nie zaszkodzi, jeśli ją o to zapytasz, — odparła Nan.
Z początku Una nie wyobrażała sobie czy potrafi misję swą spełnić. Była taka nieśmiała, że zwrócenie się z jakąś prośbą do obcej osoby, przejmowało ją panicznym lękiem. Szczególny lęk wzbudzała w niej wiecznie gderająca i szorstka pani Elliott. Lubiła ją bardzo i zawsze z ochotą składała jej wizyty, lecz zwrócenie się do pani Elliott z prośbą, aby przyjęła do siebie Mary Vance, wydawało się Unie rzeczą nie do wykonania.
Gdy zarząd przytułku w Hopetown zwrócił się listownie do pana Meredith, aby bezzwłocznie odesłał Mary, Mary płakała przez całą noc, a Una nagle nabrała odwagi. Nazajutrz wieczorem wysunęła się niepostrzeżenie z plebanji i skierowała się w stronę przystani. Z Doliny Tęczy dochodziły ją wesołe śmiechy i rozmowy, lecz ona była innemi myślami zajęta. Szła w tak głębokiem zamyśleniu, że nie zwracała nawet uwagi na mijających ją przechodniów, a stara pani Stanley‘owa Flagg, patrząc na Unę, doszła do wniosku, że widocznie biedactwo wrodziło się w swego ojca i w przyszłości będzie równie roztargnione, jak i on.
Panna Kornelja mieszkała na połowie drogi między Glen i przystanią Czterech Wiatrów. Zajmowała obszerny dom, pomalowany na zielono i otoczony malowniczym ogródkiem. Marszałek Elliott dokoła swego domu zasadził mnóstwo młodych drzewek, w ogródku zaś kilka krzaków róż i pachnących lilij. Nic więc dziwnego, że niegdyś opuszczony zielony dom Elliottów przybrał dzisiaj całkiem inny wygląd. Dzieci z plebanji i dzieci ze Złotego Brzegu ogromnie lubiły go odwiedzać. Wysadzana klonami aleja prowadziła od przystani do samej werandy, a na werandzie, na stole przykrytym białym obrusem czekały zawsze półmiski pełne rozmaitych smakołyków.
Spokojne fale morza lizały pieszczotliwie biały piasek na wybrzeżu. Trzy wielkie statki opuszczały właśnie port, sprawiając zdaleka wrażenie roztrzepotanych białych mew. Wąskim kanałem płynął niewielki skuner. Cała przestrzeń przystani Czterech Wiatrów tonęła w purpurowym kolorycie zachodzącego słońca, przepojona subtelną muzyką fal morskich, przesiąknięta blaskiem beztroskiej radości i każdy kto to widział musiał być szczęśliwy. Lecz gdy Una skierowała swe kroki do bramy domu panny Kornelji, nogi poczęły drżeć pod nią i odmówiły jej posłuszeństwa.
Panna Kornelja była sama na werandzie, a Una lękała się, że i pana Elliotta tam zastanie. Był taki potężny, choć miał twarz łagodną, że na pewno w jego obecności Una utraciłaby resztki odwagi. Usiadła na małym stołeczku, który panna Kornelja jej przyniosła, usiłując jeść z apetytem smażone migdały. Dławiła się niemi, lecz połykała je z bohaterstwem lękając się, że obrazi pannę Kornelję. Nie mogła mówić. Była blada, a jej wielkie ciemnoblękitne oczy spoglądały na gospodynię tak błagalnie, że panna Kornelja doszła do wniosku, iż Una musi mieć coś na sercu.
— Co ci jest, kochanie? — zapytała. — Masz widocznie jakieś zmartwienie.
Una z trudem połknęła ostatni migdał.
— Pani Elliott, nie wzięłaby pani do siebie Mary Vance? — zapytała zdławionym szeptem.
Panna Kornelja spojrzała na nią zdziwiona.
— Wziąć Mary Vance? Przyjąć ją do siebie?
— Tak, przyjąć ją, — zawołała Una z zapałem, odzyskując nagle odwagę, kiedy już pierwsze lody zostały przełamane. — Och, niech pani to zrobi. Mary nie chce wracać do przytułku, po całych nocach płacze. Boi się, że ją znowu gdzieś odeślą. Ona jest taka zdolna, niema rzeczy, którejby nie potrafiła zrobić. Nie będzie pani miała z nią żadnych przykrości.
— Nigdy nie myślałam o tem, — rzekła bezradnie panna Kornelja.
— A zechcialaby pani o tem pomyśleć? — zapytała Una błagalnie.
— Ależ kochanie, mnie nie potrzebna pomoc. Sama sobie doskonale radzę w gospodarstwie. Nie myślałam nigdy o przyjęciu kogokolwiek, skoro i tak nie mam dużo roboty.
Ciemnoblękitne oczy Uny zagasły. Wargi jej drżały. Siedziała znowu pochylona na swym stołeczku, niby uosobienie rozczarowania. Poczęła cichutko płakać.
— Nie płacz, kochanie, nie płacz, — zawołała panna Kornelja z rozpaczą. — Nie powiedziałam przecież, że jej nie chcę wziąć, lecz myśl ta jest dla mnie tak nowa, że mnie poprostu zaskoczyła. Muszę się zastanowić.
— Mary jest taka zdolna, — powtórzyła znowu Una.
— Hm! Słyszałam o tem. Ale słyszałam również, że ona potrafi kląć, czy to prawda?
— Nigdy nie słyszałam, żeby istotnie klęła, — wyszeptała Una nieśmiało, — ale lękam się, że potrafi.
— Wierzę ci! Czy zawsze mówi prawdę?
— Mam wrażenie, że tak, z wyjątkiem tych wypadków, kiedy się boi bicia.
— Mimo to chcesz, żebym ją wzięła?
— Ktoś ją musi przecież wziąć, — szlochała Una. — Ktoś musi się nią zaopiekować, pani Elliott.
— Masz słuszność, może to właśnie jest moim obowiązkiem, — rzekła panna Kornelja z westchnieniem. — Dobrze, pomówię o tem z moim mężem. Tymczasem nikomu jeszcze o tem nie mów. Dlaczego nie jesz migdałów, dziecino?
Una sięgnęła po migdał i zjadła go już z lepszym apetytem.
— Ogromnie lubię migdały, — wyznała szczerze. — Ciotka Marta nigdy nam tego nie daje. Ale panna Zuzanna ze Złotego Brzegu często przysyła nam migdały do Doliny Tęczy. Wie pani, co robię, jak zatęsknię za smażonemi migdałami, pani Elliott?
— Cóż takiego, kochanie?
— Wyjmuję wtedy starą kucharską książkę mamy i czytam przepis, jak się smaży migdały, również czytam inne przepisy. Tak ładnie brzmią. Zawsze to robię, gdy jestem głodna, szczególnie wtedy, gdy ciotka Marta daje nam na obiad baraninę. Wówczas czytam o pieczonych kurczęciach i o gęsinie. Mama świetnie to wszystko przyrządzała.
— Ta Marta gotowa zagłodzić biedne dzieciaki, jeżeli pan Meredith się nie ożeni, — mówiła panna Kornelja do męża, po wyjściu Uny. — Co zrobić, żeby mu podsunąć ten pomysł? Jak myślisz, mamy wziąć do siebie tę małą Mary?
— Oczywiście, — odparł lakonicznie pan Elliott.
— Mówisz, jak prawdziwy mężczyzna, — zawołała żona z rozpaczą. — „Oczywiście“, jakby to już było wszystko. Trzeba się zastanowić nad wielu innemi rzeczami.
— Weź ją, a potem będziemy się zastanawiać, Korneljo, — odparł mąż z uśmiechem.
Wreszcie panna Kornelja zdecydowała, że przyjmie Mary i przedewszystkiem poszła na Złoty Brzeg, aby się podzielić tą wieścią z przyjaciółmi.
— Cudownie! — zawołała Ania uradowana. — Byłam pewna, że pani tak postąpi, panno Korneljo. Bardzo pragnęłam, aby to biedne dziecko znalazło odpowiedni przytułek. Sama kiedyś byłam bezdomną sierotą, jak i ona.
— Wątpię, czy Mary w przyszłości będzie do ciebie podobna, — odparła ponuro panna Kornelja. — Posiada zupełnie inne usposobienie, ale przecież to także ludzkie stworzenie i trzeba zbawić jej grzeszną duszyczkę. Naszykowałam już skrócony katechizm i małą szczoteczkę do zębów, aby odrazu zabrać się do dzieła.
Mary przyjęła tę wiadomość z rozradowaniem.
— Mam więcej szczęścia, niż przypuszczałam, rzekła.
— Musisz być grzeczna u pani Elliott, — zauważyła Nan.
— I to się zrobi, — zarumieniła się Mary. — Wiem, jak się trzeba zachować tak samo, jak i ty wiesz, Nan Blythe.
— Nie wolno ci używać brzydkich wyrazów, Mary, — dorzuciła Una lękliwie.
— Stara gotowaby jeszcze umrzeć ze zgorszenia, — zaśmiała się Mary, ukazując rząd białych lśniących zębów. — Ale ty się nie martw, Una. Sam miód będzie płynął z moich ust. Będę miękka, jak twaróg.
— Nie wolno ci kłamać, — dorzuciła Flora.
— Nawet gdyby chciano mnie zbić? — zdziwiła się Mary.
— Pani Elliott nigdy cię bić nie będzie, — zawołała Di.
— Czyżby? — zapytała Mary niedowierzająco. — Jak dostanę się do takiego domu, gdzie mnie nikt bić nie będzie, gotowam pomyśleć, że jestem w niebie. Nie bójcie się, nie będę kłamać. Sama nie lubię, jak mnie do tego zmuszają.
Na dzień przed opuszczeniem plebanji przez Mary urządzono ucztę w Dolinie Tęczy i tego wieczoru każde z dzieci pastora darowało swej przyjaciółce jakąś drobnostkę na pamiątkę. Karolek podarował jej swoją Arkę Noego, Jerzy kości do gry. Flora przyniosła małe lusterko ze szczoteczką do włosów, które Mary się tak kiedyś podobało. Una tylko wahała się w wyborze między plecioną sakiewką i wesołym obrazkiem Daniela z lwem, aż wreszcie pozostawiła wybór samej Mary. Mary oczywiście wołałaby sakiewkę, lecz wiedząc, że Unie sakiewka się podoba, rzekła spokojnie:
— Daj mi Daniela. Wolę to, bo sama mam w sobie coś z lwa.
Wieczorem Mary prosiła Unę, aby spała z nią razem.
— To przecież ostatnia noc, — mówiła, — a przytem deszcz tak pada, a ja nie lubię spać sama, gdy jest niepogoda. Podczas takiej nocy nie mogę myśleć o niczem innem, tylko o rzęsistych kroplach deszczu spływającego po białych kamiennych płytach na cmentarzu. Zawodzący wiatr za oknem przypomina mi wszystkich umarłych i zdaje mi się, że oni płaczą, bo nie mogą już wrócić do nas.
— Ja lubię deszczowe noce, — rzekła Una, gdy obydwie znalazły się na strychu, — tak samo lubią je dziewczynki Blythe‘ów.
— Co kto woli, — odparła Mary. — Gdybym była sama, płakałabym przez całą noc. Strasznie mi przykro odchodzić od was.
— Pani Elliott pozwoli ci przychodzić do nas i bawić się z nami w Dolinie Tęczy, — pocieszała ją Una. — Ale będziesz grzeczna, prawda, Mary?
— Och, postaram się, — westchnęła Mary. — Ale to nie takie łatwe dla mnie być dobrą w środku, jak dla was. Wasi rodzice musieli być dobrzy, a wy przejęliście to po nich.
— Przecież twoi rodzice musieli mieć też coś dobrego, — argumentowała Una. — Nie wolno ci myśleć teraz o nich źle.
— Wątpię czy coś dobrego mieli, — szepnęła Mary ponuro. — Przynajmniej o niczem takiem nie słyszałam. Dziadek mój miał pieniądze, ale podobno był straszny łajdak. Lepiej już, jak sama się postaram być dobrą i nie będę zależeć od swojej rodziny.
— Bóg ci pomoże, Mary, jeżeli Go o to poprosisz.
— Wątpię.
— Och, Mary. Modliliśmy się do Niego, aby ci było dobrze i widzisz, znalazła się pani Elliott.
— Nie widzę, żeby On z tem miał coś wspólnego, — odparła Mary. — To wy poddałyście tę myśl pani Elliott.
— Ale Bóg otworzył jej serce. Moje prośby nic by nie pomogły, gdyby nie On.
— Możliwe, że w tem coś jest, — przyznała Mary. — Zresztą ja nie mam nic przeciwko Bogu, Una. Chcę się tylko przekonać. Mam wrażenie, że On jest bardzo podobny do waszego ojca, tak samo zamyślony, tak samo nie zwracający na nikogo uwagi, lecz czasami budzi się i jest wtedy bardzo dobry i wyrozumiały.
— O nie, Mary! — zawołała zgorszona Una. — Bóg nie jest podobny do ojca, On jest tysiąc razy lepszy i szlachetniejszy.
— Gdyby nawet był taki, jak wasz ojciec, toby mi zupełnie wystarczyło, — rzekła Mary z powagą.
— Gdyby nasza mama żyła, potrafiłaby nam to wszystko jasno wytłumaczyć, — rzekła Una z westchnieniem.
— I ja chciałabym, żeby żyła, — rzekła Mary. — Nie wiem co się z wami stanie, jak mnie tu nie będzie. W każdym razie postarajcie się w porządku utrzymywać dom. Ludzie o waszem gospodarstwie opowiadają skandaliczne rzeczy. Zresztą doprowadzicie do tego, że wasz ojciec się ożeni, a wtedy wam nie wolno się będzie do niczego wtrącać.
Una była zaskoczona. Myśl o małżeństwie ojca nigdy jej dotychczas nie trapiła. Smutno jej się zrobiło i leżała w milczeniu, przytłoczona słowami Mary.
— Macochy to straszne stworzenia, — ciągnęła Mary dalej. — Zdębiałabyś, gdybym ci o nich wszystko opowiedziała. Mali Wilsonowie, mieszkający naprzeciw Wiley‘ów też mieli macochę. Była ona dla nich tak samo zła, jak pani Wiley dla mnie. Przykro byłoby, gdybyście wy nagle dostali macochę.
— Jestem pewna, że nie będziemy mieli, — szepnęła Una drżącym głosem. — Ojciec się nie ożeni.
— Zmuszą go do tego, — zadecydowała Mary ponuro. — Wszystkie stare panny biegają za nim, a to najgorszy gatunek macoch, bo na pewno buntowałyby ojca przeciwko wam. Już by się o was zupełnie przestał troszczyć. Zawsze stawałby po stronie żony, a ona wmawiałaby mu, że jesteście strasznie źli.
— Lepiej byś mi o tem nie mówiła, Mary, — rozpłakała się Una. — Czuję się ogromnie nieszczęśliwa.
— Chciałam cię tylko ostrzec, — rzekła Mary z powagę. — Na szczęście wasz ojciec jest tak roztargniony, że może wcale nie pomyśli o powtórnem małżeństwie. Ale zawsze lepiej być na wszystko przygotowanym.
Gdy Mary już zasnęła, Una cięgle jeszcze leżała z otwartemi oczami, a po policzkach jej spływały łzy. Och, jakby to było strasznie, gdyby ojciec ożenił się z jakąś kobietą, która znienawidziłaby Jurka, ją, Florę i Karolka! Ona, Una, nie zniosłaby tego!
Chociaż Mary nie zaszczepiła jadu trucizny w serduszka dzieci z plebanji, jak się tego obawiała panna Kornelja, to jednak mimo najlepszych intencyj, zasmuciła je wszystkie. Sama spała spokojnie, podczas gdy Una czuwała, a deszcz padał wciąż beznadziejnie i wiatr zawodził dokoła starej plebanji. Wielebny John Meredith również zapomniał o udaniu się na spoczynek, tak był zaabsorbowany wczytywaniem się w żywot świętego Augustyna, że świtało już na wschodzie, gdy wreszcie skończył czytanie i wszedł na górę, roztrząsając w myślach problemy z przed dwóch tysięcy lat. Drzwi pokoju dziewczynek były otwarte i pastor ujrzał uśpioną Florę, leżącą z zaróżowioną twarzyczką. Zastanowił się, gdzie mogła być Una. Może poszła na noc do dziewczynek Blythe‘ów. Często miała zwyczaj przenosić się tam do nich. John Meredith westchnął. Uczuł nagle, że mimo wszystko Una nie powinna nic czynić w tajemnicy przed nim. Cecylja na pewno by o dzieci bardziej dbała.
Gdyby Cecylja była przy nim! Jakże była piękna i wesoła! Pokoje plebanji w Majowych Wodach rozbrzmiewały jej dźwięcznym głosikiem! I odeszła tak nagle, zabierając z sobą swój śmiech srebrzysty, a pozostawiając po sobie martwą ciszę, odeszła tak nagle, że on jeszcze dotychczas nie potrafił zanalizować swych uczuć. Jakże ta piękna, pełna życia kobieta mogła umrzeć?
Myśl o powtórnem małżeństwie nigdy nie przyszła do głowy Johnowi Meredithowi. Żonę swą kochał tak szczerze, że nie mógł uwierzyć, aby zdołał kiedyś pokochać inną kobietę. Pocieszał się nadzieją, że niezadługo Flora będzie już dosyć dorosła i zajmie miejsce zmarłej matki. Do tej chwili sam będzie troszczyć się o wszystko. Westchnął znowu i wszedł do swego pokoju, gdzie zastał łóżko nieposłane. Ciotka Marta zapomniała o tem, a Mary nie mogła jej wyręczyć, bo staruszka zabroniła jej wchodzić do pokoju pastora. Lecz pan Meredith i tego nie zauważył, bo myślał znowu o żywocie świętego Augustyna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.