Dalaj-Lama/Część pierwsza/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Wczesnym rankiem wyszedł Korczak na polowanie, wziąwszy z sobą parę podwędzonych ryb, i nie ukazał się dzień cały. Hanka z początku była bardzo zajęta. Obejrzała bucz i przyniosła stamtąd sporą ilość ryb, które trzeba było oprawić i opłukać. Następnie uprała swoją i brata bieliznę, poreparowała odzież...
Wszystkiego tego jednak było zbyt mało, aby zapełnić długi wiosenny dzień. Pod wieczór już nie miała czem zająć rąk i głowy, musiała siedzieć bezczynnie, wsłuchując się w milczenie okalającej ją zewsząd pustyni. Nie była to cisza, o nie!... Prócz monotonnego szumu rzeki i ćwierkania ptaków, dolatywały ją wciąż jakieś głosy nieoczekiwane, niezrozumiałe, jakieś krzyki dalekie, niesamowite trzaski, jakieś szelesty i głuche dudnienia. W miarę, jak zbliżał się wieczór, zdawało się jej, że te nieznane głosy mnożą się, wzrastają, gdy przeciwnie umilkły miłe jej śpiewy ptaków i nawet złagodniał szum potoku. Wychodziła co chwila na zewnątrz i patrzała długo w stronę lasu, gdzie rano zniknął Władek.
— Może się co z nim stało?... Może się z niedźwiedziem spotkał? Boże, mój Boże!... Czy nie wziąć karabinu i nie pójść go poszukać?... Jak go jednak znajdę w lesie?... Kompas zabrał... Zabłądzę... Wróci, zacznie mnie szukać... Ja jego, on mnie!... Nie, trzeba czekać... Boże, Boże!... Jakże znowu boli mię serce!...
Wróciła do szałasu i poprawiła tlejący się ogień, tak że jego czerwony blask rozproszył na chwilę cienie pochyłych poddaszy. Zwiesiła głowę i wpatrywała się w zarzewie, jarzące się w szczelinie między dwiema położonemi na sobie kłodami — „najdy“ — niegasnącego żaru, jak to nazywają włóczędzy. Złote żmije ogni coraz wypełzały stamtąd z sykiem, wiły się po olbrzymich brewionach, liżąc łakomie żywicę i spękaną korę... Blady popiół obrzeżał rubinowy żar i obsypywał się rytmicznie na ziemię lub ulatał porywany przeciągiem.
Było coś okrutnego w tej żarłocznej, nienasyconej pracy żywiołu, obracającego niedawną życia potęgę stuletniego drzewa w pył i proch...
Hanka nie podnosiła powiek, żeby nic nie widzieć, gdyż po zamieraniu serca poznała, że budzi się znowu i ogarnia ją z niezwalczoną siłą to coś strasznego, co nieustannem zajęciem musiała wciąż odpychać na dno wyobraźni...
Nagle, o radości, coś trzasło nazewnątrz! Władek wraca!... Wyskoczyła i rozgorzałe oczy utkwiła w ścieżynie, ginącej w cieniach lasu... Już tylko wierzchołki drzew gorzały rubinowem światłem, a ponad niemi gwiazdy przebłyskiwały na płowiejących niebiosach. Nad rzeczką i szuwarami dymiły się mgły.
Wtem niezrozumiały łoskot i przejmujące krakanie uderzyły w jej ściśnione piersi, jak ostry dziryt.
Mimowoli poderwała do góry trzymany w ręce karabin i szybko zwróciła w tę stronę głowę. Roześmiała się na głos, nerwowo, z widoczną ulgą: dwie rudo-białe górskie kuropatwy poderwały się z chróstów i, siadłszy na wierzchołkach dwóch sąsiednich suszniaków, wabiły się chrapliwie... Chciała strzelić, lecz przypomniała sobie, jak mało mają ładunków i jak je trzeba oszczędzać. Ptaki tymczasem rozpostarły wraz skrzydła i łagodnym łukiem opadły, połączywszy się, w zarośla...
Dziewczyna stała dalej samotna wśród bystro ciemniejącej i cichnącej doliny, natężając boleśnie słuch. Nic, nic! Szum wody i szmer lasu!...
A co jeżeli nie wróci?... Jeżeli zginął w tych wertepach... I ani ona, ani nikt nie ujrzy go już więcej?
Nie, to niemożliwe!... To byłoby zbyt okropne! Zaraz wróci, jak wracał codzień, onegdaj i wczoraj!... Lecz dlaczego dziś tak długo, tak nielitościwie długo!... Pewnie szuka tej soli... tak daleko!... jaka szkoda, że mu powiedziała... Lepiej wyrzec się wszystkiego, niż znosić taki niepokój!... Trzeba jednak postawić kolację, wróci głodny...
Weszła napowrót do szałasu, włożyła do kociołka z wodą parę kawałków mięsa i roślinnych korzonków, poczem powiesiła naczynie na drewnianym haku nad ogniem.
— Jaki ten Władek jednak dowcipny!... — rozmyślała, patrząc na wystrugany przez brata z sęka wierzbowego haczyk. Co jabym w tym boru bez niego robiła?... Zginęłabym dawno i po wielokroć... A jednak... tak blisko byliśmy śmierci: ani rozum, ani inteligencja, ani energja... nic, nic nie może się ostać... wobec niszczącej siły brutalnego gwałtu!... Ach, Boże, Boże!...
Znowu zaczęły napływać wspomnienia, tym razem tak szybko, że nie mogła, nie próbowała nawet przed niemi się bronić... Szczęk żelaza... Głucha wrzawa napływającego, szamocącego się tłumu... strzały... uderzenia... wściekłe okrzyki... jęki rannych, charkot umierających... błagania zabijanych... Widzi bluzgającą krew, padające ciała, wykrzywione spienione usta, zachodzące bielmem oczy, skamieniałe twarze zabitych... Grudy, grudy trupów...
— Matko, matko!... Ojcze!... — szeptała zbielałemi ustami, pochylając w tył głowę i opierając ją o kruche poszycie dachu.
Z pod przymkniętych powiek dostrzegała migające w dymie ogniska ukochane, zmienione bólem i śmiercią twarze... Nagle tuż obok nich po tamtej stronie ogniska zobaczyła twarz inną, której nigdy nie zapomni, twarz tego, który ją ciągnął i szarpał, zanim wyrwał ją z tych uścisków brat... Nie ruszała się, ale podniosła przerażone powieki... Istotnie w krwawym blasku ognia, po za dymem i buchającą z kociołka parą, czerniała wielka kudłata „papacha“ z czerwoną gwiazdą pośrodku, a z pod niej patrzały na nią drapieżnie okrutne, szare, przekrwione oczy... Z pod drgających, rudawych wąsów błyskały białe zęby... Wyciągnął ku niej wolno bladą, widmową rękę...
Przejmujący krzyk wyrwał się ze ściśniętych ust Hanki i jednym skokiem znalazła się w wylocie szałasu.
— Władek!... Władek!... Bracie!... Ratuj!...
— Jestem, idę!... — ozwał się w ciemności drogi głos.
Pobiegła ku niemu.
— Nie chodź, nie chodź tam!... — mówiła do niego gorączkowo... — Tam jest...
— Kto jest?... — spytał, zatrzymując się i opuszczając karabin do nogi
— Ten... ten.. co mię... wtedy... porwał...
— Nie może być!... Przecież go... zabiłem!
— W takim razie... widmo... widmo!... Nie, braciszku, już nigdy, nigdy... nie zostanę sama!... Obiecaj!...
— To będzie trochę trudno!... — mówił już spokojniej, obejmując ją wpół i prowadząc z powrotem do szałasu...
— Ale zobaczymy... W każdym razie jutro pójdziesz ze mną... po tę sól!... Jakie tam polowanie!... Widzisz, zabiłem kozulę!... — dodał, zrzucając przewieszoną przez plecy zdobycz. — Ich tam chmary. Kiedy się trafi na stado, to skaczą jak pchły, niewiadomo, do której strzelać!...
Hanka, wciąż jeszcze przejęta widzeniem, oglądała z żałością śliczne stworzonko.
— Nie, nie!... Ja nie zostanę, nie zostanę... Ale jej nie będę obdzierała tym razem, nie będę...
— Ależ dobrze, siostrzyczko, uspokój się... Zrobię wszystko, tylko nakarmij mię przedtem, bo jestem strasznie głodny... Złaziłem się strasznie, zanim poznałem gdzie są ich żerowiska i tropy... Jutro pójdziemy już na ich żerowiska prosto, jak w dym... Oglądałaś buczę, co? Doskonale! Dużo ryb?... — pytał wesoło, wyciągając nogi przed ogniem.
Hanka już przyszła do siebie i opowiadała mu szczegółowo o pracach i wydarzeniach ubiegłego dnia. Władek tymczasem chciwie spożywał kolaoję i dowodził, że lepiej jeżeli on swoje opowiadanie odłoży do jutra, gdyż teraz zbyt jest śpiący... Nawet kozuli nie oprawiał i zawiesił ją na noc na przecznicy szałasu przy wejściu.
Nazajutrz Hanka na krok nie odstępowała brata, tak, że ten zrobił jej nareszcie uwagę:
— Jeżeli chcesz, żebyśmy poszli na to polowanie, to musisz sama obejrzeć buczę i przynieść ryby... Ja tymczasem oprawię kozulę i potnę mięso... Inaczej nie zdążymy do wieczora..
Hanka dość niechętnie zgodziła się na podział pracy. Wyszli na polowanie dopiero około południa.
Do wąwozu z „gudżirem“ było dość daleko. Uciążliwa droga prowadziła wzdłuż rzeczki, po zwałach głazów i kamiennych ławicach, często przeciętych w miejscach urodzajniejszych gęstemi chaszczami cierniowca, malin, jeżyn, głogów, oplątanych dzikiem winem i chmielem. Wszystko jeszcze kwitło i podróż byłaby dość przyjemna, gdyby nie palące promienie słońca i zupełny brak ścieżynki.
Po parogodzinnym marszu wydostali się wreszcie na łączkę podobną do tej, na której stał ich szałas. W dali ponad czubami drzew wznosiły się jakieś odległe, śniegiem pokryte szczyty. Wiało stamtąd przyjemnym chłodem, a wiele kwiatów na dolinie stało jeszcze w pąkach. Zato drzewa wydawały się jeszcze roślejsze i potężniejsze. Szczególniej wpadało to w oczy, gdy z głównej doliny skręcili w boczny wąwóz, po którego dnie lał się z miłym szelestem nieduży ponik. Olbrzymie cedry, oplatając wężowiskami korzeni omszałe głazy, lub zapuszczając je głęboko w gliniastych upłazach, wznosiły się z obu stron zwartą ścianą. W cieniu ich było chłodno i aromatycznie.
— Zaraz będzie „gudżir“ — powiedział Władek. — Zobaczysz, ile tam śladów!... A może nawet przyłapiemy stadko... Teraz gorąco, to one chowają się w cieniu!... Będziemy się cichutko skradać!... Uważaj, Hanko, nie stąpaj na gałązki, żeby nie trzeszczały...
Szli cichutko, nie mówiąc nic do siebie. Hanka wstrzymywała nawet oddech, ciekawa niezmiernie cudownego miejsca. Władek kazał jej zaczekać, a sam popełzł na brzuchu i kolanach do zakrętu wąwozu, ale rychło wstał i kiwnął niedbale ręką:
— Dziwna rzecz, niema ani jednej; nawet w pobliżu ich nie widać... A tam, widzisz, tam ich pastwisko! — wskazał na zieleniejący w pewnem miejscu po przez gałęzie jaśniejszy szlak.
„Gudżir“ zupełnie zawiódł oczekiwania Hanki. Nazwa brzmiała tak ładnie. Oczekiwała więc jaśniejącej białości jaskini, a zobaczyła zwykłe gliniaste urwisko, na którego wilgotnym skraju tu i owdzie bielały podobne do pleśni plamy.
— Widzisz: sól!... Możemy nabrać ile trzeba!... — wskazywał Władek, rozczarowany chłodem siostry.
— Taka brudna!... — zauważyła. — Sama ziemia!
— To nic, rozpuści się w wodzie, ziemia na dno opadnie, a roztwór się zleje...
— Acha, — wiem, jak po tej niedźwiedziej kąpieli!
— Cóż robić, innej niema!... Ale gdzie one mogły się podziać, jak myślisz?...
— Ty wciąż o tych kozach?... Doprawdy nie wiem. Czego się zaraz tak martwisz, przecież mamy dosyć i ryb, i suszonego mięsa?...
— Nie o to chodzi... Chodzi o to, że ja muszę wiedzieć, gdzie one się podziewają... Wiesz co, jeżeliś ty zmęczona, to ty tu posiedź, a ja pójdę w górę na łączki, zobaczę... Może nawet na barana skalnego natrafię... To byłaby dopiero uciecha!...
— Nie, kochany, ja za nic nie zostanę, mówiłam ci...
— Więc chodź! Nawet lepiej, bo jak tutaj bardzo „nadeptać“, to kozule poczują zapach i przestaną chodzić... A tu doskonała „zasiadaka“!... Dlatego i herbatę sobie ugotujemy tam dalej...
— Dobrze, dobrze!... Już rozumiem!... Ruszaj!...
Obeszli wszystkie łączki na sąsiednich upłazach, przedtem już wypatrzone przez Władka, wszystkie kozie ścieżynki, prowadzące do wodopoju. Nadaremno: zwierzynę jak wymiótł — nigdzie jej ani śladu!
— Może przyjdą o zachodzie słońca!... — zauważył markotnie Władek.
Rozpalili ogień na jednej z dalszych łąk nadrzecznych, napili się gorącej herbaty i doczekali chwili, kiedy słońce znikło za czarną ścianą lasu, a rozpylany jego blask wypełnił powietrze.
— Byśmy tylko, wracając po nocy, nie zbłądzili!... — ostrzegała Hanka.
— Zbłądzić nie można: dolina jedna i rzeka płynie... Musimy jednak zajrzeć do „gudżiru“... Gdzie jak gdzie, ale tam napewno są...
Znowu cichutko skradali się już dobrze zamroczonym wąwozem, gdy niedaleko urwiska zatętniało nagle na chyliźnie boru i wspaniały jeleń, z zarzuconemi na plecy rogami, ogromnemi susami skoczył do parowu. Władek w jednej chwili złożył się i strzelił. Jeleń padł.
— A co, mówiłem!... — wołał urywanym głos sem, rzucając się w stronę jelenia i repetując w biegu karabin. Hanka ledwie zdążała za bratem.
Lecz nie dopadli jeszcze zdobyczy, gdy na tej samej wyniosłości, skąd skoczył jeleń, rozległ się nowy tupot i dziwnie przejmujące parskanie.
— Jeszcze jeden!... — szepnął Władek kierując w tę stronę oczy i broń.
— Boże mój!... Tygrys!... — dodał nagle.
Hanka już przedtem spostrzegła zwierza. Przypadł na szczycie wielkiego, szarego głazu, podniósł nad białemi kłami wąsate wargi i, charcząc, wpatrywał się w nich mieniącemi się, jak zielone szmaragdy, oczami. Przednie łapy wyciągnął przed sobą, tylne wężowym ruchem podbierał pod siebie...
— Odejdź, odejdź, Hanka!... Zaraz skoczy... Obali nas oboje... Pamiętaj, strzelaj po mnie... pamiętaj!... — szeptał chłopak zmartwiałemi usty.
Hanka posłusznie odsuwała się, zgarbiona, kryjąc się za bratem. Ten przyklęknął i karabin wolno podnosił. Nim huknął strzał, Hanka dostrzegła, że żółta błyskawica mignęła ponad parowem i na miejscu brata, tuż przed nią stanął potwór... Jedną łapą przyciskał do ziemi głowę Władka drugą z rozczapierzonemi pazurami wyciągał w powietrzu ku niej, jak rozgniewany kot... Ogłuszający ryk i charkot przelewał mu się po rozdygotanej gardzieli, wstrząsał, drgającym w rozwartej paszczy, krwawym ozorem.
Ale Hance od chwili, gdy spostrzegła w prochu głowę brata, wróciła cała zimna krew. Członki jej przestały drżeć, opuściła się, jak ją brat uczył, na kolano i, oparłszy na niem prawą rękę, spokojnie mierzyła między ślepia gorejące teraz, jak krwawo-żółte latarnie, o parę kroków przed nią pod białemi brwiami...
Miała wrażenie, że karabin sam wystrzelił. Zerwała się zdumiona, zapominając zrepetować broń.
Straszny pysk znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Potwór zwalił się w bok z rozwaloną czaszką, zdychał, prężąc się w potężnych drgawkach. Jedna z jego łap szarpała kurczowo pierś leżącego pod nim Władysława...
Wtedy Hania przyskoczyła i uderzeniem kolby dobiła bestję.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.