Dalaj-Lama/Część pierwsza/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Wbili w czterech rogach nakreślonego na ziemi prostokąta cztery kołki dwumetrowej wysokości, zakończone rosochami, na rosochach położyli dwa długie na trzy metry poprzeczne drągi; na przecznicach oparli pochyło szereg żerdzi; żerdzie przykryli kawałami grubej kory, świeżo zdartej z olbrzymich pobliskich modrzewi. W ten sposób utworzyły się dwie pochyłości dachu, z przedziałem pośrodku na półtora metra szerokości. W tym przedziale otwartym zupełnie w górze i z boków miał się palić według przykazań włóczęgów sybirskich „wieczny ogień“ nie tylko dla ogrzewania i osuszania szałasu, lecz również dla obrony przed komarami oraz dokuczliwą leśną „muszką“, której pojawienia należało lada dzień oczekiwać.
Władek, kierując całą budowę według wskazówek zapamiętanych z opowiadań znajomych zabajkalskich kozaków, bardzo był z siebie zadowolony.
— A co, jaki pałac?... Jak przyjdzie do czego, to nawet drzwi będzie można z dwóch stron dorobić... I będziemy wtedy zamknięci, jak w prawdziwym domu...
— Ale dym!... Udusić się możemy!... — wstawiła Hania.
— To nic!... Przyzwyczaimy się; zresztą w lecie dużo palić nie trzeba będzie, byle się tliło!...
Na jednem „poddaszu“ urządziła sobie z gałązek modrzewiowych i mchu posłanie dziewczyna, na drugiem brat. Hania prócz tego upiększyła „pałac“ liśćmi pachnącego cedru, oraz kwiatami tarniny, pierwiosnków, irysów, złotogłowiu. „Żar-kwiat“, choć jej się bardzo podobał swą namiętną barwą, miał za krótką łodygę dla wtykania go za żerdzią, więc tylko codzień świeży przypinała na piersiach sobie i bratu.
Praca płynęła im wesoło wśród żartów i śmiechu, a nawet śpiewów, i zdawało się, że smok okropnych wspomnień zadrzemał nareszcie, a może usnął na zawsze w ich sercach.
Dolina ku radości Hanki okazała się zupełnie bezludną i, sądząc z niezmiernie ufnego zachowania się zwierzyny, nawet nie odwiedzaną. Ptactwa była moc na rzeczce oraz bajorach i jeziorkach, ukrytych tu i tam w nieprzebytych chaszczach.
Codzień Władek zabijał gęś, czaplę, głuszca, cietrzewia, albo parę kaczek. Hanka znalazła w trawach parę gniazd z ślicznemi zielono nakrapianemi jajami. Nie było obawy, żeby umarli z głodu.
Nauczona przez brata, Hanka zaczęła pilnie wyszukiwać bulwy złotogłowiu, dające wyborną mączystą przyprawę do zupy ugotowanej ze zwierzyny.
Władek, który wciąż włóczył się po okolicy, codzień nieledwie robił jakieś odkrycie. Raz przybiegł tak wzburzony, że nie na żarty przestraszył siostrę, odłożyła łataną przez siebie odzież i spytała przerażona:
— Co?... Przyszli Chińczycy?...
— Ależ nie, ryby!...
— Wiem. Widziałam. Nic nadzwyczajnego!... Woda zimna, złapać trudno!
— Moc, tłum, ławica cała... Można czerpać rękami... Choć zaraz... Narobimy zapasów na rok! — wołał Władek.
Podniosła się dość niechętnie, żeby pójść z nim razem, lecz brat surowo kazał jej zabrać karabin.
— Bez broni z szałasu na krok odchodzić się nie waż!... Widziałem niedźwiedzia!... Zabierz plecaki na ryby... Zaraz przyniesiemy.
Pobiegli podnieceni w stronę rzeczułki.
— Tutaj, tutaj!... — wskazywał Władek w stronę opienionych wirami podwodnych głazów, po których przebyli pierwszego dnia rzeczkę.
Z wirów wyrzucały się, jak wtedy, wielkie ryby, błyskając w słońcu i wpadłszy we wrzące powyżej prądy, nieraz do połowy ledwie pokryte wodą.
Pęd prądu i śliskość opoczystego dna jednak uniemożliwiały prawie pościg za niemi. Hanka nie weszła nawet do wody. Władek, uzbrojony w drążek, do którego przywiązał swój ostry nóż mongolski, umieścił się na wystającym z wody kamieniu i próbował chwytać ryby swoim harpunem. Niebardzo mu się to jednak udawało; ciemne, wrzecionowate, śliskie olbrzymy, nawet ranione, wyrywały się i uciekały. Schwytał zaledwie dwa, przyczem znowu wpadł w wodę i przemoczył się do nitki.
— To na nic!... — krzyczała z całych sił Hanka, aby zgłuszyć szum wody. — To na nic... Ale tutaj dużo innych, drobniejszych ryb!.
Wskazała na głębokie „zatonie“, wyżłobione w żwirze i kamieniach przez odbity od skał nurt, który tu zawracał i tworzył ciche, przejrzyste „odstoje“.
Istotnie, nisko u dna widać tam było całe chmary tulących się do siebie srebrnołuskich łososi. Czasami pojawiał się nad niemi, jak chmura, drapieżny „tajmeń“ z rozwartą zębatą paszczą, z nastroszonemi krwawemi płetwami, lecz ryby, kołyszące się w kryształowej wodzie, jakby w jakiem upojeniu, zdawały się nie spostrzegać wroga, a i on też tym razem nie rzucał się na nie, nie szukał zdobyczy, jeno przejścia dla siebie dalej, dokąd pędziła go tęsknota. Ale i w tych odmętach połów ryb na większą skalę bez sieci i przyrządów był nie do pomyślenia.
Po długich próbach udało się Władkowi znowu schwytać zaledwie dwie sztuki.
— Mamy cztery!... Ale to mało, to nic! Musimy ich mieć setki, żeby nasuszyć i nawędzić na dalszą drogę... Rozumiesz!...
— Rozumiem. Więc już się stąd wybierasz?... — przerwała mu z niechęcią.
— Nie zaraz, ale kiedyś trzeba będzie pójść!... No i „chód“ ryby, przelot ptactwa też się niedługo skończy... A wtedy co?...
— To prawda. Ale wiesz, Władek — nie chce mi się o tem myśleć...
— Za to ja muszę myśleć... Więc wiesz oo: zrobimy tu sybirską „zajezdkę“... To nietrudno... Tylko miejsce wybierzemy spokojniejsze, gdzie słabszy prąd.
Wzięli się zaraz ochoczo do roboty.
Sybirską „zajezdka“ był to zwykły polski „jaz“ z otworem do wstawiania buczy. Nie udało im się jednak całej rzeczułki przegrodzić, nie mogli wbić palików płotu dość głęboko w kamieniste dno, wartki prąd wciąż im je wyrywał. Po ciężkich trudach umocowali parę przęseł przyniesionemi z brzegu kamieniami, przetkali je chróstem i powiązali jako tako wikliną. Chuderlawy ploteczek drżał od uderzeń wody, jak w febrze, ale się trzymał.
Pozostało spleść „buczę“. Władek udał się po koszykową wiklinę, której cały gaj rósł opodal na ilastej ławicy. Już naciął sporą naręcz żółtych, giętkich prąci, gdy posępnie zahuczały jeden za drugim dwa strzały w stronę szałasu, a potem rozległo się rozpaczliwe wołanie Hanki. Rzucił wszystko i pobiegł z sercem mocno bijącem, z karabinem gotowym do użycia. Hanka stała przed szałasem również z karabinem i machała ręką na niego:
— Chodź!... Chodź!... Prędzej!...
— Co się stało?...
— Dziki!... — mówiła wzburzona. — Dziki!... Zdaje się, że zabiłam.
— Bajki!... Skąd?... Gdzie... — zauważył z kruszyną zazdrości.
— Ale tak. Przeprawiały się przez rzeczkę i przeszły mimo, tu bliziutko... Całe stadko... Wtedy strzeliłam do ostatniej... I zdaje się, że upadła... Tu... tu... widzisz... leży... rusza się w gęstwinie!...
— Prawda, rusza się!... — zgodził się chłopak.
— Chodźmy zobaczyć!...
Zrobiła ruch, ale brat przytrzymał ją za rękę.
— Ostrożnie, jeżeli to doprawdy dziki, to ranne bywają niebezpieczne... A karabin zrepetowany?
Hanka z zawstydzeniem przekonała się, że zapomniała to uczynić.
— Ale prędzej, prędzej... bo „ona“ ucieknie!...
— Kto „ona“?
— Ta świnia. Olbrzymia świnia...
— Tylko powoli. Nie Świnia przedewszystkiem! nie świnia, bo świnia, to domowa! Widzisz tamten pień zwalony. Wejdziesz na niego i przygotujesz karabin do strzału, a ja zajdę od tej strony... Ostrożnie jednak, żebyś mnie nie postrzeliła...
— Już dobrze, braciszku, będę uważać... Ale się spiesz, bo ucieknie... Widzisz, znowu się rusza...
Rozeszli się, lecz Hanka skoro tylko wdrapała się na kłodę, zaczęła natychmiast przywoływać rozkazującemi znakami brata. Ten jednak nie zważał i ostrożnie, rozgarniając lufą krzaki, zbliżał się do szamocącej się w gęstwinie ciemnej góry. Nagle stanął jak wryty: przez okienko w gałęziach dostrzegł o kilka kroków przed sobą wielki, czarny, szczeciniasty ryj, obluzgany krwią i pianą. Dzikie, czarne ślepia rzuciły mu wprost w oczy błyskawice wściekłości, usłyszał kłapanie kłów i gwałtowne uderzenia racic o ziemię... Serce w nim zamarło, miał ochotę uciec, ale się zawstydził; obejrzał się wokoło, czy niema gdzie pnia, albo głazu, na który możnaby się schronić, gdy dobiegło go ponowne wołanie Hanki:
— Chodź tu, chodź tu!... Stąd doskonale widać... Ranny. Nie ujdzie!... Ale... Prędzej, prędzej!...
Posłuchał siostry, ostrożnie wycofał się z zarośli i wkrótce stanął na pinu obok niej. Kilka kroków stąd, wśród przymiętych i połamanych krzaków wpół leżała, wpół siedziała na przetrąconych zadnich łapach, potężna maciora. Dojrzała ich, spróbowała się zerwać, lecz nie mogła, więc zwróciła ku nim okrwawiony ryj i zakląskała paszczęką.
— Stój spokojnie, Hanka!... — prosił Władek, opierając łożysko karabinu na ramieniu siostry. — Trzeba z tem skończyć.
Zahuczał strzał, dzik ryj ku ziemi opuścił, potem sam opadł i zamarł, przebierając nogami. Władek zaczekał czas jakiś, poczem ostrożnie zbliżył się do upolowanej zdobyczy. Był to ogromny okaz, rudy, szczeciniasty, oblepiony żywicą i leśnym śmieciem.
— Zuch, Hanka!... — pochwalił siostrę Władek.
— Ach, kochany, jak to dobrze!... Mamy zapas jedzenia co najmniej na miesiąc. Nie będziesz potrzebował chodzić na polowanie i zostawiać mię samą!...
— Co to, to nie!... Trzeba przecież gromadzić zapasy... Jedno tylko z tego wynika, że kiedy można za jednym strzałem zwalić taką... śpiżarnię, to niewarto strzelać do ptactwa — szkoda naboi!... Co, nie?
— Pewnie, że szkoda. Tylko, że podobne do tej okazje rzadko się zdarzają.
— Wcale nie. Są tu i kozule, i skalne barany, i jelenie — widziałem na skalach... Trudno je podejść, ale trzeba szukać!... Darmo nic!...
Hanka westchnęła. Zrozumiała, że brat jeszcze dalej będzie się od dziś zapuszczał w tajgę i na dłużej zostawiał ją samotną, a skoro tylko zostawała sama, znowu wracały okropne wspomnienia i piersi szarpał rozdzierający, nieutulony płacz... Kiedyż to się nareszcie skończy?...
Spojrzała na brata, który spokojnie ostrzył nóż, zabierając się do oprawiania upolowanego dzika.
— Oto pierwsza skóra na pościel, albo na obuwie, kiedy się nasze zedrze!... — gadał wesoło. — Mięso też będzie można wędzić i suszyć... Pokraję je na cieniutkie paseczki... Trzeba je jednak przedtem w słonym ukropie zanurzyć... Tak robią Kirgizi Czytałem, uczyłem się o tem w geografji...
— Nie mamy soli! — odrzekła cierpko Hanka. — Tak sobie dysponujesz, jakbyśmy tu za węgłem mieli sklepik!...
Władek zdziwiony spojrzał na siostrę.
— Boże, Boże!... Jaka ty się robisz dziwna!? Wciąż się gniewasz! Jak niema soli, to powiedz!... Pomyślimy o tem... Tu niedaleko jest gliniaste urwisko, na którem wykwita biały nalot. Burjaci nazywają to „gudżir“. Tam właśnie przychodzą kozice... Śladów taka moc, że ziemia udeptana jak klepisko... Pewnie to sól, którą przychodzą lizać!... Jutro zaraz zobaczę i powiem... Naradzimy się, jak ją zebrać... Potrzymaj, Hanko, brzeżek skóry, będzie mi łatwiej zdzierać!...
Hanka przysiadła obok brata na ziemi i pomagała mu oczyszczać i ćwiartować tłustą tuszę. Przejmował ją głęboki wstręt do tej krwawej roboty, bolesne obrazy znowu zawirowały przed nią, ale opanowała się siłą woli; pojmując doskonale konieczność tego, co czynili.
Wołała jednak mieć do czynienia z rybami. To też po oprawieniu dzika i zawieszeniu w dymie nad ogniskiem na poprzecznych żerdziach mięsa; pokrajanego w długie pasemka, przypomniała bratu, że trzeba przynieść wikliny na bucz i sama z nim po nią poszła.
Długo w nocy siedzieli przy ognisku, czekając na gotującą się w kociołku dziczyznę i pletli niezgrabnie duży kosz z ażurawemi ściankami.
— Ktoby, siostrzyczko, pomyślał przed miesiącem, że będziemy takie rzeczy robili, gdzieś na granicy Mongolji? — zauważył Władysław.
— Nie mów, bracie, nie mów!... — przerwała mu Hanka, rzucając przerażone spojrzenia na wylot wejścia.
Zdziwiony chłopak również tam zwrócił oczy, lecz dojrzał jedynie za kłębami snującego się z ogniska dymu szafirową dal ślicznej, przejrzystej nocy wiosennej, pełnej cichego szumu rzeki, zapachu lasów i kwiatów, migotania gwiazd, przyćmionych wilgotnym oddechem ziemi...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.