Dalaj-Lama/Część pierwsza/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Om-mani-phadme-chum«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Dwa długie dni włóczyli się jeszcze po ciemnym, mogilnym lesie. Nie zostało im ani kruszynny sucharów, a konserw mieli ogółem dwie puszki. Ogarnęła ich szczera rozpacz.
Hanka nastawała, żeby zmienić kierunek i pójść zupełnie na zachód, a nawet z powrotem na północny zachód, lecz Władek upierał się.
— Najgorsza rzecz zmieniać kierunek... Wszyscy podróżnicy to mówią!... Możemy w ten sposób krążyć na jednem miejscu Bóg wie jak długo... A tak, bądź co bądź, przecinamy miejscowość!... Musi się zmienić... Idziemy ku górom... Widzisz... — pokazywał siostrze na mapie.
— Nic nie widzę!... A raczej widzę wciąż te same pniska i pniska... Już lepiej było tam nad rzeką...
— Ach, Boże mój!... któż ci dogodzi!?
Odwrócił się od siostry i patrzał posępnie w mglistą dal, pełną szeregów czarnych, wciąż tych samych, bezlitośnie jednostajnych daurskich modrzewi oraz jodeł.
Pewną otuchę budziła w nim jedynie coraz częściej trafiająca się domieszka jakiejś nowej odmiany drzewnej, o pniach równie grubych, strzelistych jak jodłowe, lecz powleczonych korą gładką, srebrzystą, drobno prążkowaną. Nie mógł jednak odgadnąć, co to za drzewo, gdyż jego konary, pokryte świeżem wiosennem listowiem, szumiały tak wysoko ponad ich głowami, że nawet rysie oczy Hanki nie były w stanie rozpoznać kształtu liści. Teraz do tych nieznajomych srebrno-piennych drzew przybywały nowe niezmiernie smagłe i wytworne pnie szarofioletowe od dołu, złoto-łuskie ku górze.
Korczak przyglądał się im z niezmierną uwagą, pilnie badając każdy szczegół, jak kazały czytane niegdyś podróże i jak nauczyła kilkodniowa włóczęga, gdy wtem zerwał się i klasnął rękami.
— Wiewiórka!... Patrz, Hanko, wiewiórka...
Wskazał siostrze na wysokie rozcochy jednego ze złotych drzew.
— Gdzie? — spytała. — Nie widzę...
— Ten tam czarny sęczek w samem rozwidlęniu... To wcale nie sęczek, tylko wiewiórka tak zamarła bez ruchu... Patrz, patrz... biegnie!...
— Istotnie! Upuściła coś... Chodźmy zobaczyć.
Skoczyli pod drzewo i znaleźli wyłuskaną, pogryzioną szyszkę cedrową. Poznali ją odrazu, gdyż nieraz kupowali podobne na targu w miasteczku i piekli, aby dostać świeże orzechy.
— Cedry. A co!? Mówię ci, koniec naszym cierpieniom!... — powtarzał radośnie Władek.
Hanka, choć milczała, czuła się również poruszona i odświeżona tem odkryciem. Szli dalej już weselej i sporzej, ale knieja mimo to długo nie otwierała przed nimi swych słonecznych, pobrzeżnych krużganków.
Jeszcze jedną noc musieli spędzić w udręczęniu i niepewności pod mogilnym stropem „śpiącego boru“. Dopiero nazajutrz koło południa, gdy w worku nieśli już tylko jedną puszkę konserw, w dali przed nimi błysnęło coś, jak promień słońca, zmrok lasu zaczął na widnokręgu blednąc, a grunt szybko ku dołowi pochylać. W zastałe, stęchłe powietrze „urmanu“ uderzył świeży, rzeźwiący powiew.
— Rzeka. Już ją czuję... Słyszysz — nawet szum!... — zawołał Władek.
— Nic nie słyszę; to szumi las. A rzeka może ta sama... z Chińczykami!...
— Nieznośna jesteś!... Zawsze wszędzie złe tylko widzisz... Dawniej nie byłaś taka...
— Bo dawniej... wszystko było inne... — cicho odpowiedziała dziewczyna.
— Dawniej tyś mię pocieszała.
— Bo dawniej wiedziałam czego chcę...
— A co!... Mówiłem: rzeka!... Patrz, patrz, tam w dole błyska!... Hurra!...
— Cicho!... Może tam istotnie Chińczycy...
— O nie!... To inna rzeka... Ona płynie z południa na północ... Widzisz jej dolinę...
Wskazał na jasną smugę powietrza, tworzącą jakby wyręb w czarnej dotychczas ścianie boru. Spuszczali się lekko po pochyłości, która coraz stromiej zbiegała na dół. Za chwilę stanęli na krawędzi wklęślizny wysłanej malachitową powłoką wczesnej, wiosennej zieleni i porysowaną czarnemi żyłami gałęzi, przeświecających z po za delikatnego listowia.
Środkiem srebrzyła się wstęga rzeki, a tu i owdzie złociły w słońcu szmaragdowe łączki. Kosmate fałdy lasów spływały po wyniosłościach nadół, zbliska zielone, a sine w dali, jak wspaniały granatowy płaszcz.
Gdy tak stali zapatrzeni na brzegu urwiska, wielki ptak załopotał w zaroślach czarnemi skrzydłami, wzleciał i siadł nieopodal na gałęzi modrzewia.
— Głuszec!... — szepnął przez zęby Władek do siostry. — Nie ruszaj się!...
Zrzucił worek i ostrożnie, z karabinem gotowym do strzału, jął się skradać, kryjąc za pniami ku zwierzynie.
Ptak nie zdradzał zbytniej obawy, wyciągnął szyję i patrzał na dół na chłopca, jakby zaciekawiony mało znanem widowiskiem. Aż huknął strzał i głuszec, rozpostarłszy szeroko skrzydła, bokiem spadł na dół, obijając się o sterczące poniżej gałęzie.
— Hurra!... Jest kolacja!... — krzyczał Władek, pędząc w stronę zdobyczy. Hanka bez tchu prawie pospieszała za nim, dźwigając porzucony worek brata.
Po piwnicznych mrokach i martwocie wysokopiennego boru, ta rozległa słoneczna dolina, porosła mieszaniną liściastych i iglastych drzew, podszyta nieskończoną rozmaitością krzewów, wiklin, paproci, traw i ziół, wydała im się rajską krainą. Wszędzie szczebiotały i śpiewały ptaki, zające-bielaki i białe, górskie kuropatwy, już mocno porudziałe, zrywały się im co chwila z pod nóg. Władek, oszołomiony mnogością zwierzyny, chciał wciąż strzelać. Już dwa razy spudłował w gorączce, więc gdy po ostatnim strzale wzleciało z nad rzeczki z gęganiem wielkie stado szarych dzikich gęsi i chłopak znów się złożył, siostra schwyciła go za rękę.
— Za daleko!... Oszczędzaj ładunków!...
— To prawda!... Ale w głowie mi się mąci z radości!... Jak tu ślicznie!...
— Tak, tu ładnie... o ile niema nikogo!... Przedewszystkiem poszukamy dogodnego miejsca na obozowisko...
— Dobrze. Chodźmy nad potok!
Splątane jeżyny, dzikie wino, dziki chmiel, których gęste sieci spowijały krzewy, bardzo utrudniały im drogę. Musiał je idący przodem Władek co chwila przecinać swym dużym, podobnym do tasaka, myśliwskim nożem. Wreszcie wydostali się na brzeg rzeczki, wesoło szumiącej w kamienistem łożysku. Na drugim jej brzegu widniała jasna łączka, z której właśnie przed chwilą zerwały się gęsi. Chwilę wodzili zachwyconemi oczyma po delikatnym puchu wiosennej zieleni, pokrywającym drzewa i krzewy, po szmaragdzie murawy, tu i tam poplamionej ognistemi cętkami „żar-kwiatu“, ametystami pachnącego irysu, rubinami sybirskiego złotogłowiu, aż spojrzenia ich padły niespodzianie na niedużą drzewinę, całą śnieżnym obsypaną kwiatem, jak panna młoda w weselnym stroju. Wynurzała się z przejrzystego obłoku szmaragdowych listków i gałązek z tak niesłychanym wdziękiem, słońce oblewało ją tak cudnie łagodnym, złotym blaskiem, iż niepodobna było pomyśleć, aby sama tutaj wyrosła.
Hania chwyciła brata porywczo za rękę:
— Jabłonka!... Tu ktoś jest!... To ogród!...
— Ha!... Wtedy poprosimy o gościnność!... Ale to może być i dzika jabłoń... Przecież pamiętasz, że z tego brzegu przynoszono nieraz mamusi małe chińskie jabłuszka, o których ojciec mówił, że są podobne do polskich rajskich!...
— Chciałabym, żeby tak było!... Nie chcę ludzi... nie chcę ludzi!... — powtórzyła niechętnie.
— Zaraz się o tem przekonamy. Przejdziemy, na tamten brzeg! — odpowiedział, siadając i zzuwając obuwie.
Hanka poszła za jego przykładem.
Gdy brnęli przez wartką, kryształową wodę, dostrzegli chmary ciemnych ryb z koralowemi płetwami, nurkujących przeciw prądowi w głębokich, zielonawych „zatoniach“. Kilka większych wyrzuciło się wysoko w powietrze i padło na płytkie wodospady, wałem przelewające się przez progi z omszałych głazów. Władek chciał biec i chwytać je, lecz poślizgnął się, upadł i o mało go prąd nie porwał i nie potoczył w wiry.
Hanka ze śmiechem wyciągnęła go z wody za rękę.
— Za chciwy jesteś, Władku, za chciwy!... Albo nikogo tu niema i wtedy nie potrzebujemy się spieszyć, nałowimy i zwierza i ryb... Albo tu ktoś jest, a wtedy — po co nam to?... gadała, pomagając bratu odpinać zmoczony worek i wyżymać nasiąkniętą wodą odzież.
Jabłoń była dzika i w pobliżu nie znaleźli śladu człowieka.
— Tu wypoczniemy, wyśpimy się, najemy i zrobimy zapasy żywności na dalszą drogę!... — dowodził Władysław, rozpalając na łączce ognisko. — Zaraz zabieram się do budowy szałasu... na dwie strony, jak to robią kopacze złota... Wiem, opowiadali mi nieraz... Będziesz i ty miała swój pokój, i ja... Zobaczysz, cały pałac!...
Hanka skubała głuszca w milczeniiu, ale po raz pierwszy od wielu dni oczy jej również błyszczały i śmiały się wesoło.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.