Dalaj-Lama/Część druga/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



Na nizinie było o wiele cieplej i wcale nie było śniegu. Hania, przyzwyczajona do niskiej temperatury, rozpięła na piersiach swój kożuch. Szła szybko, popędzana grozą i wzburzeniem. Kierunek drogi znała dobrze i nie obawiała się zabłądzenia nawet w ciemnościach. Postanowiła trzymać się utartego szlaku, którego udeptanie na glinie i piasku czuła doskonale pod podeszwą miękkiego krajowego obuwia. Na szczerekach zaś i głazach powierzała się swemu instynktowi doświadczonego włóczęgi i ten ją rzadko zawodził. Jeszcze głęboką nocą, już po zajściu księżyca, znalazła się w pobliżu klasztoru. Stał podobny do skalistego złomu na zboczu pagórka, otoczony wysokim murem, ciemny, a jednak pełny jakichś dziwnych szmerów. Większa ilość koni na pastwisku, widocznie obcych, bo gryzły się i kwiczały, obudziła czujność dziewczyny. Aby ominąć zabudowania, zatoczyła wielkie półkole przez mokradła i wydmy piaszczyste, porosłe kolczastą karaganą oraz twardą trawą stepową. Zmęczyła się bardzo, dokuczało jej pragnienie, więc ucieszyła się niezmiernie, kiedy o świcie dostrzegła małe źródełko, tryskające z pod upłazu, pokrytego zieloną jeszcze trawą. Rosły tu trochę bujniej krzewy i nawet drzewa. Znalazła krzak głogu, którego słodkie, dojrzałe jagody, opierzchłe od przymrozków, spożyła co do jednego z wielkim apetytem. Wypoczywając zastanawiała się nad kierunkiem dalszej podróży. Obawa pościgu kazała jej skręcić z utartej drogi.
— Tu, niedaleko, — przypominała sobie — jakieś pięćdziesiąt kilometrów, powinien przechodzić z północy na południe wielki trakt karawanowy do Tybetu... Jeżeli więc jakąkolwiek drogą pójdę na wschód, to wcześniej, czy później będę musiała go przeciąć... — rozumowała, patrząc na zapalającą się nad żółtym bezleśnym stepem jutrzenkę.
— Najgorzej będzie z wodą, ale teraz na jesieni prószy od czasu do czasu śnieg, może więc jakoś przebrnę te pięćdziesiąt kilometrów, a tam, na gościńcu już będą studnie i... będą ludzie, którzy mię podwiozą do Urgi... Ach, gdyby mieć krzesiwo i hubkę lub kawałeczek noża!...
Wyłamała sobie mocny kij w zaroślach i podpierając się, poszła bezdrożem na wschód. Pożałowała jednak, że to uczyniła. Teren był bardzo rozmaity. Tam gdzie grunt był dobry, równy i dość twardy, tam rosła karagana i kolczaste trawy, utrudniające przejście. Od czasu do czasu przecinały jej drogę ławice ruchomych piachów; najczęściej wszakże musiała iść przez rozsypiska ostrego twardego żwiru. Wkrótce nogi tak ją rozbolały, że wolała nałożyć drogi, byle te bolesne przestrzenie omijać... Ominąć ich zupełnie było jednak niepodobieństwem i pod koniec zdało się jej, że stąpa po rozżarzonych węglach. Głód bardzo jej dokuczał; na szczęście w jednem miejscu natrafiła na kolonję myszy stepowych i rozkopała jedną norę, aby za przykładem Mongołów, jak ją nauczył Szag-dur, wydobyć słodkie, jadalne korzonki, zebrane przez zwierzątka na zapasy zimowe. Tu poraz pierwszy spostrzegła poza sobą na stepie poruszające się czarne punkciki. Z początku myślała, że to jest pościg i ukryła się w zagłębieniu, ale rychło przekonała się, że to są wilki. Nie przeraziło jej to bardzo, wiedziała dobrze, że tamtejsze wilki słabe, drobne i tchórzliwe, nigdy nie rzucają się na żywego człowieka, nawet, jeżeli jest sam, lecz ciągną za nim w oddaleniu w nadziei, że padnie, gdyż bardzo są łakome na ludzkie trupy. Było jej jednak trochę nieprzyjemnie i co chwila oglądała się za siebie na zwolna zbliżające się sylwetki zwierząt. Groziła im kijem i szła coraz wolniej na obolałych nogach, wypatrując jakiegoś schroniska na zbliżającą się noc. Dostrzegła nareszcie czarny kamienny złom, wystający opodal z piaszczystej wydmy, i skierowała się ku niemu. — Wilki podążyły za nią. — Z początku postanowiła wdrapać się na kamień, lecz obejrzawszy go dobrze, doszła do przekonania, że drapieżniki nie miałyby najmniejszej trudności dostania się za nią, a ponieważ mogły to uczynić naraz ze wszystkich stron, więc walka z nimi, a nawet poprostu utrzymanie ich na wodzy, byłoby bardzo utrudnione; w dodatku wiatr zimny dokuczałby jej tam niezmiernie; wybrała więc zaciszne miejsce pod kamieniem i przywarłszy doń plecami, postanowiła spędzić noc z kijem w ręku. Zmrok zapadał, szare, obłoczne niebo szybko ciemniało, a szybciej jeszcze mierzchł pod niem rudy step. Opanowało ją straszne znużenie i niepostrzeżenie dla samej siebie zamknęła oczy i usnęła na króciuchną chwilę. Obudziło ją uczucie niezwykłej grozy: istotnie wilki były niedalej jak o dziesięć kroków, leżały i siedziały półkolem w liczbie pięciu z nastroszonemi uszami i mordami, zwróconemi ku niej. — Gdy machnęła kijem i krzyknęła na nie, zerwały się i odskoczyły cokolwiek, nie zdradzając zbytniego przestrachu. Znów położyły się w tych samych pozach i zwróciły ku niej mordy, błyskające zielonemi ślepiami. Widziała je dobrze oczami wyćwiczonemi do patrzenia w ciemnościach. Znów straszny ciężar znużenia zaczął ją tłoczyć i zamykać ciężkie jak ołów powieki; aby więc nie zasnąć, krzyczała od czasu do czasu i machała kijem, gdyż zdawało jej się wciąż, że drapieżniki niepostrzeżenie, sunąc po piasku, zbliżają się ku niej. — Noc czarna, jak niedawna jej pieczara, czyniła tę walkę wprost piekielną.
— Byle nastał dzień, byle nastał dzień!... — powtarzała sobie, choć rozumiała dobrze, że światło dzienne niebardzo poprawi jej położenie, że ośmielone wilki już jej nie opuszczą, że niebezpieczną rzeczą będzie nawet wstać i opuścić ten kamień, chroniący ją od napaści z tyłu... Co czynić?... Co czynić?... A niech będzie co chce!... Chcę zobaczyć słońce! — powtarzała sobie, krzycząc i wymachując kijem coraz częściej, gdyż wilki podsuwały się coraz śmielej... Nagle w pewnej chwili zerwały się, spojrzały w step i znikły, jakby rozpuściły się w zmroku. Hania przemogła się, wstała i wyjrzała za kamień. Zdala szedł przez stepy ognik; unosił się i kołysał tuż nad ziemią, błąkał, zataczał zygzaki, chwilami wahał, ale wciąż zbliżał...
— Pogoń!... — pomyślała Hania. — Niech tam!... Wolę to niż wilki!... Zresztą co mam robić?... Ale czem oni świecą?... To nie pochodnia!... To jednak dziwne i straszne, ta zbliżająca się skra!...
Sen ją opuścił, patrzała, jak urzeczona. A skra rosła, zamieniła się w smugę, która jak miotełka promieni obmiatała w około ziemię, ujawniając kołyszące się krzewy i trawy, zastrugi wietrzne na zaspach piachów i chropawe płaskocie żwirów. — Już słyszała wyraźnie Hania, stuk kopyt końskich, podzwanianie wędzideł, głosy ludzkie, a twarzy jeszcze nie widziała. Nagle zrozumiała:
— Elektryczna latarka... Wołkow!...
Wtedy wysunęła się ze swego ukrycia i pobiegła precz od światła w step. — Ale nagle usłyszała za sobą wołanie:
— Haniu, Haniu!... To ja, Szag-dur!... Gdzie jesteś!...
Ogarnięta szalonem wzruszeniem, upadla na piasek, nie mając sił odpowiedzieć...
W tym stanie odnalazł ją Badmajew i przerzuciwszy przez lęk siodła odwiózł do pobliskiego obozowiska, gdzie przy ognisku, roznieconem z karagany i stepowego burzanu żołnierze warzyli herbatę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.