Dalaj-Lama/Część druga/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł »Droga białego Boga«
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



— Już powinien być... powinien dawno być!... Dwa tygodnie! — powtarzał z udręką Korczak, chodząc wzdłuż wysokiej, bielonej ściany, oddzielającej więzienie od świata.
— Powinien, ale nie zapominaj, że tam pustynia!... Dzień — dwa zwłoki w takiej podróży nic nie znaczy. — Może się więc zjawić lada chwila... Zresztą może już jest w mieście i nas szuka... Nie wie, gdzie jesteśmy... Już napewno Biełkin postarał się o to, żeby wszelkie ślady po nas zatrzeć... Uważasz, że go już dłuższy czas nie widać.... I Wołkow również wcale się nie pokazuje i nie wzywa nas?! Tam się coś dzieje, coś się dzieje, o czem my nie mamy pojęcia!... — dowodził Domicki.
Chodzili, rozmawiając cicho po polsku niedaleko drzwi okutych i zamkniętych na głucho. Maciej leżał wyciągnięty pod ścianą i czekał na słońce, które w pogodne dnie, jak ten właśnie, rzucało na krótko do studni więziennego podwórka garść swoich wesołych promieni. Z głębi dziedzińca, z zakratowanej nory, gdzie wszyscy uwięzieni spędzali zimne noce, leciał brzęk łańcuchów i zwykły wrzask kłótni, zachodzących przy podziale ochłapów, tylko co dostarczonej strawy. Z bulgotu chińsko-mongolskiej mowy wypły-wały co chwila, niby bąble, dziwaczne wyrazy: „mało — mało“, „tolkuj nietu“, „maja — twoja“, „chody“, „karasza“ a od czasu do czasu ponad wszystko strzelały, powodując chwilową ciszę, wspaniałe, soczyste, wielopiętrowe rosyjskie złorzeczenia, zaaklimatyzowane oddawna na całym Dalekim Wschodzie. — Maciej pilnie się im przysłuchiwał, ale udziału w sporach nie brał ze względu na Korczaka i Domickiego.
— Kradną!... — mruczał tylko, gdy „komunista“, który wziął na siebie rolę ich zastępcy, przynosił im na drewnianym talerzu maluchną porcyjkę robaczywego ryżu i jakieś śmierdzące żyły, mające wyobrażać mięso. Właśnie zabrali się do ich spożycia, gdy klucz niespodzianie zachrobotał we drzwiach. Maciej zerwał się na nogi, Domicki i Korczak utkwili rozbłysłe oczy w wejściu. Ale na progu zamiast Szag-dura, stanął Filipow, a z poza niego wyglądało to samo, co zawsze bogobojne oblicze Biełkina z naoliwionemi włosami i starannie rozczesaną brodą:
— Domicki, gdzie są magnesy?
— Jakie magnesy?
— Te od świeżo zmontowanych maszyn...
— Muszą być na miejscu...
— Niema ich tam; przeszukano również cały skład... Nie znaleziono ani jednego w zapasach...
— To je pewnie... ukradli! — z flegmą odpowiedział Domicki.
Mierzyli się czas jakiś z Filipowem oczami.
— Wy za nie odpowiadacie!...
— Skądże ja?... Czy odebraliście ode mnie warsztaty, jak się należy?... Czy sprawdzaliście spisy?... Wtrąciliście mię do więzienia i zagarnęli wszystko, nawet moją własność prywatną, nie pytając się o nic!
— W spisach są magnesy!
— W spisach są a w składach niema!... Cóż ja na to poradzę?...
— Ja was zmuszę do gadania. — Ja was... — krzyczał Filipow, zaciskając pięści i postępując krok ku Domickiemu. Stojący pod ścianą Maciej pochylił się naprzód. Gromada nędznych szkieletów, kołtuniastych, zakutych w kajdany, zwabiona krzykiem wypełzła z rozmaitych kątów.
— Wasza szlachetność, panie Biełkin! Cóż moja sprawa? — krzyczał kupiec, przeciskając się naprzód.
— Wasza szlachetność, znowu nam porcje zmniejszyli!... — ryczał „komunista“.
— „Uuu“! — wył tłum.
Biełkin przezornie nie wchodził za próg więzienia. Dziwnym przypadkiem nie miał ze sobą ani jednego żołnierza.
— Wszystko będzie!... — uspokajał wzburzonych. — Wszystko będzie!... Panie Filipow, pana sprawę my omówimy w kancelarji... Ona się niedługo rozstrzygnie!...
— Ja dziś, ja zaraz potrzebuję magnesów! — Jawna zdrada!... — upierał się Filipow.
Ale Chińczycy, których było najwięcej, napierali na nich, błyskając obłąkanemi od nadużycia opium ślepiami.
— Mało — mało dawaj!... „Karasza twoja mat’!...“ — huczało.
Klucznik już drzwi przywierał, Filipow cofnął się.
Biełkin zdążył jednak kiwnąć na Korczaka.
— Chodź no pan, panie Korczak!... Nie bój się, mam dla ciebie nowinę!... — szepnął przez szparę niedomkniętych drzwi. — Znalazła się pańska siostra... Szag-dur przysłał gońca... Pamiętaj, że ja ci to pierwszy powiedziałem...
— Co?... Gdzie? — próbował pytać młodzieniec, ale kilka kościstych kikutów już oparło się o drzwi, klucznik szybko je przywarł i przekręcił rygle.
— Co ci powiedział?
— Hanka... znalazła... się!... — z trudem wykrztusił blady od wzruszenia Korczak.
— Żywa?... Gdzie jest?... — wybuchnął Domicki.
Maciej przeżegnał się i zaszeptał modlitwę.
— Nie wiem... Nic więcej mi nie powiedział...
— Powinni nas natychmiast uwolnić, oskarżenie samo przez się upada... — dowodził Domicki. — Stukajmy, żądajmy!
Daremnie jednak stukali i krzyczeli godzinę całą, daremnie podnieceni ich zachowaniem się więźniowie wszczęli niemożliwy wrzask i bombardowanie drzwi kamieniami, łańcuchami, wyrwanemi prętami krat, — nadzorca nie zjawił się. Pod wieczór, gdy znużeni, uspokoili się trochę, nagle, daleko gdzieś na krańcach miasta rozległo się głuche strzelanie, zaszczekał karabin maszynowy i wysoko w podniebiu zafurkotał aeroplan. — Domicki podniósł głowę:
— Filipow lata!... Nicpoń zepsuje mi maszynę... Znalazł gdzieś stare magnesy albo wziął od samochodów...
Nikt nie spał tej nocy w więzieniu, nawet kryminaliści. Lecz strzelanina już się nie powtarzała. Zato nazajutrz nie dostarczono im wcale ani wody, ani pożywienia. — Wtedy wybuchł prawdziwy bunt; więźniowie uzbrojeni w pręty żelazne, kawałki drzewa, łańcuchy kajdan, przekonawszy się, że hałasy i stukania nie osiągają skutków, zaczęli wyłamywać drzwi. Całe obleczone grubą, żelazną blachą długo opierały się im skutecznie, aż „komunista“ poradził wykopać jeden ze słupów podpierających dach „sypialni“ i użyć go jako taranu. — Całe więzienie niedługo zahuczało jak wielki bęben od potężnych uderzeń. Drzwi zaczęły się poddawać, wrzeciądza i zawory puszczać...
Wtem rozległ się za nimi w przerwie między jednem uderzeniem i drugiem, spokojny głos:
— Przestańcie!... Zaraz drzwi otworzą i wysłucham was!...
— Szag-dur!... Wstrzymajcie się!... — krzyknęli naraz Korczak, Domicki i Maciej.
Więźniowie wstrzymali się i cofnęli, nie wypuszczając jednak z rąk belki. Drzwi z trudem i zgrzytem otwarły się. Na progu ukazał się Szag-dur, a za nim Biełkin i kilku uzbrojonych w karabiny Mongołów.
— Jesteście wolni!... Chodźcie!... — zwrócił się do Domickiego, Korczaka i Macieja.
— A my?... — krzyknęli kupiec, „komunista“ i jeszcze kilku.
— Wy polityczni?...
— Tak.
— Panie Biełkin, sprawdzić listy i wypuścić dziś jeszcze wszystkich politycznych. A wy oddajcie belkę i uspokójcie się... Jedzenie wam natychmiast dostarczą, sprawy wasze zostaną rozpatrzone... Wołkowa niema... Ja tu teraz rządzę!... — zwrócił się do reszty.
— Szan-go! Fajeczka... mało — mało... opium!... — uśmiechnął się jeden ze szkieletów. Szag-dur zawahał się, poczem wyjął srebrną monetę i rzucił im. Więźniowie oddali żołnierzom belkę. Domicki, Korczak i Maciej wyszli; drzwi więzienia znowu się z chrzęstem zawarły.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.