Czego Faust narobił w pewnej aptece

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Czego „Faust“ narobił w pewnej aptece
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXV
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZEGO „FAUST“ NAROBIŁ W PEWNEJ APTECE?

Około siódmej wieczór, pan Ludwik Proszkiewicz wyciągniętym kłusem biegł w kierunku placu Teatralnego; grano dziś „Fausta“, a on choćby za skarby świata musiał mieć dwa bilety na galerję. Właściwie to on już miał dwa bilety, tylko mu ich nie oddano, więc nagwałt starał się o inne.

Pan Ludwik, chłopak dwudziestoparoletni, blondynek z uczciwą twarzą, pracował w jednej z aptek w dzielnicy łazienkowskiej i w ciągu dnia nie mógł wymknąć się do kasy teatralnej. Na szczęście podjął się wyręczyć go inny młody człowiek, imieniem Teodor, przezwiskiem Pomidor, z którym pan Ludwik poznał się z okazji jakiegoś preparatu siarczanocynkowego. Pomidor, przyszedłszy z receptą do apteki, był melancholijny i nieśmiało zapytał Ludwika, czy on sądzi, że lekarstwo będzie skuteczne. A ponieważ Ludwik potwierdził nietylko z pewnością, lecz jakby z odcieniem współczucia, więc Pomidor roztkliwił się, zawarł z nim dozgonną przyjaźń i na drugi dzień pożyczył od niego pół rubla.
Proszkiewicz dopiero od dwu miesięcy bawił w Warszawie; przedtem odbywał kilkoletnią praktykę w jednem z miast gubernjalnych, gdzie ukończył szkołę handlową i miał babkę, osobę dość zamożną a bardzo go kochającą. Gdy wyjeżdżał do Warszawy, ażeby do dna zgłębić wiedzę farmaceutyczną, babka, oprócz pościeli, bielizny i garderoby, dała mu jeszcze pięćdziesiąt rubli złotą i srebrną monetą i obiecała nadsyłać zasiłki miesięczne, o ile wnuk zechciałby uczyć się konwersacji francuskiej i niemieckiej. Ludwik był gruntownie uczciwy. Ponieważ nie oddawał się jeszcze konwersacjom, będąc zajęty analizami chemicznemi, więc nie pisał do babki o pieniądze, a nawet z otrzymanych nie wydał ani grosza. I dopiero onegdaj z tej sumy wykopał trzy ruble i wręczył je Pomidorowi na kupno biletów do teatru.
Pomidor nie miał właściwie żadnego zajęcia, a starał się o debiuty w teatrze Rozmaitości, gdzie umyślił zrobić karjerę. Nieraz występował w widowiskach amatorskich, a choć nieco seplenił i miał jedno oko wykrzywione, sądził, że te właśnie znaki szczególne będą stanowiły jego potęgę przy odtwarzaniu czarnych charakterów. Dużo przytem opowiadał o swoich stosunkach zakulisowych i upewniał Ludwika, że za trzy ruble wydobędzie mu takie bilety na galerję, jakich kto inny nie dostałby za tysiąc.
Proszkiewicz dał mu więc trzy ruble jeszcze onegdaj i miał otrzymać bilet na poczekaniu, za chwilę. Gdy jednak Pomidor nie zgłaszał się nawet po upływie czterdziestu ośmiu godzin, zrozpaczony Ludwik uwolnił się z apteki o wpół do siódmej i sam pobiegł po drugą parę biletów. Koledzy zapewniali go, że pod teatrem, od przekupniów, zawsze dostać można, czego dusza zapragnie; bo choć biletów niema w kasie, napewno znajdą się obok kasy.

Pan Ludwik do tej pory, mimo dwumiesięcznego pobytu w Warszawie, nie był jeszcze w teatrze. Chłopak ambitny i chciwy wiedzy serdecznie zaprzyjaźnił się z panem Doświadczyńskim, dyrektorem apteki, który wiele lat spędził w Berlinie, Paryżu, Londynie, posiadał rozległą wiedzę w rozmaitych dziedzinach (n. p. znał historję i jeografję), a kochał farmację i chemję. Całe życie spędzał w aptece, o ile zaś miał chwilę wolną, pracował nad chemją, albo czytywał autorów ulubionych. Stary farmaceuta wywierał wpływ hipnotyczny na Proszkiewicza, który garnął się do niego, pod jego okiem dokonywał analiz i pochłaniał książki, zalecane przez mistrza.
Tak było przez dwa miesiące, dopóki pewnego dnia kasjerka apteki, panna Klotylda, przy jakiejś wypłacie nie uśmiechnęła się do Proszkiewicza i wypadkowo nie dotknęła małym paluszkiem jego ręki. Od tej chwili chłopak zesmutniał, zamyślił się i nieco osłabnął w namiętności do czystej wiedzy. To też pan Doświadczyński, spoglądając na niego ponad szafirowemi okularami i głaszcząc szpakowatą brodę, rzekł raz:
— Strzeż się, kolego, tych rzeczy: knajpy, długów, kart i kobiet... Kobiet nadewszystko, bo to ułomne stworzenia i niejednego przyprawiły o upadek, nie wyłączając osób duchownych.
— A moja babunia? — spytał Ludwik.
— Babunie już nie są kobietami; myślę o młodych.
— A... a... a... panna Klotylda?...
— Uczciwa, pracowita, wesoła, dobrze wychowana, ale zawsze tylko kobieta. Dziwisz się kolega?... Więc sam powiedz, czy w pannie Klotyldzie nie zdradza pewnej, że tak powiem, niższości duchowej takie, naprzykład, wdawanie się z Ildefonsem?
— Tak, pan Ildefons dziwny człowiek! — wtrącił nie bez uciechy Ludwik.
— To nie żadne dziwy, tylko zwyczajna blaga. Obełguje nas jakiemiś arystokratycznemi stosunkami i ośmiela się, nawet w mojej obecności, mówić, że ma do wyboru dwie posady: albo u Hersego w dziale jedwabiów, albo agenturę kapusty kwaszonej hrabiego Potockiego. A tymczasem z czego on żyje? Po całych dniach grywa w bilard, a już pominę wypadek, że zginęły kiedyś w jego obecności grube pieniądze...
I cóż na to panna Klotylda? Zamiast kazać stróżowi, aby faceta wyrzucił za drzwi, ona — mizdrzy się, rumieni, a oczy jej błyszczą jak kotowi, gdy zobaczy szczura. A kiedym zrobił jej uwagę, jaki może być związek między kwaszeniem kapusty i jedwabiami u Hersego — słyszałeś, co mi odpowiedziała? „Jeżeli sam hrabia Potocki kwasi kapustę, to pan Ildefons chyba może być agentem takiego przedsiębierstwa!“ Ja o Pawle, a ona o Gawle... Typowa odpowiedź kobieca!
Cały numer „Tygodnika Illustrowanego“ możnaby zapełnić światłemi poglądami dyrektora na ułomność kobiet i nieostrożność panny Klotyldy. Proszkiewicz słuchał tych uwag z przejęciem. Lecz gdy pewnego dnia panna Klotylda, ni stąd, ni zowąd, odezwała się:
— Poszłabym na „Fausta“, gdyby mi kto z panów dotrzymywał towarzystwa...
Jeden z pracowników utopił namiętny wzrok w obliczu panny, drugi otworzył usta, trzeci zatarł ręce, czwarty uśmiechnął się lubieżnie. Ale najmłodszy z nich, Ludwik, wyprzedził innych i energicznie oświadczył gotowość posłuchania „Fausta“ w wytwornem towarzystwie panny Klotyldy.
— Jeszcze nigdy — rzekł jakby na usprawiedliwienie — jeszcze nigdy nie byłem w Wielkim Teatrze, a z panią przynajmniej nie zabłądzę...
— Najłatwiej zbłądzić w towarzystwie kobiet! — mruknął Doświadczyński, rzucając surowe spojrzenie nad szafirowemi okularami.
Pomimo to między Ludwikiem a panną Klotyldą stanęła umowa, i tego samego dnia, przepełniony zachwytem i wdzięcznością, Proszkiewicz dał trzy ruble Pomidorowi na bilety.
Gdy nazajutrz i na następny dzień biletów nie było, a jeden kolega śmiał się w laboratorjum z Proszkiewicza, że prędzej ucho swoje zobaczy, aniżeli trzy ruble, Doświadczyński odezwał się tonem jak zwykle uroczystym:
— Żadna powódź, żaden uragan, pożar, ani trzęsienie ziemi nie sprawia tyle szkody, co jedna kobieta...
Ponieważ Ludwik był bardzo dobrym chłopcem, więc, zamiast rozgniewać się na starego pesymistę, poczuł smutek w sercu. Ostatecznie — cóż mu się stanie, choćby Pomidor nie oddał trzech rubli? Sam pójdzie do teatru i kupi bilety od posłańca. Przecież, gdyby nawet nieodwołalnie stracił owe trzy ruble z babcinej darowizny, jeszcze będzie miał czterdzieści siedem. A panna Klotylda chyba warta tego, ażeby na jej słówko poświęcić bodajby piętnaście!
I oto z jakich powodów zawikłanych pan Ludwik w słotny wieczór grudniowy pędził w stronę teatru.

Mgła, deszcz. Ulice podobne do skalistych wąwozów, których środkiem toczy się groźny potok dorożek, karet, platform, wózków ręcznych, nawet rowerów. Chodniki, powerniksowane lepkiem błotem, wyglądają ohydnie z powodu świetlnych plam, rzucanych przez okna sklepów i płomyki latarń. Co chwilę ktoś poślizguje się, co kilka minut ktoś potrąca Ludwika łokciem, parasolem, albo niezmiernym kapeluszem damskim.
Młody człowiek pędzi wciąż: unoszą go skrzydła sympatji do panny Klotyldy i obawy, że może nie dostać biletów. A wtedy co?... Jego głowa jest niby kocioł, przepełniony gotującemi się myślami. Wszystko w niej kipi i wre. Opieszałość czy zdrada Pomidora, ponure teorje Doświadczyńskiego o kobietach, wspomnienia kochającej babki, cień Ildefonsa między kwaszoną kapustą i jedwabiami Hersego... Słowem, chaos... chaos, ponad którym we mgle niepokoju, czy dostanie bilety, unosi się czarująca postać panny Klotyldy.
Jak ona wtedy spojrzała na niego!... Jak sparzyła go dotknięciem paluszka!... A dziś on, najdalej za godzinę, będzie siedział przez całą operę obok takiej kobiety?... Czy chociażby przed tygodniem mógł marzyć o podobnem szczęściu!
Już był na Saskim Placu, już skręcał na Wierzbową, gdy wtem:
— Klo-tyl-da! — zaśpiewała trąbka samochodu i w tej chwili maszyna warjackim pędem przeleciała tuż obok niego, obryzgując błotem. Co najmniej kwartę błota chlapnęło mu na piersi, na ręce, na twarz!... Przetarł oczy, walając się jeszcze mocniej, wyplunął błoto z ust i wpadł do pierwszej bramy, wołając na ratunek stróża. Pyszny dozorca ogromnej kamienicy spojrzał pogardliwie na żałosnego młodzieńca; lecz widok czterdziestówki obudził w nim szlachetniejsze uczucia. Zaprowadził Ludwika do swej komórki, sam nalał wody w miskę i kazał żonie poratować młodego pana, którego spotkało nieszczęście. Jakoż przy pomocy szczotki, ścierki i miotełki powierzchowność Ludwika została doprowadzona mniej więcej do poprzedniego wyglądu, choć na lewej ręce trzeba było odwrócić mankiet, a na szaraczkowym paltocie zarysowały się ciemne plamy.
Nareszcie Proszkiewicz wymknął się z życzliwych objęć stróżowej, lotem strzały popędził przez Wierzbową i zziajany wpadł pod filary teatralne.
— Kogo widzę?... co tu robisz?... kiedyżeś wyjechał z Iksinowa? — wykrzyknął nagle otyły jegomość, idący naprzeciw Ludwika, i pochwycił go za rękę. Był to znajomy z prowincji.
Młody człowiek, przerażony spotkaniem, chciał jak najprędzej pożegnać ukochanego współziomka. Ale jegomość spostrzegł to i zawołał:
— Hola!... czego się tak śpieszysz?... Mam pół godziny czasu, więc możemy wstąpić do cukierni...
— Przepraszam pana — wyjęczał zadyszany Ludwik — ale mam właśnie kupić bilety na „Fausta“...
— Ja wprawdzie idę tylko do Nowości — odparł znajomy — ale nie widzę, dlaczego miałbyś mnie bagatelizować.
— Chodzi o kupno biletu dla pewnej damy... — tłomaczył się Ludwik. — Może pan ze mną pozwoli.
— Oho! — zawołał znajomy, trzymając go za rękę. — Już porobiłeś znajomości z damulkami? Musisz wesoło się bawić!... Podskoczy z radości babka, gdy jej to powiem. Ale poco masz być niegrzeczny dla przyjaciół twej rodziny?
Ludwik wydarł rękę z uścisku przyjaciela rodziny i pędem wbiegł do przysionka Teatru Wielkiego.
— Bileciku życzy pan? — zawołał jakiś poplamiony osobnik. — Ja już nie mam, ale powiem zaraz memu koledze...
W tej chwili krokiem powolniejszym zbliżył się inny nieznajomy, zapytując:
— Loża?... krzesło?...
— Proszę o dwa bilety na „Fausta“... na galerję — rzekł Proszkiewicz, czując, że oblewa się rumieńcem.
— Na galerję? — powtórzył przeciągle nieznajomy. — Na galerję kasa odrazu wyprzedaje.
Ludwikowi w oczach pociemniało. Szczęściem zbliżył się jeszcze inny nieznajomy, który, wypytawszy, o co chodzi, oświadczył, że jakkolwiek nie zajmuje się sprzedażą biletów, szczególniej na galerję, jednak mógłby wystarać się do drugiego rzędu, ale za cenę pierwszego.
Ludwik pomyślał.
— Ha! niech pan da — rzekł.
— A pięć rubelków? — spytał jegomość, odgadując, że zadyszanemu młodzieńcowi musi być pilno do teatru.
— Jakto pięć? — zapytał zdziwiony Ludwik. — Przecież do pierwszego rzędu kosztuje niecałe dziesięć złotych...
— To niech pan idzie do pierwszego rzędu za niecałe dziesięć złotych! — odparł jegomość, odwracając się.
Proszkiewicz zrozumiał, że nic nie wskóra targami; więc wydobył portmonetkę i zapłacił pięć rubli, czemu pilnie przypatrywali się inni panowie.
Gdy opuścił przedsionek, ujął go dwoma palcami za ramię ten, który zaczepił go najpierwej, mężczyzna, pomimo chłodu, ubrany tylko w stary niechlujny surdut.
— A mnie? — rzekł.
— Za co?
— Przecież ja panu zarekomendowałem tych facetów...
— Dajże mi pan spokój!
Ale gdy pan w starym surducie zaczął przemawiać głosem podniesionym, Ludwik, aby uniknąć gorszych nieprzyjemności, dał mu czterdziestówkę.
— Osiem rubli kopiejek czterdzieści kosztują mnie dwa dziesięciozłotowe bilety na „Fausta“!... Ostatni raz jestem w Teatrze Wielkim.
Dochodziła ósma. Za kwadrans miało zacząć się widowisko, wejścia do wszystkich miejsc, z wyjątkiem lóż, zamykano... Trzeba było stanąć pod filarami tak, ażeby spostrzegła go panna Klotylda. Dreszcz przebiegł go na myśl, że parę godzin będzie obok niej siedział. Wszedł jeszcze do cukierni i nabył pudełko cukierków za rubla.
— Dziewięć czterdzieści! — pomyślał i uczuł wzgardę dla siebie za to, że rachuje pieniądze w chwili, gdy chodzi o słodkie towarzystwo panny Klotyldy.
— O jakże jestem podły! — szepnął.
Nie miał jednak czasu na wyrzuty sumienia, ponieważ nagle zrodził się w nim niepokój: czy panna Klotylda już nie była pod teatrem, czy nie znalazłszy go, nie obraziła się i nie odeszła do domu?... A w takim razie już nigdy nie mógłby się jej pokazać na oczy i albo — umrzeć, albo — przenieść się do innej apteki... Umrzeć!... Tu wyobraził sobie, jakby go opłakiwała biedna babka... Przenieść się do innej apteki?... Tu ogarnął go bezdenny smutek na myśl, że zerwałyby się jego stosunki z Doświadczyńskim, i teraz dopiero zrozumiał, jak jest przywiązany do tego mądrego i uczciwego człowieka.
„Zaraz — myślał — jak to ona mówiła?... „Pod teatr przyjdę wcześniej, może o wpół do ósmej, może o ósmej... Niech pan na mnie czeka od strony cukierni Semadeniego... Najporządniejsza cukiernia w Warszawie — mówiła dalej panna Klotylda — ma najlepsze ciastka i cukierki.“ (Cukierki już kupiłem — medytował Ludwik — a po „Fauście“ zaproponuję jej herbatę właśnie u Semadeniego i poproszę, ażeby dali najlepszych ciastek. Nawet będzie mogła wziąć kilka do domu.)
„Za pozwoleniem — rozmyślał — ona jakby zmieniła plan. „Albo lepiej — mówiła — niech pan na mnie czeka od Nowo-Senatorskiej, gdyż w tamtej stronie mam interes. W każdym razie niech pan zaczeka na mnie koniecznie, ale to koniecznie... Bo widzi pan — mówiła z tym swoim czarującym uśmiechem — muszę jeszcze być na rogu Bielańskiej, więc pan mnie przeprowadzi przez plac... Boję się placów! Mam przeczucie, że mnie kiedy rozjadą... Czy bardzo żałowałby mnie pan?... A więc niech pan koniecznie, ale to koniecznie, czeka na mnie pod filarami.“
Pod wpływem tych przypomnień Proszkiewicz pobiegł w stronę ulicy Nowo-Senatorskiej, ale znowu pędem wrócił ku Wierzbowej. Formalnie pomieszały mu się w głowie ulice: Wierzbowa, Nowo-Senatorska i Bielańska, przez chwilę nie wiedział, gdzie jest, i dopiero zapach smażonych kotletów przypomniał mu, że jest obok Milera.
Zaczął chodzić pod filarami, jak błędny, w tę i w tamtą stronę.
— Właściwie, gdzie ona chciała, żebym na nią czekał?... Tego tylko brakuje, ażeby była już tutaj, obraziła się i odeszła.
Wpadał na przechodniów i przechodnie wpadali na niego. Jakiś pan, silnie potrącony, zwymyślał go. Do kwadransa po ósmej brakowało kilku minut.
Wtem zdarzyło się coś, czego do śmierci nie zapomni. Od strony ratusza jechał pędem samochód, ten sam, który go obryzgał błotem. Trąbka znowu zaśpiewała: — Klo-tyl-da! — a jednocześnie rozległ się okropny krzyk kobiety.
Nie, nie jakiejś tam kobiety, ale jej... Klotyldy!...
— Przejechali ją! — szepnął. Serce w nim bić przestało... ciemno w oczach... — Boże miłosierny, cóż za straszne nieszczęście!
Samochód stanął, ludzie zaczęli gromadzić się około miejsca katastrofy, ale nieszczęsny Ludwik nie ruszył się. Był jak sparaliżowany.
Wtem... poczuł uderzenie wachlarzem w ramię i usłyszał za sobą głos... panny Klotyldy!
— Co pan tu robi?... Za pięć minut rozpoczynają „Fausta“, a pan, zamiast dać mi bilety, gapi się?
Proszkiewicza jakgdyby oblano skroplonym wodorem. Tak jest, za nim stała żywa panna Klotylda, z minką rozgniewaną, w towarzystwie jakiejś drugiej, również żywej damy.
— Czekałyśmy... czekałyśmy i czekałyśmy na pana. Aż musiałyśmy wstąpić z panem Ildefonsem do cukierni, a pan najspokojniej gapi się.
On truchlał, on rozpaczał, że ją przejechano, a panna Klotylda nazywa to „gapieniem się“ i była w cukierni z Ildefonsem!... Grobowo milcząc, wydobył z kieszeni portmonetkę, z niej dwa bilety i jeden oddał pannie Klotyldzie, gestem lodowatej obojętności, choć serce zalewało mu się krwawemi łzami.
— Co? — zawołała panienka — drugi rząd?
— Przepraszam, ale już nie było innych — ledwie wybąkał Proszkiewicz.
— Co pan wygaduje? Pan Ildefons przed kwadransem dostał bilet w pierwszym rzędzie i dopłacił tylko piętnaście kopiejek. O, nie spisał się pan!
Mimo gniewu, wzięła pod ramię Ludwika i odsunąwszy się z nim o kilka kroków, szepnęła już słodszym głosem:
— Mój drogi panie, zapoznam pana z moją przyjaciółką. Ona bardzo chce być na „Fauście“, więc ja oddam jej mój bilet, a pan będzie jej towarzyszył...
— A pani?...
— Ja wrócę do domu. Przecież za dwoma biletami nie wejdą trzy osoby na galerję.
Po tej odpowiedzi w sercu Ludwika stoczył się bój — olbrzymów. Jednym, silnym jak sama śmierć, było pragnienie, była żądza pójścia do teatru w towarzystwie panny Klotyldy; drugim — było wyrzeczenie się tej rozkoszy dla przyjemności panny Klotyldy. Walka trwała mgnienie oka, poszarpała serce w młodzieńcu, zabiła nadzieję, kirem smutku omotała mu duszę, lecz — zwyciężyło poświęcenie.
— Pani — rzekł biedny chłopak, ledwie hamując wybuch żalu — pani... ja oddam mój bilet... byle tylko pani...
— Doskonale! — zawołała czarująca Klotylda. — Jeszcze będą grali „Fausta“ w tej samej obsadzie, to pójdzie pan na drugi raz... Ale... ale... a co jesteśmy winne za bilety?
Proszkiewicz poruszył ustami, lecz głosu wydać nie mógł. Wyręczył go nadchodzący w tej chwili pan Ildefons, który, usłyszawszy pytanie o cenę biletu, wtrącił:
— Co?... dostały panie bilety do drugiego rzędu?... A to awantura!... Drugi rząd kosztuje rubel dziesięć.
Panna Klotylda niecierpliwie wydobyła portmonetkę, z niej trzy ruble i rzekła, podając papierek Ludwikowi:
— Jutro zwróci mi pan resztę...
— Może pani raczy przyjąć? — szepnął nieszczęśliwy młodzieniec, wyciągając do niej pudełko.
— Cukierki? — zawołał pan Ildefons. — Niech pani prędko bierze i rwijmy, bo jeszcze gotowi nas wylać z teatru.
Bez podziękowania wydarł cukierki z rąk Ludwika i wraz z obiema damami szybko pobiegł w stronę Teatru Wielkiego.
Ludwik skamieniał. Zdawało mu się, że głowa nagle mu opustoszała i że piorunowym hukiem rozlegają się w niej wyrazy jakiegoś przechodnia:
— Nic jej nie jest... Zgubiła kalosz, a narobiła takiego wrzasku, jakby ją samochód przejechał.
„Aha! — pomyślał Ludwik — mówią o tej pani, która tak krzyknęła... A mnie, głupcowi, przywidziało się, że to pannę Klotyldę przejechali!“
Teraz zaczęła fermentować w nim obrażona duma i gniew.
— Więc to tak? — mówił do siebie. — Ja biegnę jak warjat po bilety... przepłacam... a panienka tymczasem zwabia sobie wielbiciela?... Idą razem do teatru, nawet biorą przyjaciółkę, a ze mną postępują, jakby wyrzucili za drzwi!... Więc to tak płaci się w Warszawie za uprzejmość... za wyrzeczenie się?... Bardzo dobrze zdarzyło się z tą przyjaciółką!... Bo i co ja robiłbym w teatrze z nią i tym Ildefonsem?... Zapewne siedzieliby przy sobie, rozmawialiby tylko ze sobą, a ja jak dureń miałbym obowiązek wytrzeszczać ślepie na scenę... Bardzo dziękuję za rolę ciotki od pilnowania czyjejś cnoty.
Wszystko w nim drżało i płonęło; płonęła przedewszystkiem świeża miłość do panny Klotyldy i zamieniała się — na czarny popiół.
— Piękne zwyczaje w Warszawie!... Dowcipne panienki, jak widzę!
Wtem od wejścia do Wielkiego Teatru rozległy się krzyki: — „Łapaj!... trzymaj złodzieja!“ — Przechodnie zaczęli uciekać z pod filarów. Obok Ludwika przebiegł młody człowiek w czarnym paltocie i rzucił czapkę na plac, a ubrał się w kapelusz. Zanim Proszkiewicz wymiarkował, o co chodzi, jacyś jegomoście, wrzeszcząc: „Jest złodziej!“ — pochwycili go, rozpięli mu palto, błyskawicznemi ruchami zrewidowali kieszenie i dali mu parę razy w kark, zresztą niezbyt silnie, co nawet zdziwiło Ludwika. Lecz jednocześnie nadbiegł pan zadyszany i zarumieniony, który, spojrzawszy na Proszkiewicza, zawołał:
— To nie ten!... Tamten był starszy... brunet i w czarnym paltocie...
I pobiegł dalej.
— Przepraszamy! — zawołał do młodzieńca jeden z tych, którzy przetrząsnęli mu kieszenie. Uwolnił mu ręce i wraz z innymi pobiegł ku Wierzbowej. Ludwikowi zdawało się, że tym, co trzymał go ztyłu, był ów jegomość w obrzydliwym surducie, który wytumanił od niego czterdziestówkę za rzekome pośrednictwo przy nabyciu biletów.
Zatrwożył się. Dotknął kieszeni, gdzie była portmonetka... niema portmonety!... Zegarek... niema zegarka!... Machinalnie sięgnął do szpilki w krawacie, którą mu na odjezdnem ofiarowała babka... niema szpilki!... W pół minuty okradziono go z najcenniejszych przedmiotów.
W górnej kieszeni kamizelki znalazł jeszcze parę złotych. Drżący, nic nie mówiąc do nikogo, rzucił się w najbliższą jednokonkę i kazał jechać do apteki. Zdawało mu się, że gonią za nim wszyscy złodzieje warszawscy przy akompanjamencie śmiechu panny Klotyldy i pana Ildefonsa. Teatr, a nawet plac Teatralny tak mu obrzydł, że przysiągł sobie nigdy już tu nie zachodzić.

Jeszcze nie było dziewiątej, kiedy wrócił do apteki blady, wzburzony i opowiedział kolegom, w jaki sposób okradziono go. Doświadczyński, przypatrzywszy mu się, wziął go do swego pokoiku, dał mu wypić spory kieliszek węgierskiego wina i zapytał:
— A cóż się stało z panną Klotyldą?... Mieliście przecież razem pójść na tego „Fausta“...
Stary farmaceuta dotknął bolesnej struny, to też Ludwik nie wytrzymał. Rozpłakał się i szlochając, opowiedział, w jak ordynarny sposób pozbyto się jego towarzystwa.
Doświadczyński słuchał, kiwał głową, rachował.
— Więc na bilety straciłeś, kochany kolego, przeszło jedenaście rubli, a ze skradzioną gotówką osiemnaście rubli... Zegarek, mówisz, kosztował dwadzieścia pięć rubli, a szpilka, o ile pamiętam, była warta ze trzydzieści. Razem zapłaciłeś frycowego osiemdziesiąt cztery ruble z kopiejkami. Szczęśliwy z ciebie chłopak!... innych pierwsza miłość kosztuje znacznie drożej... A nie mówiłem, że żadna powódź, żaden pożar nie zrobi tyle klęski, co jedna kobieta?... Ale ten pan Ildefons zuch bestyjka!... Muszę ja się kiedy z nim rozprawić po swojemu.
Mędrzec pomyślał chwilkę i mówił, jakby do siebie:
— Natura za pośrednictwem kobiet dopuszcza się na nas wielkiego oszustwa. Kobieta anioł!... kobieta bogini!... kwiat!... gwiazda!... jak wołają niektóre półgłówki. A tymczasem cóżto jest naprawdę kobieta?
Ptak — piękne stworzenie, choćby i kogut. A dlaczego piękny? Bo ma ładne pióra i ładnie ułożone. Gdybyś jednak oskubał koguta, przekonałbyś się, że to nie żaden cud, ale zwyczajna pokraka.
Kobieta, w gruncie rzeczy, jest tym oskubanym kogutem, którego my, głupi mężczyźni, stroimy w najpiękniejsze pióra naszej wyobraźni, a potem upadamy przed nim na twarz i wołamy: jakiś ty cudny!... To nie cud, to oskubany ptak, który w dojrzałym rozumie budzić musi wstręt, a przynajmniej niesmak. — To też, ile razy zobaczysz pannę Klotyldę, nie zważaj na jej miny, spojrzenia, uśmiechy, ale przypomnij sobie, że to kogut bez pierza.
Proszkiewicz z łatwością wyobraził sobie pannę Klotyldę w postaci bardzo oskubanej; ale wstrętu, a choćby tylko niesmaku wcale nie doświadczał. Natomiast czuł, że zadrwiła z niego, a myśl o tem zdmuchnęła budzącą się w nim miłość.
„Miejże pana Ildefonsa, kiedy ci z nim dobrze!“ — mówił w sobie Ludwik.
Nietylko nie kochał jej, ale już go nawet przestała obchodzić.
Na drugi dzień panna Klotylda, trochę zakłopotana, gorąco dziękowała Ludwikowi za wczorajszą uprzejmość, jeszcze goręcej ubolewała nad okradzeniem, a na pociechę powiedziała mu, że Pomidor za jego pieniądze był na galerji, w pierwszym rzędzie, z jakąś podtatusiałą damą.
Wieczorem, ku ogólnemu zdumieniu, przyszedł do apteki Pomidor; miał minę skruszoną i poprosił Ludwika o chwilę rozmowy. Gdy znaleźli się w składzie, rzekł:
— Wiem, że uważasz mnie za świnię, ale tylko dlatego byłem w teatrze za twojemi biletami, że jestem pewien, iż ty, ty sam, kazałbyś mi tak postąpić, gdybyś znał sytuację...
— Jaką sytuację? — wtrącił Ludwik.
— Widzisz... żenię się — ciągnął Pomidor.
— Ty?... A jakże...
— Żenię się dopiero za pół roku, gdyż moja narzeczona jedzie teraz na prowincję sprzedać trochę pola, dom i wiatrak. Więc na pożegnanie chciałem jej zrobić przyjemność. A że znam twoje dobre serce...
Proszkiewicz uściskał szczęśliwego narzeczonego.
Już miano zamykać aptekę, kiedy wbiegł pan Ildefons, z papierosem w zębach, rozbawiony, rozbijający się. Elegancko przywitał pannę Klotyldę, kiwnął głową panom i wyciągnął dwa palce do Doświadczyńskiego. Ten spojrzał ponad szafirowemi okularami, ale ręki nie podał.
Nie zniechęcony pan Ildefons rozwalił się na kanapce i śmiejąc się, zaczął opowiadać, jaki urządziłby koncert na cel dobroczynny, gdyby go o to poproszono.
— Koncert z najnowszych utworów muzycznych — mówił donośnym głosem — a oto ich tytuły: „Pieśni ciche, sny samotne“ Gawrońskiego, „Do twych kochanych stóp“ Marczewskiego, „Pierwsza próba“ Motylińskiego.
— A to blagier! — mruknął Doświadczyński.
— „Raz jeszcze tylko!“ Godeckiego — ciągnął Ildefons — „Ostatnia nadzieja“ Schuberta i „Kołysanka“ znowu Gawrońskiego. Co?... dobry koncert?
— A to kanalja! — rzekł półgłosem Doświadczyński.
Pan Ildefons zerwał się z kanapy.
— Czy pan to do mnie? — zawołał.
— A do kogożby? Przecież tu innej kanalji niema...
W aptece zrobiło się cicho, jak po uderzeniu pioruna; jeden z panów chwycił porcelanowy moździerz na wypadek, gdyby zwymyślany chciał rzucić się na dyrektora. Lecz pełen godności Ildefons powstrzymał wybuch swego męstwa, a nawet dziwnie pojednawczym tonem rzekł:
— Zażądam od pana honorowej satysfakcji!
— Owszem!... Czekam świadków... A tymczasem proszę nie znieważać głupiemi dykteryjkami uczciwych kobiet i... za drzwi, jeżeli łaska!
Panna Klotylda rozpłakała się, a pan Ildefons wyszedł wspaniale, grożąc, że natychmiast przyszle świadków. Ale widać rozmyślił się i nie przysłał ich nigdy. Nie chciał pastwić się nad człowiekiem, już i tak bliskim grobu.
Przez cały tydzień we wszystkich aptekach mówiono o okradzeniu Proszkiewicza i bohaterskiej energji Doświadczyńskiego, który ocalił pannę Klotyldę od kompromitującej znajomości z birbantem. Zaś na drugi tydzień Ludwik otrzymał list od babki, list pisany łzami, w którym zaklina ukochanego wnuka, ażeby nie latał po nocach i unikał lekkomyślnych kobiet!... Ludwik był zrozpaczony, ale i w tym wypadku zainterwenjował Doświadczyński. Napisał do staruszki list, w którym upewnił ją, że Ludwik prowadzi się uczciwie i że prosi o pieniądze na lekcje konwersacyj francuskich i niemieckich.
W rzeczy samej Proszkiewicz zaczął chodzić do pewnej starej nauczycielki, która chorowała na serce, mieszkała na czwartem piętrze i miała dziennie dwie lekcje: jedną za dwa złote, drugą za czterdzieści groszy.
W kilka miesięcy panna Klotylda zaręczyła się z młodym, porządnym kupcem kolonjalnym, z którym zapoznał ją Doświadczyński. Na tę wiadomość Ludwik nie uczuł żalu ani zazdrości; zwrócił już bowiem pilną uwagę na pewną młodą uczenicę konserwatorjum, która mieszkała w tym samym domu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.