Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 04.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciemno w oczach... — Boże miłosierny, cóż za straszne nieszczęście!
Samochód stanął, ludzie zaczęli gromadzić się około miejsca katastrofy, ale nieszczęsny Ludwik nie ruszył się. Był jak sparaliżowany.
Wtem... poczuł uderzenie wachlarzem w ramię i usłyszał za sobą głos... panny Klotyldy!
— Co pan tu robi?... Za pięć minut rozpoczynają „Fausta“, a pan, zamiast dać mi bilety, gapi się?
Proszkiewicza jakgdyby oblano skroplonym wodorem. Tak jest, za nim stała żywa panna Klotylda, z minką rozgniewaną, w towarzystwie jakiejś drugiej, również żywej damy.
— Czekałyśmy... czekałyśmy i czekałyśmy na pana. Aż musiałyśmy wstąpić z panem Ildefonsem do cukierni, a pan najspokojniej gapi się.
On truchlał, on rozpaczał, że ją przejechano, a panna Klotylda nazywa to „gapieniem się“ i była w cukierni z Ildefonsem!... Grobowo milcząc, wydobył z kieszeni portmonetkę, z niej dwa bilety i jeden oddał pannie Klotyldzie, gestem lodowatej obojętności, choć serce zalewało mu się krwawemi łzami.
— Co? — zawołała panienka — drugi rząd?
— Przepraszam, ale już nie było innych — ledwie wybąkał Proszkiewicz.
— Co pan wygaduje? Pan Ildefons przed kwadransem dostał bilet w pierwszym rzędzie i dopłacił tylko piętnaście kopiejek. O, nie spisał się pan!
Mimo gniewu, wzięła pod ramię Ludwika i odsunąwszy się z nim o kilka kroków, szepnęła już słodszym głosem:
— Mój drogi panie, zapoznam pana z moją przyjaciółką. Ona bardzo chce być na „Fauście“, więc ja oddam jej mój bilet, a pan będzie jej towarzyszył...
— A pani?...